Kiedy Mama czytała sześcio – siedmioletniemu Rafałkowi na dobranoc Arkadego Fiedlera (swoją drogą nie wiem czy to nie zbyt poważna lektura na ten wiek ale zwalam to na zmęczenie czytającej „Koziołkami Matołkami”, „Lokomotywami” czy „Rzepkami” 😅 Ważne, że Rafałek słuchał z zapartym tchem a jego siostra bliźniaczka nie przeszkadzała, bo znudzona dawno chrapała), nikt nie sądził że trafi to na tak podatny grunt, że ten gdy siwizna mocno skroń przyprószy w końcu ruszy. Dziwnie późno mi się odpaliło, choć decyzja zapadła niespełna dwadzieścia lat wcześniej „na stówę”, kiedy to jako fascynat połowów ryb łososiowatych mający zamiar tylko za nimi się uganiać pierwszy raz słuchałem o gwałtowności tucunare z herbacianej wody Rio Negro po wyprawie Mariusza Aleksandrowicza z Leonem Bojarczukiem i Wojtkiem Kordeckim. Już wtedy gdzieś w środku postanowiłem, że kiedyś spróbuję. I to nigdzie indziej jak właśnie na Rio Negro, która wraz z mętną Solimões tworzy właśnie Amazonkę. Całe jej dorzecze tworzy jeden z najważniejszych ekosystemów Ziemi i jest domem dla 300 mld drzew!

Nie wiem czy Fiedler opisujący Manaus jako podupadającą mieścinę, zamieszkałą przez 50 tysięcy ludzi i przypominającą zbyt obszerne ubranie „wiszące żałośnie na wychudzonej postaci” trawionej coraz bardziej przez puszczę upominającą się o swoje po kauczukowym boomie, podejrzewał, że za kilkadziesiąt lat miasto to zamieszka zawrotna liczba, bo 2,3mln ludzi! My niestety zastaliśmy je właśnie takie – olbrzymi, betonowy moloch z mostem nad Rio Negro, mierzącym ponad 3,5km, wieżowcami, galeriami handlowymi, świetnymi restauracjami i doskonale zaopatrzonymi sklepami wędkarskimi. Mimo to, na niebie potrafiliśmy wypatrzeć pojedyncze pary ar, na bazarze wypatrzyliśmy olbrzymie pirarucu (arapaimy), a niektóre mieszkanki tego miasta mają w sobie jeszcze cień indiańskiego wdzięku, przyozdobionego kolczykami z papuzich piór. Inne wdzięk próbują podkreślić silikonem ale o tym Fiedler nic nie wspominał.

Na wszelki wypadek skupiliśmy się na zakupach w wędkarskich (mimo pudełek pękających w szwach od przynęt, przecież by nie wystarczyło😅) i żarciu w restauracjach. Niczym psy spuszczone ze smyczy!

Podróż statkiem po Amazonce od Atlantyku do Manaus trwa 3 do 5 dni; mimo to owoce morza w stolicy stanu Amazonas (pięciokrotna powierzchnia Polski) są świeże i pyszne.

Za pyszne! I tak miało zostać do końca naszej wyprawy do Brazylii.

Po jak to zwykle bywa nieco imprezowej nocy w Manaus, w końcu rano zapakowano nas w dwusilnikowy Bandeirante PT-LRR (samolot tego samego producenta co LOTowskie Embraery).

Za oknami bezkres zalanej amazońskiej puszczy.Różnica poziomów wody od najniższego do najwyższego potrafi w Rio Negro osiągnąć niebagatela… 9m (sic!😬)!

Mimo, że każdy modlił się by samolot już usiadł na pasie w Barcelos, byliśmy szczęśliwi że po miesiącach przygotowań byliśmy, gdzie byliśmy.

Jednym z challenge’y, przez które dzielnie cała ekipa przeszła to spakowanie się na ten lot. Wolno nam było zabrać wszystkiego na głowę 18kg! 😬 Gdyby nie koledzy, którzy przejęli ode mnie 2kg to by mi się nie udało, jako że samego sprzętu fotograficznego zawsze dźwigam 9kg!😅

Upragnione lądowisko w Barcelos.

Udało się bez najmniejszych zakłóceń! Komitet powitalny – tyleż skromny co powabny😉

Chwilę po naszym lądowaniu samolot ten miał wracać z grupą wędkarzy, którzy właśnie zakończyli wędkowanie na Rio Negro. Barcelos to swoista stolica łowców tucunare, czyli pielęgnic pawiookich, które miały się stać i naszym celem wyprawy.

Przywitaliśmy się z naszymi przewodnikami a 15 minut później nasze bagaże jechały już w kierunku przystani, z której mieliśmy odbijać.

Dzisiejsze Barcelos jest mniejsze o połowę od Manaus z czasów Fiedlera. Pełne kolorowych barek, z których większość wozi wędkarzy na ryby. Ktoś by sapnął, że przegięcie. Owszem – w naszych realiach. Ale nie w amazońskich – gdzie odnogi Rio Negro nie mają końca, a ukrytych lagun i tajnych miejscówek jest wręcz orgiastycznie dużo.

Ostatnie kroki na stałym lądzie. Gorąco. Nie napisałem, że po łagodnym poranku w Sao Paolo, już w Manaus zderzyliśmy się z żarem lejącym się z nieba. Odtąd w ciągu dnia mieliśmy odczuwać temperatury oscylujące w okolicach 40 stopni Celsjusza!

Większość ekipy ruszyła na pierwszy rzut w kierunku „statku matki”, który miał się stać naszym domem na najbliższe 10 dni. Na zdjęciu to nie „matka” a zwykła stacja benzynowa.

Posłaniec Boży. Generalnie Brazylijczycy, z którymi mieliśmy do czynienia okazali się bardzo wierzącymi katolikami. Nawet po odprawie naszych guide’ów z szefem firmy wszyscy oni głośno się modlili.

Ostatnie kadry z Barcelos

Dlaczego Acu (gatunek tucunare)? Wielokrotnie miałem zadawać sobie to pytanie. Podobnie jak większość moich kolegów, która miała do czynienia z tą rybą uważamy, że po pstrągach potokowych (na których łowieniu się wychowaliśmy) jest to najlepsza ryba do łowienia! Nie spada jak afrykańskie tigery, czy żyjące nieopodal złote dorado; bierze gwałtownie jak GT, jednak w znacznie ciekawszej scenerii i nawet ze sprzętem na marlina wcale nie jest powiedziane, że się z nią wygra. A do tego jest tak piękną rybą, że jak podczas pokazu Victoria’s Secret – żadne zdjęcie nie oddaje prawdziwego uroku obiektów fotografowanych. Przy czym tucunare są niepomalowane a jednak szałowe niczym Brazylijki na sambodromie.

Duchy rzeki

Amazońska stocznia

Jak wspomniałem, najbliższe 9 nocy mieliśmy spędzić na tej oto jednostce, która poza klimatyzowanymi 2-osobowymi kajutami (każda z łazienką) miała klimatyzowaną mesę i częściowo zadaszony górny pokład z barem, który był swoistą imprezownią. Takich warunków nie spodziewał się nikt, nawet ja. Mariuá II🥰

W mesie owoce były ogólnodostępne i można było sobie chrupać do woli.

Owocem, który cieszył się naszym największym uznaniem były limonki. Wiadomo, że nie bez dodatku rumu. Którego z resztą miałem zamówione 40 butelek a i tak dwa razy musieli dowozić👻 No ale w końcu sierpień – miesiąc wstrzemięźliwości mieliśmy już za sobą (wylecieliśmy z Polski 1 września).

Statek zaopatrzony był również w kostkarkę lodu mogąca pomieścić cztery trupy na raz, zatem drinki wszystkie były właściwie schłodzone, choć należało pić szybko!

 

Przezbrojenie fabrycznych kotwic w jednej przynęcie na Raptory albo Vipery od BKK = jeden, góra dwa drinki😅

Nie wiem jakie tam imprezy się wyprawiajo we Wrocławiu ale pochodzący zeń Grzegorz pilnował szklanki jakby mu ktoś miał wrzucić tabletki gwałtu!🤪

Nie przeszkadzało mu to by postawić coś większego w trolu.

Carlos dbał byśmy do kolacji nie zgłodnieli.

Mariuá ciągnęła za sobą 7 zwinnych łodzi motorowych – z 5 mieliśmy wędkować, jedna służyła jako magazyn paliwa i ostatnia była łodzią zapasową. Nasz lokalny organizator to amazońscy wyjadacze, przygotowani na wszystko.

Pierwszy zmierzch nad Amazonką otwierał serię codziennych spektakli pożegnania dnia. Każdy inny i każdy miał zachwycić.

Żeby nie było – świty były równie urocze. Ten dodatkowo z płetwą inii – czyli największego słodkowodnego delfina na świecie – Inia geoffrensis

Wybierając się nad Negro wiedziałem, że nie spotkam tam lasu piętrowego wspinającego się na wzniesienia terenu. Spodziewałem się nudnych płaszczyzn. Poza nudą wszystko się zgadzało, jednak jak zauważył mój partner z łodzi – Dawid Pilch – tamtejsza selwa przypominała najpiękniejszy ogród botaniczny, jaki można sobie było wyobrazić. Samych palm występuje tam 2500 gatunków!

