Dawny mit ludowy mówiący o zjawach mknących w pełnym rynsztunku nieboskłonem. Wędrowni wilczy wojownicy najczęściej widywani podczas nowiu, gnający w dzikim szale na łów. Dowodził nimi ten najpotężniejszy – tak było i z nami.
Ujrzenie dzikiego gonu uważano za przepowiednię jakiejś katastrofy. Śmiertelnicy, którzy przecięli trasę Gonu mogli zostać porwani. Nie wiem czemu wilczy wojownicy mieli pozostawać w ekstazie ale kilku z nas na myśl o wielkiej rybie prawie wstrzeliwuje się w nogawki więc coś tu jest na rzeczy;)
Dziki gon postrzegany jest także za fenomen historyczny jako że powtarzał się w kulturze wszystkich ludów indoeuropejskich. Ich germańskim przejawem byli Hari (z łaciny „Heruli”) oddający cześć Wodanowi (którego nordyckim odpowiednikiem był sam Odyn). Łączyli się w wilcze stada złożone ze starszych doświadczeniem i wiekiem trenerów i orszaku młodszych mężczyzn. W mitologii nordyckiej częstym dowodzącym dzikiego gonu miał być wspomniany Odyn oraz bogini Frigga; z resztą zwano ich Dzikimi Łowcami. Nierzadko w łowach udział brać miały również nagie walkirie. Sam gon zaś opisywano jako Łów Odyna albo Asgardareię. Z resztą pięknie przedstawia go obraz Petera Nicolai Arbo „Asgardsreien” z 1872.
Mit dzikiego gonu był zmieniany na przestrzeni dziejów by móc go dopasować do różnych „aktualnych” bogów i bohaterów ludowych, wśród nich Króla Artura. Gon pojawiał się w legendzie o Sir Francisie Drake’u i oczywiście w literaturze Andrzeja Sapkowskiego, która z resztą pchnęła producentów gier do stworzenia fenomenalnej gry o tym samym tytule. Echa mitu pobrzmiewają też w „Potopie” Sienkiewicza!
Wilczy wojownicy rytualnie najeżdżali wioski w okresie pomiędzy 1 maja a celtyckim świętem Samhain (Halloween), przeważnie właśnie podczas nowiu. Te rytualne najazdy uważano za sposób na utrzymanie świata w harmonii i równowadze.
Jesteśmy przekonani, że tak jest! Dlatego sami nierzadko dla spokoju ducha i wewnętrznej harmonii jesteśmy wręcz porwani jakimś niewytłumaczalnym zewem co jakiś czas by w szale ruszyć, dołączyć do gonu.
Końcówka sierpnia, zbliżający się nów…
Kraj Chabarowski – prowincja na dalekim wschodzie Rosji, którą przecinają setki rzek uchodzących do morza ochockiego bądź do rzeki Amur. Że jest to, a przynajmniej niegdyś zdecydowanie był wędkarski raj przeczytaliśmy wiele lat temu w fenomenalnej „W przyamurskiej tajdze” Józefa Żebrowskiego a jeszcze dobitniej w „Nad wodami Sujfunu” A. Danilczuka. Musiało upłynąć trochę lat by na widok spasionych tajmieni z rzeki Tugur, które poraziły internetowy świat przypomnieć sobie o tym zakątku Ziemi. Jeszcze kilka lat (podczas, których znów mogło zmienić się wiele, szczególnie w Rosji, gdzie rzeki nierzadko są „jednoroczne” – przez rok od pierwszej informacji w necie zostają wyrąbane do dna!) i w końcu ruszyliśmy. Dziki gon wzbił się w niebo pod przywództwem naszego niemałej przecież postury Odyna vel Pawcia Korczyka.
Dalekowschodnie klimaty (pokaz sztuk walki) dopadły nas już przed Courtyard’em w Warszawie, zatem takie widoki w Moskwie tylko podgrzewały atmosferę.