Zakochany w albumie fotograficznym Sebastiao Salgado „Amazônia” wiedziałem, że fotografia monochromatyczna lasów deszczowych nie ustępuje tej kolorowej.

Daleko mi do Salgado ale Słowikowski też zaczyna się na „S”😎

Kiedy ja skupiałem się na foceniu, koledzy z innych łódek wydawali się mniej rozproszeni! Sebek dowalił pierwszego zacnego Tucunaré Açu.

Guz na jego głowie świadczył, że to samczur.

Podrzucanymi przynętami jak widać interesowały się nie tylko ryby. Ten mały kajman na szczęście się oparł pracy walk the doga. Jego tatuś niestety za kilka dni miał sponiewierać Grześka Popielę.

Tucunaré borboleta z nietypowym „rozmnożonym” pawim oczkiem na ogonie.

Piloteiros, czyli przewodnicy po odpaleniu silników motorówek czują się jak ryby w wodzie. Widać, że nie pełnią swych funkcji z przypadku a rzekę mimo mnogości odnóg znają jak własną kieszeń. Z resztą każdego wieczora skrupulatnie notowali osiągnięte na poszczególnych łodziach wyniki i robili odprawę, kto gdzie popłynie z nami dnia kolejnego.

Mirek w tamtej sesji musiał się zadowolić niewielkimi tucunaré paca.

Albo czerwonymi piraniami (Pygocentrus nattereri)

Niestety wszelkie gumowe przynęty w Amazonii nie mają prawa bytu – właśnie z uwagi na piranie i ich super ostre zęby, szczególnie w dolnej szczęce.

Selwę pełną papuzich skrzeków albo nawoływań wyjców zagłuszały tylko silniki naszych łodzi, ślizgających się po lustrzanej powierzchni herbacianej Negro, albo w odniesieniu do naszych wieczornych poczynań – rumowej Negro😅

Niestety jakimś cudem na radiatora od Marka Honkisza, który podarował nam już wiele fantastycznych ryb tym razem miast wielkiego Açu pokusił się amazoński delfin (sic!😣). Na szczęście po fantastycznym odjeździe i wywaleniu się, kiedy to zobaczyliśmy z czym mamy do czynienia się spiął. Uff…

„Pierwsze koty za płoty” bez szału.

Poranną sesję kończyliśmy w południe, by po cudownie odświeżającym prysznicu i obiedzie mieć jeszcze godzinną siestę.

Mariuá w tym czasie podążała dalej w górę w kierunku dopływu Rio Negro, który był celem naszej wyprawy.

Stąd też pora roku, jaką wybraliśmy. Koniec pory deszczowej by woda umożliwiała statkowi matce wpłynąć w mniejsze dopływy ale jednak była opadająca by nie szukać ryb w zalanym lesie.

Niestety, po zeszłorocznej wręcz katastrofalnej suszy nie było śladu a pora deszczowa uparła się nie odchodzić. Więc każdego popołudnia grzmiało i padało to tu, to tam…

Ryb musieliśmy szukać w zalanym lesie, albo raczej w jego pierwszej linii drzew, jako że szanse na wyciągnięcie już średniej ryby z głębi lasu były bliskie zeru.

Niestety moja łódka tego dnia wyciągała tylko ryby niewarte prezentacji przed obiektywem. Ale za to z jakich miejsc!🤩

Uroki selwy – lepszy wróbel w garści niż duże tucunare na dachu🤪

My skupialiśmy się na wędkowaniu a Mariuá podążała dalej w górę Negro.

I jak zwykle popołudniu tworzące się w tle komórki burzowe.

Rafcio od kilku lat przedkłada muchę ponad spinning i podczas jednego z holi dwukilowej paca rybę odprowadziła mu prawie metrowa ryba! Mimo pudełka pełnego najlepszych much od Tomka Bogdanowicza z Pikę Terror Flies (notabene – nikt lepszych much na tucunare na świecie obecnie nie kręci!) niestety tak wielkich nie miał😅

Lasy deszczowe Amazonii nie tylko produkują tlen i pochłaniają dwutlenek węgla, ale i oddają do atmosfery ogromne ilości wody w postaci pary. Naukowcy nazywają to zjawisko mianem latających rzek (Uwaga! Niektóre drzewa z lasu deszczowego potrafią „przepompować” do atmosfery do 1000 litrów dziennie!). Takie powietrzne rzeki podążają z wiatrem najczęściej ze wschodu na zachód, ku andyjskim szczytom, gdzie ulegają skropleniu i w postaci deszczu bądź śniegu zasilają górne dorzecze Amazonki, która kieruje swe wody na wschód ku Atlantykowi. Żeby było niesamowiciej to para wodna napływająca ku Andom dorównuje objętością przepływowi Amazonki. To taki niemal obieg zamknięty. Tyle że przy okazji zasila atmosferę w życiodajny tlen a ocean w niezbędne związki organiczne. Kosmos!

Łowienie w takich realiach i możliwość patrzenia na to własnymi oczyma to prawdziwy i wielki przywilej.

Niby niewarta sfotografowania ale popatrzcie na te trzy pionowe paski jakby spod pazura jakiegoś dinozaura i „mapę lądów nieznanych”, która rysuje się za czerwonym okiem tej niewielkiej Açu

„Ciągle otaczała nas ta sama rzeka, wyglądająca dziś tak samo, jak w pierwszym dniu podróży. Nic w niej pozornie się nie zmieniło, jak gdyby nie miała końca. Ogrom jej zaczynał wsiąkać w nasze nerwy, w mózg i krew i mimowolni przeobrażać się w mgliste pojęcie jakiejś niezwykłej potęgi.”

Tak szkaradna, że aż fajna bicuda

Zjazd „na chatę”

Mimo relatywnie słabego dnia na mojej łódce, Mirek miał prawo do mega zadowolenia. I nie mam na myśli takich rybek jak ta paca…

Popołudniu stracił wielką rybę by jeszcze przed zachodem w wąskiej odnodze, ściśniętej imadłem lasu deszczowego dopaść rybę zacną!

Generalnie w świecie wędkarzy amazońskich dopiero tucunare powyżej 80cm uważane jest za trofeum.

Najbliższe dni miały pokazać nam wyżyny kulinarne naszych kucharek. A to steki z arapaim, a to morocoto a to polędwice wołowe. Generalnie do domów mieliśmy wrócić o kilka kilo ciężsi.

Statek płynął całą noc w pełnej ciemności. W najwęższych odnogach kapitan odpalał reflektorowy szperacz obserwując linię lasu. Planem było jak najszybsze dotarcie do jednego z dopływów i połowienie w dopływie tego dopływu. Kolejnego dnia, jak we wszystkie następne na ryby ruszaliśmy o 6:00 rano (5:30 śniadanie).

Dobrze nasmarowani kremami z filtrem przeciwsłonecznym i sercami mocno bijącymi nadzieją i oczekiwaniami.

Choć głowy nie raz miały być ciężkawe po „długich Polaków rozmowach” do późnych godzin nocnych.

Po 36 godzinach nieustannego podążania w górę Rio Negro w końcu mijamy pierwszą osadę kabokli (inna nazwa „mamelucos”), metysów, potomków białych i indian, potomków zbieraczy kauczuku.

Widać, że do maksymalnego możliwego poziomu wody brakuje 2-3 metrów. Czyli od najniższego występującego tam poziomu wody pod koniec pory suchej przybyło jakieś 7 metrów!

Duża część kabokli mieszka w dorzeczu Amazonii na łodziach, jak widać osady też zakładają. Skromnie. I pomyśleć, że gdyby nie Anglicy zazdrośni o monopol kauczukowy pochodzący na początku XX w. tylko znad Amazonii, ludziom tym mogło się powodzić znacznie lepiej. Boom trwał w latach 1897-1912; odnowił się w okresie II W.Ś.

Co prawda kauczuk naturalny czyli sok z kauczukowca brazylijskiego został opisany już w 1615r; W 1770 angielski naukowiec Priestley użył kauczuku jako gumkę do ścierania i wprowadził go na rynek artykułów piśmienniczych; w 1823 Szkot Macintosh przetworzył kauczuk, że ten nie przepuszczał deszczu; jednak dopiero w 1829 Charles Goodyear przypadkowo odkrył wulkanizację, rozlewając mieszaninę kauczuku i siarki na gorący piec. Kauczukowy boom był nieunikniony i gdyby nie on, Amazonia i dzisiaj wyglądałaby zupełnie inaczej. 512 funtów szterlingów jakie płacono za tonę tego surowca przy eksporcie prawie 4 tysięcy ton dawało niebagatelną sumę.

Dopiero Henry Wickham dokonał jednego z największych przemytów w historii, mianowicie przeszmuglował w 1876r 70 tysięcy ziaren kauczukowca brazylijskiego dla korony brytyjskiej. Ta z kolei odpaliła uprawę tychże na plantacjach z prawdziwego zdarzenia w Cejlonie (teraz Sri Lanka), Malezji, Singapurze i Indonezji całkowicie przełamując monopol Brazylii na ten surowiec.

Co prawda pod koniec lat 20. XX wieku Henry Ford założył plantację drzew kauczukowych w Amazonii, a co za tym idzie miasteczko Fordlândia na zachodzie stanu Pará, jednak drzewa zostały zaatakowane przez zarazę i całe przedsięwzięcie upadło. Plantacja miała dostarczać kauczuk na potrzeby amerykańskiego koncernu motoryzacyjnego Ford Motor Company.

Po wybuchu II W.Ś. azjatyckie plantacje kauczuku zostały zajęte przez Japończyków i na krótko wróciło zainteresowanie kauczukiem z Amazonii. Od momentu inwazji wojsk japońskich na Malezję w 1942 roku Brytyjczycy stracili możliwość pozyskiwania tego produktu z Azji, a w tym czasie zapotrzebowanie było bardzo wysokie, w związku z produkcją ogumienia do pojazdów wojskowych. Prezydent Brazylii Getúlio Vargas zgodził się, aby Brazylia dostarczała kauczuk na potrzeby aliantów oraz na utworzenie amerykańskich baz w Regionie Północno-Wschodnim, w zamian za to Amerykanie mieli zainwestować w rozwój brazylijskiej infrastruktury.

Odkrycie kauczuku syntetycznego definitywnie położyło kres wydobyciu kauczuku naturalnego w drugiej połowie XX w. Od tego momentu czas w takich osadach jak ta stanął w miejscu.

Mimo złych wieści o brudnej wodzie płynącej z docelowej rzeki, na przekór opinii naszych przewodników ruszyliśmy na rekonesans. Właśnie przez chęć dotarcia do tej rzeki, a co za tym idzie, konieczności wpłynięcia łodzi matki wybraliśmy taki miesiąc wyjazdu, nie inny. Niestety pora deszczowa, która od miesiąca powinna być tam wspomnieniem panoszyła się na dobre. No nic – frycowe zapłacone. Następnym razem ruszymy w porze suchej.

Na dopływie dopływu było pięknie i… tylko pięknie… 🤨

Woda niosła brązową zawiesinę, jakby w górze ktoś mył gigantyczny kubek po kawie. Zdjęcia nie zrobiłem ale za to pierwszy raz na tej wyprawie widzieliśmy błękitnogrzbiete ararauny i wyglądające w locie jak płomienie arakangi.

„Gorąca dolina Amazonki była ojczyzną najpiękniejszych papug, jakie w ogóle istniały – ar. Były to wspaniałe, majestatyczne istoty, a ich krzyczące barwy – lazur, oranż, ognista czerwień – stanowiły w otoczeniu zielonej puszczy jak gdyby wieczną prowokację. Gdy ary, o skrzydłach rozpiętych na półtora metra, podniebnym lotem przelatywały ponad Amazonką z jednego brzegu na drugi to widok tych olbrzymich klejnotów stawał się dla człowieka głębokim, niezatartym przeżyciem. To nie ptaki tam leciały w obłokach, lecz marzenia w najpiękniejszy kształt przyobleczone.”

Osobiście z aparatem w ręku ciągle nie umiałem się oprzeć urokowi ciekłego odbicia amazońskiej selwy…

… mamiła mnie mieszając w głowie i miast machać wędką częściej naciskałem spust migawki.

Na szczęście pośród nas byli i Ci bardziej odporni na rzucany czar Amazonii. Korzystając z dobrodziejstw technologicznych i działającego na łodzi matce starlinka, raz po raz wbijali się w tajne odnogi zalanego lasu.

Po wpłynięciu na wydawało się odcięte od głównych odnóg laguny odnosili bardzo dobre rezultaty.

Aruana to po araraunach i arakangach kolejny klejnot tej obłędnej krainy. Ryba ta może nie jest tak pięknie ubarwiona jak ary ale też potrafi oddychać powietrzem atmosferycznym, co daje jej wyraźną przewagę nad pozostałymi rybami, szczególnie w okresie deficytów tlenowych w wodzie. Potrafi wyskoczyć z wody, by schwytać owada siedzącego na gałęzi nisko pochylonej nad wodą jak również przelatującego nad wodą nietoperza!

Miras z kolejną obłędnie ubarwioną Açu

Jakże inna ale też ślicznie ubarwiona paca.

„Ściana zieloności tak fantastyczna, że wyglądała jak nieziemska scena oszalałego teatru. Palmy, liany, bambusy, epifity, drzewa proste i koślawe, drzewa niemal poziomo rosnące, krzewy większe niż drzewa, różnorodność form i barw, liście białe jak śnieg i czerwone jak krew, co sto metrów widowisko zupełnie odmienne, a jednak w zasadzie to samo, tylko nowe drzewa, nowa roślinność (…) nieznużenie i bez przerwy, puszcza amazońska, największa i najbujniejsza puszcza na ziemi.”

A każda wystająca z wody gałąź pachniała niezrealizowanym marzeniem, pod każdą mógł się kryć pasiasty potwór, po którego przyjechał każdy z nas.

Obrzucić to? Niemożliwe! Obłędne, nie mające z rozsądkiem nic wspólnego, z jakimkolwiek logicznym planem na to również. Chory kalejdoskop niespełnionych nadziei, które w każdej chwili mogły się przerodzić w najcudniejszą chwile w życiu awanturniczego wędkarza.

Jak to trafnie ujął Dawid – łowienie przypominało wizytę w jakimś surrealistycznym, czarującym ogrodzie dendrologicznym. Dzieł opisujących amazońską puszczę nie brakuje.

„A jednak przybysz, choćby nie wiem jak oczytany, stanąwszy twarzą w twarz wobec tej gorącej rzeczywistości, przeżywał głębokie zdumienie i przyjemny wstrząs, jak ktoś odkrywający nowe, a ważne dla siebie rzeczy.”

„Trzeba było doznać tych rzeczy na własnej skórze, własnymi, żywymi zmysłami je ogarnąć, by dopiero się przekonać, ile przejmującej siły wzruszenia tkwiło w owych faktach, tak już, zdawałoby się, powszechnie znanych i tak oklepanych.”

Palma czarna (Astrocaryum standeyanum) – Indianie zamieszkujący amazońską puszczę nad Rio Negro nierzadko używają jej igieł do przekłuwania uszu, warg i nosa. Lepiej nie wrzucać w jej korony swoich przynęt bo nawet piloteiros przewodzący łódkami nie zdołają ich uratować. Poza palmą czarną jest w stanie ich od tego powstrzymać jeszcze pirania czarna, zwana piranią fula.

Tucunaré paca – swymi licznymi braniami umilały nam dni w oczekiwaniu na branie właściwe, czyli wielkich Açu.

Gdyby nie one, to wędkowanie stałoby się znacznie mniej ciekawe.

Brały na wszystko i było ich sporo.

No i dorastały do wcale niezłych rozmiarów!

Bicudy walczyły trochę jak szczupaki i nie połowiliśmy ich dużych.

No ale skoro bywają takie wielkie tucunaré, nie myśli się o łowieniu bicud.

Jacek z bardzo fajną, przepięknie ubarwioną rybą.

75cm – niby nie trofeum a jednak potrafi wędkarza podczas holu doprowadzić do palpitacji serca a po podebraniu do ogromnej satysfakcji.

I tak jak ryby wyraźnie ożywiały się przed zachodem słońca, tak szansa na złowienie fajnej ryby była w każdym momencie dnia. Woda i tak miała 36 stopni Celsjusza. W płytkich zatokach z pewnością więcej.

Potencjał Rio Negro jest olbrzymi i właściwie „nieobławialny”. Owszem widuje się statki matki konkurencji ale jakoś dziwnie wszyscy się rozpływają i nikt nikomu nie wpływa w paradę.

Z miejsc widzianych tylko na tym zdjęciu wyjechało 9 pac. A na końcu jedna na trolling, na jiga.

Niestety przynęty gumowe na Rio Negro maja krótki żywot. Piranie – zaraza!

Takie miejsce i… nic!

Niestety Lurs Jansen wstrzymał produkcję sławetnych Crocodile. Na szczęście mamy Marka Honkisza – producenta świetnych przynęt Honky Lures. Jego Lalunia to idealna imitacja „krokodyli”. Uwierzcie na słowo – nie ma lepszej blachy na tropikalną Amerykę Południową niż ta przynęta. W szranki może z nią stanąć tylko Rewa od Adasia Kaczmarka.

Na zdjęciu też jedna z lepszych przynęt na tucunaré. Widać, że lubią ją nie tylko ryby ale i samice Drias iulia. 