Chabarowsk – niebrzydkie miasto położone nad Amurem w ujściu rzeki Ussuri, ciekawie łączyło stare z nowym, urodę europejską z jakże egzotyczną dalekiego wschodu (również u mieszkańców). Mimo aut i sylwetek młodszych budowli odnosiło się wrażenie, że lada chwila do brzegu przybije parowcem „Jaskółka” Paratow i niczym w radzieckim melodramacie „Gorzki romans” pogna wraz z wiernymi, rozśpiewanymi cyganami do swej pięknej Larysy. Bardzo ciekawy klimat.
Sobór Przemienienia Pańskiego z wieżowcami. Stare z nowym.
Pomnik Nikolaya Muravyova-Amurskiego, dzięki któremu Rosja uzyskała dostęp do Pacyfiku.
Na dziki gon może tu nie wyglądamy ale tego co w sercach gna jak i nagiej piersi naszego przywódcy (tatuaż wilczej watahy) niestety nie da się pokazać. Pogoda była uderzająca. Całe lato 2015 na Dalekim Wschodzie to pasmo upałów i niestety pożarów na niewyobrażalną skalę. Co również typowe dla dzikiego gonu, wkrótce miało się ochłodzić.
Po odebraniu Mierskiego z lotniska w końcu ruszyliśmy busem wzdłuż rzeki Amur
Postoje szybko miały nam uświadomić o szamańskim charakterze wielu miejscówek (fragmenty kolorowych tkanin na gałęziach)…
… . i o ilości komarów unoszących się w powietrzu. A tych były absurdalne ilości! Nie ma się co dziwić – przyamurze to same rozlewiska i bagna.
Sam Amur zaś jest potężną rzeką.
Ciekawe ileż ogromnych jesiotrów właśnie płynie przez ten fragment rzeki. W Amurze występuja cztery gatunki jesiotrów. Największa – Kaługa (Huso dauricus), znana także jako rzeczna bieługa dorasta do 6 metrów i 1500kg! Wielokrotnie notowano przypadki zatopienia łodzi nieostrożnych rybaków bądź kłusowników przez te najagresywniejsze z jesiotrów.
Na dłuższym postoju na spokojniejszy sen (ależ miło było kimnąć się miast na trzęsącym fotelu na twardej i lepkiej od rozlanego piwa podłodze!).
Mierski jednak nie mógł spać. Zobaczyć jesiotry było nie sposób ale ciągnące masowo w górę Amuru kety i owszem. Więc jak tu spać gdy woda w rzece gotuje się od ryb a rybacy raz po raz z sieci wyciągają dorodnego łososia. Ciąg kety trwał na dobre, płynęły na tarło w górę głównej rzeki i do jej dopływów. Wiedzieliśmy, że za nimi płynie tajmień! Wielki amurski tajmień.
Sikorka miała szczęście, że wleciała do mikrobusa pełnego miłośników przyrody. Szybko ją uwolniliśmy.
Edek z Olą (jeden z motorniczych i kucharka) uwijali się w polowej kuchni nim jeszcze grupa wstała.
Sępy zawsze głodne!
Charakterystyczna, jakże pełna wdzięku zabudowa w mniejszych miejscowościach przyamurza.
Im dalej tym piękniej. Im dalej tym bardziej dziko. Im dalej tym więcej orłów.
Młody osobnik orła Stellera
Z koron brzóz przyglądały się nam dorosłe orły Stellera (Haliaeetus pelagicus).
Orły Stellera to średnio najcięższe z orłów (5-9kg). Średnio bo większe od nich są tylko harpie i orły filipińskie ale w odniesieniu do swych rozmiarów są jednak lżejsze. Nad Amurem żywią się głównie rybami, z czego łososie pacyficzne to główny składnik diety (80%). Bez łososi prawdopodobnie nie byłoby tego gatunku. Nie pogardzą też (szczególnie na wybrzeżu i na Kamczatce) kaczkami, gęsiami, łabędziami czy czaplą. Nierzadko polują też na kormorany! Odnotowano przypadki, że młode ptaki wymienionych gatunków są porywane żywcem do gniazd, gdzie żywią się resztkami zostawionymi przez orły a gdy przyjdzie na nie pora… (!)
Do najbardziej nadzwyczajnych ofiar orłów Stellera należą sowy śnieżne, albatrosy wielkie, sobole, foki i uchatki.
Młody bielik nie może się równać z białopleczimi ale znajduje sobie niszę w łańcuchu pokarmowym i mimo sporej konkurencji pokarmowej daje radę. Oczywiście ilość łososi pacyficznych zachodzących do Amuru też nie jest tu bez znaczenia.
Ostatni sklep – ostatnia szansa na shopping 😛 Koniec cywilizacji!
Brama przyamurskiej tajgi.
Kolejny postój wraz z przywódcą dzikiego gonu.
Przyamurze – granica występowania tygrysa syberyjskiego. I pomyśleć, że kiedyś występował od Huang He na południu do Kamczatki na północy i od Bajkału na zachodzie po morze japońskie na wschodzie.
Koniec postoju, ruszamy dalej.
Czasem by móc przejechać trzeba było pomóc.
Do tego wyjazdu żyłem świadomością, że każda rzeka w Rosji do której można dojechać jest niewarta uwagi wędkarza, bo dawno wytrzepana.
Ludzie jedną maszyną a cały sprzęt drugą – organizacja pierwszorzędna!
I pierwsze spojrzenie na cel naszej podróży – Rieka Dżalinda.
Rzeka kipiała od drobnych lipieni i kleni. Prawdziwy muszkarz jednak szybko zdołał wyłuskać z tego tałatajstwa coś bardzo sensownego. Artur z lenokiem aka pstrągiem amurskim (Brachymystax savinovi) 67cm
Rosjanie pompowali pontony a my mogliśmy się skupić w pełni na tym po co przyjechaliśmy.
No i stało się. Nie kto inny jak Mierski pobił rekord klubu w pstrągu amurskim już pierwszego dnia! Od tego czasu hasło (przepraszam za brak cenzury ale z nią nie oddało by ducha wyprawy) „objebię tylko te krzaki i zaraz przyjdę się napić” przeszło do kanonów tekściarskich kolejnych wypraw.
Pstrąg amurski 78cm!
Jeszcze tego samego (pierwszego) popołudnia na rzece spadł pierwszy od wielu tygodni deszcz. Rzeka lekko się zmąciła ale co najważniejsze o poranku, kolejnego dnia widzieliśmy pierwsze żerujące tajmienie. Z łomotami goniły mniejsze ryby tuż przy obozie. Rzeka poniżej zaczęła intensywnie pachnieć wielką rybą.
Ruszyliśmy by szybko się przekonać, dlaczego Dżalinda nie należy do przekłusowanych rzek. Dojazdy do niej owszem i są ale nikt normalny nie porywa się na pomysł spływania tą rzeką. Dlaczego? Zaraz zobaczycie.
Wielkie pontony z silnikami strumieniowymi wydawały się sporo za duże na Dżalindę. To jednak nie był nasz problem a Rosjan.
Bez spalinowych pił łańcuchowych nie ma co się tam pokazywać. Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę ale Husqvarna ratowała nam dupska każdego dnia! Szybko mieliśmy się przyzwyczaić do tej słodkiej melodii pił.
I wio! Jeden za drugim.
Silniki strumieniowe miały mocną przewagę nad śrubowymi głównie w takich miejscach.
Alosza z Olą na pokładzie lubił przypaździerzyć na pełnej p…rędkości!
Pogromca największego pstrąga amurskiego (nazywajmy go odtąd „lenokiem”) z przeciętniakiem, tzw. „kotletem”.
Każdą możliwą przerwę podczas przecinania przez załomy Ola wykorzystywała na łowienie lipieni, których mrowie jednak nie należało do sensownej wielkości. Miały uzupełnić naszą dietę „pod wódeczkę”.
Przy którymś zwalisku dziwiłem się z dala, że Rosjanie zakładali grubsze kapoty i kaptury.
Sprawa szybko się jednak wyjaśniła. Dzikie osy cięły jak wściekłe!
Pogoda zaczęła wariować. Raz ostre słońce, raz ciemne i ciężkie chmury z ulewami. Zalegający po upałach na dnie rzeki mułek niestety się zruszył i już nie było takiego kryształku jak w pierwszych godzinach łowienia.