W przeciwieństwie do wielu innych gatunków z plemienia Heliconiini, obszar występowania D. iulia jest bardzo szeroki i rozciąga się od Ameryki Południowej, przez praktycznie całą Amerykę Środkową, aż po południowe rejony Ameryki Północnej. Co ciekawe, gatunek ten został również wprowadzony do niektórych rejonów Azji, choć trzeba przyznać, doszło do tego w niefortunny, żeby wręcz nie powiedzieć, że w bardzo głupi sposób. Tak się bowiem złożyło, że w jednej z motylarni, wpadli na pomysł, by wypuszczać te motyle podczas ślubów oraz ceremonii religijnych, od tak po prostu na wolność. Rzecz jasna takie osobniki bez żadnego problemu skorzystały z tej okazji i tym samym skolonizowały Tajlandię oraz Malezję. Ich populacje stały się na tyle liczne, że ich usunięcie jest już praktycznie niemożliwe.

Motyle z tego gatunku znane są bowiem z tego, że spijają łzy dużych zwierząt, przy czym najbardziej upodobały sobie gady, zwłaszcza kajmany oraz niektóre gatunki żółwi i bynajmniej, nie czują przed nimi żadnego lęku. Wręcz przeciwnie. Zamiast czekać gdzieś z boku, aż łaskawie zaczną płakać, wolą pchać się do ich oczu, by podrażnić je swoimi odnóżami i tym samym skłonić do uronienia potrzebnych im łez. Z resztą, motyle z tego gatunku mogą czuć się pewnie w spotkaniach z bardzo wieloma drapieżnikami, ponieważ ich jaskrawe ubarwienie stanowi jasne ostrzeżenie, przed ich paskudnym smakiem. I nie ma się co temu dziwić, skoro ich ciała są wypełnione glikozydami cyjanogennymi, które pozyskały z pokarmu, będąc jeszcze gąsienicami.

Jak tylko pojawiało się zamieszanie na łodzi związane z holowaniem ryby, natychmiast pojawiały się i one – inie amazońskie zwane delfinami różowymi (Inia geoffrensis), lub bardziej zagrożone, widoczne na zdjęciu poniżej sotalie amazońskie (Sotalia fluviatilis). Piloteiros i Indianie inie nazywają „boto”, sotalie zaś „tucuxi”. Nie robią im krzywdy (choć nawet w legendach płatają figle rybakom i do swych podwodnych miast wabią kobiety by z nimi intensywnie spółkować), choć piloteiros i rybacy mają z nimi tylko kłopoty. Nawet my musieliśmy ryby wypuszczać w gęstych korzeniach zalanego lasu, bo na otwartej wodzie, każda (sic!) wypuszczona ryba była natychmiast zjedzona!

Na szczęście nie wszyscy tego ranka ruszyli na eksplorację brudnych dopływów. Rafał z Kubą też zostali na rzece głównej a właściwie na jednej z jej tajnych lagun. Wpłynięcie doń wraz z przecinaniem maczetą to prawdziwa magia!

Grzybki też wydawały się magiczne😅

No ale gdy się przedarli, wszelkie trudy zostały szybko wynagrodzone.

Kuba miał złowić 11 ryb i to zarówno açu…

… jak i paca.

Powrót już łatwiejszy bo po przeciętej trasie.

Owoce drzew lasu deszczowego.

Rafał pozostawał jeszcze wierny flyfishingowi i naprawdę odnosił niezłe wyniki!👏

Tomek Bogdanowicz mógłby w Barcelos otworzyć filię – Bicuda Terror Flies!🤓

Punkt 12:00 wszyscy kończyliśmy poranną turę. Do 14:00 mieliśmy czas by odświeżyć się pod prysznicem, zjeść obiad i chwilę zdrzemnąć w klimatyzowanej 2-osobowej kajucie. Potem czekała nas runda popołudniowa.

Po obfitym obiedzie serwowano codziennie i deser🙃 Lody najczęściej robione były przez kucharki z winogron, mango, a nawet awokado!

Pół godzinki dla słoninki🤪

I tak jak lody i klimka na łodzi matce, tak zimne piwko, tudzież inne schłodzone napoje potrafią nieco ulżyć w udręce wszędobylskiego upału. Temperatury powietrza nierzadko się wahały w przedziale 35 – 42 stopnie Celsjusza! Piekło!😵‍💫

Niestety ryby najczęściej pływały głęboko w lesie – 30 metrów za pierwszą linią drzew. Czasem wypadały na moment na otwartą wodę ale wtedy liczyło się pierwsze pół minuty by dotrzeć w zasięg atakujących ryb i trzęsącymi się rękoma nie wpakować przynęty w drzewo. Silniki elektryczne, w które była dodatkowo zaopatrzona każda łódź robiły mega robotę!

Miejsce na potwora…

Żywych piranii pod żadnym pozorem nie wolno brać w ręce! no chyba, że takie maleństwo…

Tu eksplorowaliśmy jeszcze jeden dopływ ale najbliższe dni miały pokazać, że takie plaże ze stosunkowo łagodnymi zejściami pod wodę to bardzo dobre miejscówki na ryby.

Miał się o tym przekonać jako pierwszy Sebek Kalkowski.

Pielęgnica pawiooka i jej pawie oko na ogonie. Rzekomo mające zmylić większe drapieżniki i podskubujące płetwy piranie.

Skupisko powszechnie spotykanych bielinków Statira sulphur wraz z Rhabdrodyas trite Phoebis argante – to najczęściej spotykane skupiska motyli w dorzeczu Amazonki i Orinoko.

Ich ilości potrafią być zdumiewające.

No ale ryb między motylami się nie znajdzie. Szybciej w zalanym lesie.

Chwilę przed zrobieniem tego zdjęcia Tomek z Michałem mieli dwa spotkania z wielkimi Açu. Niestety po brutalnych zdjęciach „śmigła” (woodchoppery od High Rollers) obie ryby wpakowały się w korzenie i było pozamiatane. Człowiek po takiej akcji jeszcze długo nie może dojść do siebie.

Dopiero szklaneczka rumiku z lodem i limonką podbarwiona odrobiną colki podana przez przyjacielską dłoń w takich okolicznościach przyrody ma szansę pomóc. No ale myśli się o zmarnowanych szansach długo… Aż w końcu pojawią się nowe zmarnowane, bądź w końcu wykorzystane. Dziwny jest ten świat wędkarzy😅 Ktoś powie, że gdyby nie ryby, mogłoby być tak pięknie jak na obrazku😝

Jak to bywa – jeśli nie opuści się towarzystwa po angielsku w czas, to ilość przyjacielskich dłoni wyciągnięta ze szklaneczką rumiku z kusząco grającymi kosteczkami lodu potrafi kolejnego poranka pomalować świat na czarnobiało!👻

Nasz piloteiro tego dnia zabrał na pokład kapitana Augustina i razem ruszyliśmy na ukrytą lagunę. Niełatwo się dostać tam gdzie ryby ukryte.

Dziś śmiem podejrzewać, że gdyby nie otępiałe od nocnych libacji zmysły, wrażenia od natłoku i natężenia mogłyby kłuć mózg niczym igły palm czarnych.

Miras z Grześkiem mieli połowić największe ryby na całej wyprawie. Mieli też złamać aż 5 (tak – dobrze czytacie – pięć) wędek (sic!🤯)

Jeśli chodzi o sprzęt to kije powinny być krótkie i mocne, hamulce w kołowrotkach (wielkość Shimano 6000; multiplikatory Shimano 201) skręcone na beton, plecionki o wytrzymałości 20kg. I nawet jeśli by się miało sprzęt na marlina to ciągnięta tucunaré jeśli stwierdzi, że nie ma co się silić i ciągnąć w stronę przeciwną, jak po cyrklu, na uwięzi zrobi zwrot w lewo, bądź w prawo a wtedy tylko należy się modlić by nie spotkała podwodnego karcza. Niestety z reguły taki się znajdzie😨 Co dobre – tucunaré nie spina się podczas holu jak Golden dorado czy tigerfish’e!

Tucunaré z ogonem zmodyfikowanym przez piranie👻

Nasza obecność najwyraźniej nie spodobała się amazonce modrobrewej (Amazona amazonica). Darła się w niebogłosy.

Może takie papuzie darcie należy postrzegać w Amazonii jako dobry omen – na barbolety rozbiliśmy bank

Pawie oko

Oczywiście pod łodzią w tri miga pojawiły się boto (delfiny)

Pierwszego dnia wszyscy byli oburzeni, że piwka takie małe (269ml) – miały jednak dwie fantastyczne zalety. Nim wyciągnięte z pełnego lodu coolerka zdążyły się ogrzać zostawały wypite i ich zapas nigdy się nie kończył!😎

Zmiana laguny

Ciche napłynięcie na silniku elektrycznym, bądź na wiośle było kluczowe w podchodach tucunaré. Na zdjęciu Dawid z neoprenowym noskiem do okularów. Genialne odkrycie dla himalaistów ratowało nasze nosy przed słońcem każdego dnia.

Prowadzenie „śmigła” to nie taka prosta sprawa. Wzburzona tylnim śmigłem woda musi opaść przed przynętą i nim woda się uspokoi, w ślady po „prysznicu” musi wjechać znów przynęta by wywołać kolejny prysznic. Za szybko – niedobrze, za wolno – jeszcze gorzej.