Ola już z dala wołała „O! Kotlieta pojmał!” Lenoków było wbród. Każde jednak pozowanie z rybką kończyło się sporą ilością nowych bąbli na twarzy. Komary szalały jak nienormalne! Kolski przy tym to mały pikuś. Szybko się mieliśmy wyleczyć z częstego fotografowania z każdą fajniejszą rybą.
Dżalinda z każdym kilometrem nabierała wyrazu, choć nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że najtrudniejsze przed nami.
Gdzież te dni gdzie czas liczony był kolejnymi przerzucanymi rybami albo krzykami Oli „Dawajcie ribiata! Wkus gotow.”?
Namioty Rosjanie mieli swoje i sami nie musieliśmy się niczego tykać. Rozkładali i składali. My tylko mieliśmy pilnować własnych gratów.
Rzeka nie była brzydka ale też do zachwycającej wiele jej brakowało. Oj zdołał człowiek się rozpieścić tym szlajaniem po świecie.
Barszcz dochodzi na wolnym ogniu.
„Wkus gotow!”
Tam gdzie dobre żarcie tam szybko znajdowały się głodne żołądki. Dwa razy nie trzeba było nam mówić. Niestety przez moskitierę nie dało się jeść. Pić jak i palić (po wcześniejszym przepaleniu siatki na fajkę) i owszem.
Późnym popołudniem wsiadaliśmy w dwa z czterech pontonów z silnikami strumieniowymi i rozwożeni byliśmy po rzece, w górę i w dół. Co ciekawe – szybko mieliśmy się przekonać, że ryk silników nie płoszy ryb w większym stopniu niż długie „objebywanie krzaków”.
Skarpka z tajmieniową jamką – jakoś nie dziwiły oznaki żerowania większych ryb w tym miejscu. Ręce jednak się trzęsły bo co innego ryby w wodzie, co innego na wędce a co innego już na zdjęciu.
No właśnie. Marcin vel Adaś z pierwszym tajmieniem wyprawy – 80cm
Nic tak nie łączy ludzi jak ciepło ogniska wyganiające chłód z kości i duszy.
A gdy jeszcze można przy ogniu porozmawiać z bratnią duszą o rybach albo pochwalić długością przyrodzenia(!).
To jest właśnie ta magiczna właściwość gromadzenia ludzi wokół. I nikt nie wyciąga smartphone’a!
Po co dwa ogniska? – zapytacie. Jedno na potrzeby kuchni a drugie bani. Zaraz zrozumiecie.
Podano do stołu w głównym, obozowym namiocie. Ola z Edkiem dosmażali kotlety na bieżąco.
Większe z ognisk się wypaliło, po zamieceniu popiołów pozostał kopiec rozgrzanych do czerwoności kamieni, które wcześniej Rosjanie zdążyli nanieść. Gałązki wokół robiły za wyściółkę a na górę postawiono namiot zatrzymujący ciepło. Gdy Dimitrij dolał wody aż stękaliśmy z gorąca. To się nazywa bania pod gwiazdami! Oczywiście kąpiel w rzece i powrót do bani na drugą rundę to normalka.
Wczesnym ranem tylko niektórzy zdołali wstać bez bólu głowy by szybko zacząć kolejny wędkarski dzień. Namiot bani oklapł bo i skończyło się ciepłe powietrze. Kto jednak zdążył rzucić wieczorem ręcznik na konstrukcję i nie zapomniał go zabrać przed rosą miał go suchego jak trzeba.
Po bani.
Krzysiu dopadł banię aż pachnącą potworem i czesał ją ładnych parę godzin. Niestety, bez rezultatu. Wyniki wędkarskie jak dotąd szałowe nie były.
Zalążki młodych hub.
Rozruch przy porannej herbatce godny rozgrzewających się gadów. Dziki gon, nieco oklapły.
Ważne, że humory dopisują.
Niektórzy jednak nie mogli się doczekać dalszych wypadów w dół rzeki. W końcu nie przyjechaliśmy pierdzieć w turystyczne krzesełka!