Ci co to zajarzyli natychmiast odnosili wyniki! Paczcie na tego samca Aču z guzem!🤩

I samica paca niczego sobie👏

Aruany też nie gardziły śmigłami. Łuski mają obłędne. To taka trochę zapowiedź tego co posmakujemy w Ameryce Południowej za rok🤓

Co ciekawe, aruany upodobały sobie łagodne stoki przy piaszczystych plażach albo takie zastoiska z zawiesiną unoszącą się na powierzchni wody.

Kolejna przerwa obiadowa, kolejny deser.

Choć deser właściwy ma trzy paski i mapę lądów nieznanych za okiem!

Jednak co fajniejsze ryby warto fotografować na brzegu. Background naturalny zdecydowanie lepszy.

No i delfinów nie ma!

Ale co tam paci… Spójrzcie na tą Michałowa Açu!🤩

Taka ryba już się prezentuje na zdjęciu. Inny kaliber!

Tomek za to złowił Açu z turkusową płetwą grzbietową jak u tucunaré azul!

Perspektywa widoku z drona jest tam porażająca. Taninowa woda Negro przypomina krew na piasku.

Rybę wydłubać można zewsząd. A i mnogość poławianych gatunków urozmaica czas spędzony na biczowaniu wody.

Wysepka czarnych palm. O dziwo nie był to miałki piach a twardy, gruboziarnisty żwir.

W powietrzu High Roller w doskonałym kolorze Halloween. Świetna przynęta na peacocki!

Zwróćcie uwagę na niebo. Godzinę wcześniej świeciło słońce i nie było ani jednej chmurki na niebie. Wtem zerwał się frontowy wiatr a niebem gnały poszarpane już burzowe chmury.

Koniec końców musieliśmy się skryć w jednej z zatok, gdzie spotkaliśmy dwie łodzie kabokli, którzy na schronienie wybrali to samo miejsce. Cejrowski ich nazywa „cyganami amazońskich rzek”. Coś w tym jest.

Bardzo życzliwi i uśmiechnięci. Niestety Brazylia to nie język hiszpański a portugalski. Ten choć piękny, choć to język bosa novy to jednak kompletnie nam nieznany. Bariera językowa tak szczelna, że aż szkoda gadać

I zgadnijcie z czego będą mieli zupę na kolację👻

Koniec końców w końcu tego dnia wszyscy szczęśliwie dotarli na naszą kochaną Mariuá II. Z Dawidem byliśmy pierwsi. Przebraliśmy się w suche ciuchy i czekaliśmy smutno na resztę na górnym pokładzie. Łódź matka zdołała naprawdę sporo się oddalić od poprzedniego miejsca postoju. Jako że piloteiros w momencie wypłynięcia na ryby kompletnie tracą kontakt z „bazą” i sobą, każdego dnia wieczorem odbywa się ich odprawa, gdzie wszystko bez najmniejszych niedomówień musi być ustalone i zaplanowane. Nie ma mowy o pomyłce. Zgubienie się w tym labiryncie odnóg, lagun i setek kanałów może być bardzo brzemienne w skutki.

Tak czy inaczej, tej nocy pokonaliśmy cały zapas rumu przewidziany do końca wyprawy🤯😅 Kolejnego dnia przybyła dostawa i zabawa miała się zacząć od nowa🤦🏻‍♂️😅

6:00 kolejnego dnia. No mercy!

Nasz stewart – Carlos. Wielki facet z wielkim serduchem.

Z uwagi na różnice temperatur panujące w kajucie i poza nią, plecak ze sprzętem foto musiałem trzymać na zewnątrz. Nagłe przeniesienie schłodzonego plecak o poranku w temperaturę choćby wczesno poranną kończyło się natychmiastowym zaparowaniem całego sprzętu foto.

„… płynęliśmy dniem i nocą. Ciągle otaczała nas ta sama rzeka, wyglądająca dziś tak samo, jak w pierwszym dniu podróży. Nic w niej pozornie się nie zmieniło, jak gdyby nie miała końca. Ogrom jej zaczynał wsiąkać w nasze nerwy, w mózg i krew i mimowolni przeobrażać się w mgliste pojęcie jakiejś niezwykłej potęgi.”

Ponieważ silniki statku matki chodziły 24godz. na dobę by utrzymać klimę i prąd a także oświetlenie pokładów, w ciągu nocy działy się niezwykłe rzeczy.

„Wieczorem działy się przy światłach parowca istne orgie. Tysiące nocnych owadów oblepiały lampy i tworzyły dokoła nich na ścianach żywe, czarujące mozaiki. Czego tam nie było! Przylatywały wszelkiego rodzaju nocne motyle, ćmy i prządki, były i pękate chrząszcze i szumiące w locie piewiki, ogłupiałe od blasku szarańcze i drapieżne modliszki. Często zafurkotał nad głową olbrzymi motyl zawisak, mało co mniejszy niż nasza jaskółka, przybłąkiwał się wielki jak złożone dwie dłonie motyl kalifo o oczach sowy na skrzydłach. Wiele z tego bogactwa wędrowało do moich zbiorów.” Naszych też – ale tylko fotograficznych.

„Niezliczone roje owadów przylatywały do światła i siadały dokoła, otumanione i bezbronne. Światło je upijało.”

„A puszcza po brzegach rzeki, obłędna niepohamowaną hojnością, przysyłała na rzeź wciąż nowe roje swych mieszkańców, urzeczonych światłem.”

Poranna golden hour tak koloruje Amazonię.

Kajmanów okularowych nie brakowało. Szczególnie w nocy przy Mariuá II gdzie wędrowały resztki z pańskiego stołu.

Cierpliwość i spokój czapli ma się jak pięść do oka temperamentu, gwałtowności i nieokrzesaniu ryb, z którymi mieliśmy do czynienia.

To Sebastiao Salgado w swoim wybitnym dziele „Amazônia” pokazał mi jak pięknie tamten świat się prezentuje na fotografii monochromatycznej. Oczywiście do pięt mu nie dorastam ale nauka zawsze wskazana.

„Piekło czy raj – nie wiadomo. Gorący kocioł bujnej rozrodczości, szału życia, gdzie wszystko rozmnażało się ponad miarę i pożerało doszczętnie, rozmnażało i pożerało. Wychodziliśmy z puszczy wstrząśnięci, znużeni nadmiarem wrażeń, przytłoczeni wrogą obcością. A z głębi wciąż słychać było wabiące odgłosy rzadkich ptaków, które chcieliśmy upolować.”

I dobrze i źle się cytuje Fiedlera przytaczając takie słowa. Bo z jednej strony niby o to wszystko się ocieraliśmy, z drugiej nikt w tym lesie nie zabłądził. Owszem – bywało, że wpływaliśmy naprawdę głęboko w zatopiony las; spotkaliśmy tam nawet kilka komarów (!) ale żadne stopy nie opuściły pokładu łodzi. To taka trochę disneyowska adaptacja Księgi Dżungli, którą ogląda się z własnej kanapy. I choć poza dźwiękami selwy, czuliśmy jej odurzający zapach, duchota ściskała nasze gardła, czuliśmy czyjeś na sobie spojrzenia, cień drzew niósł ulgę gdy słońce w zenicie, wystarczyło sięgnąć po zimne piwko do coolerka i cała autentyczność miejsca znikała na chwilę, przybierając nierealny kształt. Wygodnie, przyjemnie… ale nie miało to wiele wspólnego z prawdziwą przygodą, za którą tęskni serce prawdziwego awanturnika podróży prawdziwie ambitnych. No ale kto powiedział, że zawsze trzeba kopać się po jajach?! To w końcu wędkarska wycieczka – urlop! Spędzany w takich realiach? Bajka.

Amazonki czerwonoczelne (Amazona festiva) rano i wieczorem przelatywały na inne pozycje i na raz można było zobaczyć setki tych papug.

Sekcja Rio Negro, na którą wpłynęliśmy miała coraz więcej piaszczystych łach.

 

Ślady kajmana

Z resztą tam gdzie kajmany, nasze przynęty były zagrożone. Uwierzcie na słowo – hol kajmana to przerąbana rzecz!

Sebek z Jackiem w trakcie dwóch napływów tego dnia wyciągnęli 30 tucunaré

Na obiad m.in. steki z arapaimy

Jamie Olivier i Gordon Ramsey byliby pod cholernym wrażeniem.

Posiłki spożywaliśmy w klimatyzowanej mesie, którą docenialiśmy szczególnie w ciemności, gdy do świateł górnego pokładu ciągnęły niezliczone owady.

W każdej chwili można było sobie wziąć z lodóweczki co się chciało a i owocki były też do naszej dyspozycji. Rozpusta!

Po obiedzie Sebek złowił rzadziej poławianą tucunaré borboletę.

I fajna açu

Popołudniu jak zwykle zanosiło się na deszcz. Tym razem nie spadł ale nigdy z nim nie było wiadomo.

Muchowa paca💪

Krakowscy architekci świetnie sobie radzą i w chaosie pozaurbanistycznym.

Ten przynajmniej radzi sobie wyśmienicie. tu z jedną z lepszych aruan wyprawy. Doprawdy nadzwyczajna ryba.