Rosjanie zdołali szybko zwabić chłopaków z dołu rzeki do obozu. Alosza przypomniał Sebkowi o pierwszej żonie! (Nie – nie chciał jej zastrzelić!;) Tak nazywał Kałasznikowa, za którym okazuje się chował w sercu tęsknotę już od pierwszego okresu w armii)
Nachrzaniali w te butelki jak na poligonie a te wydawały się nietknięte.
Jednak po bliższych oględzinach.
W końcu porządek zrobił Dima.
Broń myśliwska to broń myśliwska. Zginasz w połowie i ładujesz od tyłu!
Taaa – Rosjanie znają się na broni.
Ruszamy dalej. Jako że pontonów były cztery, motorniczych również – uczciwie każdego dnia zmienialiśmy składy, choć Waldi z Sebastianem tak się przywiązali do Bogdana, że ku uciesze reszty rotacja odbywała się miedzy trzema pozostałymi pontonami – dwoma świetnymi i jednym tragicznym!
Dżalinda miała odcinki wręcz wymarzone do łowienia na myszkę. Potrafiły się ciągnąć setkami metrów, zatem nocne łowienie z dryfujących pontonów podczas nowiu doprawdy było ciekawym doświadczeniem.
A kiedy trzeba było przypaździerzyć, nikt się nie certolił.
Kolejna ciekawa miejscówka to murowany postój. Kolejny ponton zatrzymywał się na bańce niżej, kolejny jeszcze niżej i tak łowiliśmy dzień w dzień – na zakładkę. Popołudniami, po rozbiciu namiotów wracało się na co lepsze miejsca bądź eksplorowało dół rzeki.
Paweł z boleniem amurskim. Niewielka ale dość waleczna ryba. Nie było ich za dużo ale trzymały się pojedynczych miejsc i gdzie złowiło się jednego można było liczyć na więcej brań tych ryb.
Krzysiu pozostawał wierny musze.
Za to Mierski na niewielkie imitacje myszek czesał lenka za lenkami.
No i w końcu dopłynęliśmy do piekła!
Gdy to zobaczyłem to włosy mi się na głowie zmierzyły. Spodziewałem się wielogodzinnego tachania całego sprzętu przez krzaki ale Rosjanie kazali nam iść i łowić poniżej zwaliska a gdy tylko się uporają obiecali, że nas „pozbierają” z dołu rzeki.
Zwały ciągnęły się setki metrów!
I tak naprawdę Dżalinda właśnie tym zatorom zawdzięcza można powiedzieć „życie”! Jak wspomniałem nikt normalny się nie porywa na spływ Dżalindą.
Poniżej, w połączeniu kilku odnóg wypływających z zatorów powyżej aż roiło się od nieco mniejszych niż przeciętnie lenków.
Jasne kolorki świadczyły o odkrytej miejscówce. Rzeczywiście – rynna z połączenia kilku nurtów ciągnęła się kilkadziesiąt metrów środkiem koryta, z dala od cienia drzew.
Gdy jednak przeszło się główny, niezbyt głęboki nurt można było dotrzeć do tajemniczej odnóżki. Wszyscy pognali w dół a ja po przeczekaniu kolejnej pojedynczej chmury deszczu (kurtkę zostawiłem na pontonie) uderzyłem właśnie tam. Za bardzo szeptało to miejsce do mojej wyobraźni. Jakieś 150 metrów i lenok na lenoku. Niestety – największy tylko obwąchał moją przynętę. Największy lenok jakiego widziałem w życiu. Oceniam go na 90cm!!! Jeszcze mi się nogi uginają na samo wspomnienie tej chytrej ryby.
Seba w dole złowił jakże mniejszego ale ciągle zacnego lenka.
I to na muchę!
„Kotlietów u nas mnogo” a i stworzenia żal. Niech rośnie.
Po pokonaniu pierwszych zatorów, zaczęły się kolejne. Największy a jednocześniej najmniej zwrotny ponton wrąbał się w sam środek zwaliska.
Od czego jednak są przyjaciele. Rzucona lina do Krzysia, w końcu pomogła wytargać chłopaków z opresji.