Tucunaré paca w rękach Dawida. Jak przeczytał Mirek „tucunaré” w języku Indian to Przyjaciel Drzew 😆

Jacunda, zwana z kolei Przyjacielem Tucunaré😅

Kolejna paca, kolejne ręce, kolejne szczęście.

Takie rzeczy zdarzały się kilkukrotnie. Pokazuje to żarłoczność tych ryb. Byle tylko nie pływały głęboko w lesie😅

Açu to taki jeleń, a paca to taki daniel😉

A i Grzegorz w końcu łowi dobrą rybę🤜🤛

I zaraz potem centymetr mniejszą. 69! Przypadek? Nie sądzę!🤪

Żeby było jasne – to nie ta sama ryba co dwa zdjęcia wyżej.

To były ryby naprawdę ciężko wypracowane. Niestety tucunary, którą stracił wcześniej nie wynagrodzi nic. Każdemu życzę spotkania z taką rybą – 90cm+!!!

Amazonian liquid twilight.

Tych późnych powrotów na pokład Mariuá II nie zapomnę nigdy.

Kuba tego dnia wpadł na pomysł sprawdzenia jak wyglądają zęby dolnej szczęki ogłuszonej maczetą piranii. Odsunął paznokciem kciuka wargę a ta wyglądająca na martwą… chaps!👻

Nowy dzień, nowe nadzieje. Właśnie rozpływają się po rzece.

Po wpłynięciu z otwartej wody w węższy kanał.

Za godzinę znów nastanie temperaturowe piekło. Któregoś dnia nieopatrznie zostawiłem podczas przerwy obiadowej plecak na łodzi. Trzymana w środku aluminiowa buteleczka z repelentem tak się nagrzała, że wypaliła dziurę w kieszeni wodoodpornego Fishponda! Pudełka z przynętami też należy chować w cień bo po otwarciu wali farbą i lakierem!👻

Stare bayangołowskie wiarusy twierdzą, że ten pęd na ryby kiedyś nas zgubi – w Amazonii jest wybawieniem!

Złowiliśmy tam kilka niezłych pac ale niestety napłynęły delfiny i przepłoszyły żerujące ryby.

W lustrze Amazonki.

Gdy słońce wzbiło się wyżej Michał wywalił tą fantastyczną pacę (High Roller kolor Clown). Mega!👏

75cm to już naprawdę zajebiste rybsko! Wysoki w kłębie predator z pyskiem jak wiadro.

Jacek poprawił tylko ciut mniejszą pacą.

Piękny, ciemny smoluch😍

To nie ta sama ryba! Rozkręcaliśmy się my, rozkręcała Negro.

Nie ma co – dobrze napłynęli!

A między nimi aruany…

… i kolejne, choć mniejsze paci.

Açu w rękach Kuby.

Dobra – pora na obiad🙃

Od kilku dni zastanawialiśmy się gdzie trafiają wszystkie ukatrupione piranie. Piloteiros twierdzili, że są wyborne i musimy spróbować.

No i w końcu!

Świetnie usmażone w głębokim oleju. Gęsta siatka nacięć pozwoliła nawet wytopić część ości.

Na zapytanie do kucharek, dlaczego serwowane piranie są pozbawione dolnej szczęki usłyszeliśmy, że moglibyśmy sobie zrobić krzywdę! To się nazywa poczuć się zaopiekowanym debilem🤣

Jakby ktoś miał nas zapytać jak smakuje pirania to powiedziałbym, że wyśmienicie! Mix flądry i sandacza.

Popołudniową rundę zaczęliśmy w wyjątkowo urodziwym miejscu. Patrzcie jak dron pokazuje pięknie piach na dnie Rio Negro😍

Niestety straciłem tam fajną rybę i to z woblerem (jedyna utracona przynęta, reszty nie pozwalali urwać piloteiros – za przynętami wchodzili albo na drzewa albo nurkowali w korzeniach drzew)!😬

Dawid za to nie zmarnował okazji. Paca ta nie była jakaś duża ale pochodziła z bardzo pięknego miejsca.

Te jasne punkty w dolnej części kadru to inie (delfiny amazońskie)! Niestety dron trochami wariował od temperatury ale następnym razem mam mocne postanowienie skupić się na ich lotniczej fotografii.

Poza delfinami, kajmanami i oczywiście tucunaré wielokrotnie widzieliśmy ulubienice Mariuszka Aleksandrowicza, który niegdyś w Boliwii boleśnie doświadczył co znaczy kolec raji we własnym ciele. To cud, że nie amputowali mu tych palców u stopy w Gdyni! 👻

Na wszelki wypadek podczas rzadkich okazji brodzenia stopami zawsze szuraliśmy po dnie a nie stąpaliśmy z ryzykiem nadepnięcia.

Dobra prezentacja to klucz do udanego portretu ryby. A tucunaré doprawdy zasługują na częste focenie. Wyjątkowo urodziwe ryby!🤩

Kadr wycięty z oceanu pełnego zielonego przepychu. Aż skóra cierpnie by wrócić na tą piaszczystą arenę z zielonymi trybunami i niczym matador stoczyć bitwę z jakimś pawiookim bykiem.

Bezludna wyspa po środku jednej z odnóg Rio Negro.

Lepiej się tam nie zapuszczać. A w woderkach już w ogóle👻

Paca z siódemką z przodu zawsze cieszy.

Z piloteiro Alberto, jako jedynym stroniącym od nowinek technicznych ze wszystkich przewodników. Ani mapy satelitarne ani dron go nie interesowały. Rzekę jednak znał jak własną kieszeń. Widać było, że i stażem i doświadczeniem wyróżnia się nad resztą przewodników.

„To po Ciebie tu przyjechałem”? Nie! Po większą!🤓

Delfinów nie ma… Płyń! Co przyjemne – ryby są spokojne w rękach jak nie wiem. I wytrzymałe! Kompletnie nie ma potrzeby prezentacji ryby do aparatu z bogagripem w pysku!

Jacek trzymał fason i jak codzień ciągnął rybę za rybą.

Gdyby było to poza Ameryką Południową to stwierdziłbym, że w tej zupie nie ma czego szukać😅

Ciekawe jakiż to piękny motyl wyrośnie z tej gąsienicy🤔 Lepiej ich nie dotykać, kto wie jakim świństwem mogą poczęstować nieuważnego mieszczucha👻

Borboletka

Paca po spotkaniu z piraniami.

Amazonki modrobrewe (Amazona amazonica) – to kolejny gatunek amazonek, które udało mi się cyknąć. Tych, których nie sfotografowałem było znacznie więcej!

Powrót do Mariuá II

I kolejny cudny zachód słońca.

Nie byliśmy pierwsi, którzy tego dnia zjechali.

Nawodnienie w tych upałach to bardzo ważna rzecz!🤯😂

Na kolację ryba zapiekana w serze.

Znów Amazonki modrobrewe o poranku wydawały się dobrym omenem.

Oczy wędkarzy cieszyły też liczne stada Szmaragdolotek białookich (Psittacara leucophthalmus)

Nie tylko w lesie ale i przy piaszczystych łachach poza brzytwodziobami można było spotkać tygryski rdzawoszyje (Tigrisoma lineatum)

Czaple białe (Casmerodus albus) spotyka się w obu Amerykach od Kanady do południowego Chile.

No i tego dnia w końcu Dawid łowi rybę, po którą przyjechał.

Paca 74cm – ryba właściwie idealna!

Nawet stara koszula Simms’a z wrażenia puściła na klejonych szwach!👻

Z piloteiro Alberto.

Rośnie. Pytanie – czy uda się dotrzeć w to miejsc w 2026 roku, kiedy wrócimy na Rio Negro?

Rio Negro poprzeplatane łachami. W porze suchej będą tam same wyspy, jeśli nie suche odnogi🤯

Kolejna 70-tka zawsze cieszy – i mnie i motyle Julie

Dar od Rio Negro.

Tucunaré wypuszczaliśmy wszystkie. Te których nie zjadły delfiny rosną.

Grzegorz za to trzasnął tego przedpołudnia swoją rybę wyjazdu!👏

Tucunaré Açu 79cm!

Nic tylko wypić za dalsze wyniki👍

Brzytwodzioby amazońskie (Rynchops niger cinerascens) – Brzytwodzioby latają nisko nad wodą, regularnie machając skrzydłami. Kiedy ptak chwyta małe rybki i skorupiaki, ma dziób szeroko otwarty, a jego spodnia część, silnie spłaszczona po bokach oraz mocno przedłużona, „przeczesuje” wierzchnią warstwę wody. Jeżeli ptak poczuje dotknięcie ryby lub skorupiaka, przymyka górną część dzioba i nachyla głowę ku piersi.

Popołudniową sesję zacząłem skromnie…

Bliżej zachodu coraz więcej ryb się uaktywniało.

Nieduża paca, za to z fajnego miejsca.

W końcu Alberto zobaczył ryby chodzące w pierwszej linii drzew i krzaków. Podpłynął…

I tego nie zapomnę nigdy! Wielka ryba dwa razy łomotnęła tuż za zatopionym drzewem. Rzucałem w jego pobliże wielokrotnie. To 15 centymetrów za daleko w prawo, to 10cm za daleko w lewo, poza blisko. W końcu za nastym razem przestrzeliłem niechcący perversę za. drzewko. Przynęta gdy tylko chlapnęła została wciągnięta w brutalnym ataku, który pędem rozłamał drzewko a ryba w impecie ataku wypadła z krzaków na otwartą wodę. Hamulec Twin Powera 6000 nawet nie tyknął! Mój Zenaq Expedition powstrzymał odjazdy dzielnie i bez zająknięcia.

Tucunaré Açu 78cm – w pełni satysfakcjonująca ryba!

Z piloteiro, który naprowadził mnie na tą rybę🤝

Wypuszczony w płytkiej zatoce bez delfinów.

Zachód tego dnia miał kolory brzucha mojej wymarzonej ryby.

Wielu z nas miało powody by nie iść spać zbyt wcześnie. Rum skończył się po raz drugi. Luz – następnego dnia miała dotrzeć znów dostawa😅

Nowy dzień

Wylądowaliśmy w prawdziwym labiryncie drzew.

Na branie tucunaré można było liczyć w każdym rzucie. Ich hol nie przypominał holu ryby, ani tańca, ani walki o życie…

Była to prawdziwa capoeira! I to carioca – jej najbardziej brutalna i bezwzględna odmiana. Ta ryba nie chce się po prostu uwolnić. Owszem to też ale przy okazji chętnie połamałaby kij i sponiewierała wędkarza jak małe dziecko. Przyzwyczajeni do połowów pstrągów czy innych łososiowatych, steelheadów nawet kompletnie nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej dynamiki i gwałtownej siły przypominającej działanie najbardziej niebezpiecznych gangów. Tu nie ma zasad, nie ma reguł gry czy utartych zachować. Hol tucunaré to szajba!

Co prawda takie tucunarki to dzieciaki z faveli. W każdej chwili może jednak przyłoić prawdziwy gangus!

Grzegorz przy prowadzeniu „śmigła” się nie pierniczy w tańcu. W Jego przypadku brutalna siła zderza się z drugą brutalną. Niekoniecznie wygra silniejszy, bo w tym przypadku wszystko jest po stronie ryby. Najwyraźniej wędki, które Grześ zabrał też! (przypominam: 5 złamanych🤯)

Motyle wokół Alberto nie pojawiały się z pewnością przez sposób naszego rzucania. Myślę, że byliśmy jednymi z gorzej rzucającymi wędkarzami, z którymi miał do czynienia. Brazylijczycy kładą nas na łopatki!

Ale co tam dokładność rzutów! Ryby trzeba umieć chytać!👻

Michał z kolejną fajną aruaną.

Zasuwamy na obiad

Po obiedzie ruszyliśmy na tajną, tylko Alberto znaną lagunę. Doprowadzający do niej kanał początkowo wyglądał całkiem przyjemnie.

Wystarczyło się schylić.

Potem zaczęły się „bierki”.

I przepychanie przez stare przecinki. Szkoda, że nasza łódź była znacznie szersza od wcześniej tam wpływającej.

Po godzinie mordęgi w końcu udało się będąc całym mokrym przebrnąć dalej.

Niestety – w końcu dotarliśmy do takiego bandżaju, że musieliśmy z kwaśnymi minami zawrócić. Nawet amazońskie inie miały z nas polewkę.

Taka płetwa to dowód, że to inia, nie sotalia.

Inni się nie przeciskali w ślepe zaułki to i połowili lepiej.

Kolejny duet na jedną przynętę.

Czerwonookie paca

I większa z nich.

Mnogość pac w Rio Negro jest zdumiewająca.

Zasłużona kolacja.

Amazoński zmierzch.

Całą noc płynęliśmy w kierunku kolejnego dopływu Rio Negro. Wraz z nadejściem nowego dnia mieliśmy rozpocząć w niej łów.

Tego wschodu nie zapomnimy nigdy.

Ruszyliśmy niczym spuszczone psy gończe. Z Mariuá mieliśmy się spotkać w południe.

Opadająca woda pozwala sobie uzmysłowić jak wygląda podwodny świat. Nic dziwnego, że przegrywaliśmy tyle pojedynków z największymi rybami

Kuba z Rafałem zaczęli w tym właśnie miejscu.

Ciągnące na północ czaple.

Zaczęliśmy od piranii. Ale nie tych czerwonych (Pygocentrus nattereri), które jedliśmy na obiad lecz znacznie bardziej niebezpiecznych piranii czarnych albo inaczej fula (Serrasalmus rhombeus).

Nim na dobre chwyciłem za wędkę, moją uwagę odciągnęła jeszcze para hoacynów (Opisthocomus hoazin)

„Kośniki czubate, o które nam chodziło, były skończonymi dziwadłami i od lat urzekały ornitologów nie byle jaką sensacją. Wiadomo, że na podstawie wykopalisk wysnuto wniosek, iż ptaki pochodziły od gadów, które ponoć kiedyś, w okresie jury, dobre sto kilkadziesiąt milionów lat temu, opuściły wodę i na lądzie rozwinęły skrzydła. Otóż kośniki czubate, zaliczone obecnie do rodu kurowatych, w pierwszych tygodniach swego zacnego żywota, po wylęgnięciu się z jaj, pociesznie przypominały dawne pterodaktyle. Młode miały nawet pazury na skrzydłach i ogóle uderzające maniery swych praszczurów. Dopiero w miarę podrastania ich gadzie cechy ustępowały ptasim i w końcu zawieruszały się zupełnie, a dojrzałe kośniki niczym już nie różniły się od innych, normalnych ptaków. Tyle tylko, że pozostały nadal przy wodzie. Rzecz jasna, że taki rarytas, kapryśny relikt przebrzmiałych epok, budził zachwyt przyrodników, uświadamiających sobie, że ptak-cudo przechodził w ciągu kilku miesięcy ewolucję, na jaką przyroda potrzebowała milionów lat. (…) Ich powolność sprawiała wrażenie bezgranicznego niedołęstwa. Kośniki były zapewne tępawe, ale przede wszystkim były pewne siebie. Od niezliczonych pokoleń doświadczały tego, że są nietykalne. Kośniki nie miały wrogów. Śmierdziały ni to okropnym piżmem, ni to zgnilizną, ni to kałem, i taki smród okazał się niezwyciężoną bronią.”

Wyspa czarnych palm

Miał to być jeden z lepszych dni wyprawy.

Czarne piranie wyjątkowo sobie upodobały płetwy tucunaré!😱

Występujące w tym dopływie Rio Negro piranie czarne osiągają rozmiary i posturę prawdziwych buldogów.

Tylko zęby miały jeszcze groźniejsze. Tym razem Kubuś nie pokusił się sprawdzania zębów paluszkiem👻

Jedna z nielicznych açu, które złowiliśmy na tej rzece z względnie całymi płetwami.

Tomek z Michałem też wcale nieźle łowili.

Dublety były nierzadkie!

Biedne płetwy.

Ale uśmiech wzorowy👻

I dwa czarne diabły, jeden po drugim.

Sotalie tańczyły tam w ilościach niesłychanych.

Pływanie synchroniczne Somalii amazońskich.

Alberto zobaczył ataki ryb głęboko w lesie no i przyszło nam wpłynąć weń do tego królestwa komarów. Przerąbane a ryby wszystkie zwiały😅

Mi dobra ryba zwiała w korzenie ale Dawid nie popełnił tego błędu.

Zatrzymał tą dobrą açu tuż przed karczem

Açu z amazońską mapą❤️

Gdyby nie te cholerne piranie to mogłaby być fajna ryba! I ten guz!

Kolory zupełnie inne niż na Rio Negro.

O! Ta ryba przypomina te z Rio Negro, tyle że ogon znów tragicznie wygryziony.

Rybitwy amazońskie (Phaetusa simplex)

I Dawid z dobrą paca.

Woda w tej odnodze mogła mieć ok 40 stopni Celsjusza.

Mirek też dobrał się do piranii

Drapol!

Paca z dopływu Rio Negro, gdzie kiedyś spłonęła puszcza.

Dziś to miejsce jak widać upodobały sobie tucunaré, piranie i … anakondy!

U Sebastiana i Jacka na łodzi też się działo.

Niby puściły na słońcu ale jestem prawie pełny, że musiał w nich majtać nogami za burtą👻

Na obiad znów pirarucu (arapaima)

Runda popołudniowa

Mała trairą

Kolejna pirania fula

I kolejna paca

Kolejny ogryzek już na innej łodzi.

I znów duet na jedną przynętę

A w nim paca i nowy gatunek – tucunaré vermelho! Czyli czerwone! 👏

Co tam maluchy! Liczy się wielkość💪

I kolejne dwa klamoty piranii czarnych

Grzegorzowi spalony las też przyniósł szczęście.

Z piranią fula

Zielona açu

Paca

Açu z trzema pasami jak śladami po trójpalczastych szponach.

Rafcio chyba z najlepszą bicudą wyjazdu

Zombie!👻

Dobry smoluch

Po szczękach widać, że jak złapie to nie puści.

Zgromadzenie jaskółczaków brunatnych (Progne tapera)

Casa de ariranias czyli nora wydr olbrzymich (Pteronura brasiliensis) zwanych wilkami rzecznymi. Słyszeliśmy ich pisk z dwa razy podczas całej wyprawy ale są tam wyjątkowo skryte.

Powrót na łódź.

Wieczorem czekała nas impreza pożegnalna.

Muza huczała z partyboxa odbijając się echem od linii drzew.

Na ruszcie dochodziła wołowina

A i zostało nieco rumu po ostatniej dostawie🤓

Miras z Carlosem.

Podana picanha należała do najlepszych jakie jadłem.

Żeberka jednak najlepsze serwuje moja Ewcia. Choć i te były bardziej niż przyzwoite👏

Późno w nocy impreza przeniosła się o mesy

Ostatnia noc na Mariuá II miała być bardzo krótka😅

Ostatni dla nas świt nad Rio Negro

Resztkami z kolacji zadowoliły się sępniki.

Ostatnia rybacka bez większych rezultatów. Tylko Kuba z Rafciem coś tam sensownie połowili.

My zapuściliśmy się w jedną ze znanych tylko Alberto odnóg.

Zatopiony, amazoński las.

Przed południem ruszyliśmy w stronę Barcelos.

Wędrowny sklep na rzece.

Nie – to nie karawan. Stolarz😅

Kolejny sklep

I mijane przez nas zabudowania kabokli.

Roztańczone i rozśpiewane dziewczyny.

W końcu dotarliśmy do Barcelos

Po spakowaniu wylądowaliśmy w osobliwym miejscu – Mekce wszystkich poławiaczy tucunaré na całej Rio Negro. Hotel Amazonita to punkt startu i końca wszystkich organizowanych na tej rzece wypadów wędkarskich.

Chwilę poczekaliśmy aż otworzą zamknięty wędkarski ale ta przerwa wyglądała nam na poważniejszą🤪

Drogeria w Barcelos

Z balkonu naszego hotelu tęsknym spojrzeniem uciekałem na drugą stronę rzeki.

Pewnie z tamtąd przyleciał do miasteczka i tyran melancholijny (Tyrannus melancholicus)

Świat ludzi żył swoim życiem.

„Wyrwaliśmy się z puszczy, by uciec do jasnego świata i do ludzkich istot i by odetchnąć w ich braterskim gronie. I niewątpliwie odetchnęliśmy. Lecz taki był już urok tropikalnej puszczy, że tysiące nie rozwiązanych w niej zagadnień wciąż przyciągało przyrodnika – zagadnień, które występowały raz pod kształtem drapieżnej dzikości czy grozy skolopendr, mrówek, innym razem pod kształtem urzekającego piękna.”

Niestety ten świat wabi swym próżnym światłem i najpiękniejsze ćmy lasu. Na zatracenie. Lecą doń pijane błyskiem nadziei na lepsze jutro. Niestety wszystkie spłoną w tym niebezpiecznym świetle zgubnej żarówki. Ostatni wolni ludzie – prawdziwi Indianie – ludzie jaguary z wytatuowanymi na twarzach kocimi wąsami przybywają do miast jak Barcelos, nierzadko pod namową misjonarzy, kuszeni perspektywą pracy i łatwego zarobku. Najczęściej są analfabetami i istotami kompletnie nie umiejącymi i nie chcącymi funkcjonować pod dyktatem zegarka i obowiązków im narzucanych. Snują się po ulicach, iskają dzieci wybierając wszy z włosów, mieszkają w urągających warunkach. Zawieszeni między światem, który już opuścili a światem do którego jeszcze długo nie będą mieli wstępu. Smutny to widok.

Młoda indianeczka

Suszone banany.

Brazylijki uwielbiają pozować do zdjęć. Ta jechała na rowerze a jak tylko zobaczyła, że wyciągam aparat, bez powodu się zatrzymała i zerkając tylko kątem oka tak sobie czekała. Miałem pełne pole do popisu.

Bar w Amazonicie.

A widzicie chociaż zdjęcia tych ryb na ścianach?!👻

Ostatni zachód słońca w Barcelos też piękny.

Powrót do Manaus musiał się wiązać i z małym zwiedzaniem miasta. Budynek opery wciąż robi ogromne wrażenie.

„Przed tym teatrem rozciągał się szeroki plac z bogatą mozaiką kamienną, plac godny stolicy dużego państwa, lecz zaledwie kilkaset metrów dalej stały już pierwsze drzewa puszczy, groźne macki prawdziwej, amazońskiej puszczy, rozległej na tysiące kilometrów we wszystkich kierunkach”

Wyschnięta fontanna robiła nieco smutne ale ciągle piękne wrażenie.

„Któregoś dnia poprosiłem stróża teatru, by zaprowadził mnie i Czikinia do najwyżej położonego okna budynku. Tam roztaczał się czarowny widok. (…) z góry widać było potężną wodę, Rio Negro, a w oddali samą Amazonkę, obydwie rzeki, stanowiące główne arterie życiodajne tego miasta i jedyną rację jego bytu. Poza tym rozciągało się ze wszystkich stron niezmierne morze zieleni, zwartej, nieskończonej i podchodzącej – zdawałoby się – prawie tuż pod mury gmachu, z którego patrzyliśmy. Widok otaczającej nas zewsząd puszczy jaskrawo uprzytamniał całą bezsensowność gmachu tej opery i groteskę jej istnienia.”

Betonowa puszcza.

Mercado Municipal to najsensowniejsze miejsce na przywiezienie jakiejś lokalnej pamiątki do domu.

A potem to już tylko Rio, z Chrystusem non stop obleganym przez turystów jak Guliwer przez liliputów albo nawet King Kong nieustannie atakowany przed kolejne nadlatujące helikoptery. Zerowe szanse na poderwanie tam drona.

Sambodrom też bez karnawału jakiś smutny a i nie tak to sobie wyobrażałem. Ot taka 700 metrowa ulica w przemysłowej dzielnicy pełnej magazynów i z trybunami po obu stronach, z których podziwia się parady kolejnych szkół samby. Tego dnia bez piór, bez muzyki, bez fajerwerków, kolorów. Tylko falujące od upału powietrze i bramy z kłódkami.

Spojrzenie na Guanabarę ze słynną głową cukru.

Będąc w Rio nie można zapomnieć o słynnych schodach Selarona.

Doprawdy wyjątkowe miejsce, z piękną historią ich powstania.

Na własną rękę zdobił je przez 23 lata chilijski artysta – Jorge Selaron. Miał to być jego hołd dla narodu brazylijskiego. Dlatego zaczął od pokrywania schodów płytkami w kolorach brazylijskiej flagi – żółtymi, zielonymi i niebieskimi. A przy okazji świadomie lub nie nawiązał do portugalskiej tradycji z azulejos niezwykle popularnych w kraju pierwszych kolonizatorów tych ziem. Sam Selaron był malarzem i rzeźbiarzem urodzony w 1947 roku w Chile. Początkowo dużo podróżował odwiedzając ponad 50 krajów na świecie. W 1983 roku postanowił jednak zamieszkać w Rio. Siedem lat później rozpoczął remont schodów w centrum miasta, przy których mieszkał. Gdy brakowało kasy na remont sprzedawał swoje obrazy. Wiele razy grożono mu eksmisją gdy nie był w stanie zapłacić za swoje utrzymanie a mimo to nie przestawał ozdabiać swoich schodów. W dzień pracował a nocami zbierał pijanych biesiadników z okolicy i snuł z nimi opowieści. Znaleziono go martwego na schodach w styczniu 2013. Do końca życia pracował nad dziełem swojego życia.

No i słynna Copacabana…

… z jej promenadą wyłożoną słynną wapienno-bazaltową mozaiką, zaprojektowaną przez Roberto Burle Marx’a. Ale zaraz zaraz. Przewińcie nieco do góry. Widzicie inspirację?😅

„Puszcza amazońska! Ktoś powiedział, że człowiek idący w puszczę miał przyjemne tylko dwa dni. Pierwszy dzień, gdy olśniony jej czarującym przepychem i potęgą, sądził, że wkracza do raju; i ostatni dzień, gdy bliski obłędu, uciekał z „zielonego piekła” do cywilizacji.”

Oj wiele się zmieniło w sposobie podróżowania po Amazonce Panie Arkady – wiele. W naszym przypadku stała się wymarzonym rajem wędkarskim i każdy dzień, jak i noc należały do wielkiej przyjemności.

„Dziś pozostało już mało do odkrycia na świecie, natomiast w puszczy amazońskiej był jeszcze do odkrycia cały, wielki świat”

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Grzegorz Popiela, Sebastian Kalkowski, Tomek Piestrzyński, Michał Szewczuk, Mirosław Fischer, Jacek Puchalski, Rafał Czuba, Rafał Słowikowski,

(na dole) Jakub Rzemieniec i Dawid Pilch

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Wracamy w styczniu/lutym 2026 roku. Jeśli chciałbyś przeżyć podobną przygodę to zapraszam do zakładki https://www.bayangol.pl/kontakt/