Zaraz potem gimnastyka pod gałęziami i…
…spływ po schodach z pni.
Niestety nie wszyscy mieli silniki strumieniowe. Śrubowe należało trzymać podniesione, z dala od podwodnych pni.
Czasem trzeba było nieźle balansować ciałem by zepchnąć gumowe tałatajstwo z podwodnej przeszkody. Seba z Waldim wyraźnie się zbliżyli dzięki Dżalindzie!:P
Edek oczywiście musiał się skąpać.
Ja z Mierskim dzień wcześniej przeżyłem wątpliwą przyjemność pływania z Edkiem. W końcu kazaliśmy mu wyłączyć silnik i sami sterowaliśmy wiosłami. Gość był niemożliwy – „objebać krzaki” w jego wykonaniu nabrało nowego znaczenia. Krzyś z Arturem miny mieli jakie mieli.
To była ostatnia ryba złowiona można powiedzieć bez przygód.
Gdy po kilku godzinach wędkarskiej rozłąki w końcu się wszyscy spotkaliśmy przywitały nas takie obrazy:
Wcześniej Bogdan przyrąbał silnikiem w podwodny głaz a ten wyłamał mocowanie. Waldi rzucił się by z Bogdanem ratować silnik a ponton z impetem wrąbał się na poprzeczne zwalone drzewo! Po ułamku sekundy wszyscy znaleźli się pod wodą!
Seba wraz z Bodziem i Marcinem szybko wypłynęli ale pod kłodę wmyło Waldzia! Ostry nurt dociskał go do korzeni. Zaczynało brakować mu tchu.
Rosjanie już prawie skakali do wody gdy Waldi niczym Fenix z popiołów wynurzył się z Mass Marauderem w dłoni! Wyskoczył w rozbryzgach spienionej wody z potężnym wdechem życiodajnego powietrza! Stracił wędkę (podobnie Seba) ale przynętę uratował. Nie wiem czy to o tym śpiewał podczas ostatniej Eurowizji Conchita Wurst, ale wszyscy byliśmy wdzięczni Bogu że skończyło się tak a nie inaczej… Przynajmniej do momentu, gdy dowiedzieliśmy się, że utonęła cała wódka.
Z tego też powodu miny mieliśmy jakie mieliśmy. Nie wiem tylko czemu Krzyś był taki zmartwiony, skoro do końca spływu postanowił nie przyjąć ani kropelki.
Wszystkie torby z naszymi gratami udało się wyłowić i po rozbiciu nieplanowanego obozu zaczęło się wielkie suszenie.
Niestety część prowiantu, dwie czy nawet trzy wędki i wspomniana wódka ciągle były pod wodą.
Nawet pyrkający czajnik z wrzątkiem nie zdołał ogrzać naszych przejętych stratą serc.
Zbudowany na potrzeby suszenia stelarz był przez kolejną dobę mocno obleganym sprzętem.
Gigantyczne gąsienice przypominały chyba tylko te z świetnego „Dworca Perdido” Chiny Mieville’a.
Waldi został dodatkowo pod wodą oznaczony – adrenalina nie pozwalała przypomnieć, w którym momencie ale musiał nieźle tam przywalić. Dobrze, że wszystko się tak skończyło. Parszywy ciąg do przygody! Nikt z nas jednak nie potrafi już inaczej żyć. A prawda jest taka, że aniołowie sprzyjają odważnym!
Do wieczora ruch w obozie nie gasł.
Ola rozpaczała najbardziej na zgubione ananasy, my po wyciągnięciu dla chłopaków zapasowych wędek, wiadomo na co.
Marcin ze spodniobutami bądź bez (również się suszyły) nie odpuszczał.
Co prawda nie przywalił łbem ale po setce komarowych strzałów pod oko, to nie wyglądało lepiej niż u Waldka. Parszywy ciąg do przygody!
Kolejny dzień, kolejne wyzwania. Po nocnej utracie przez Mierskiego wielkiej ryby tuż przy obozie (tak to się kończy, gdy ktoś pożyczy wędkę a po zaczepie nie wyreguluje hamulca) pognaliśmy w dół rzeki. Rosjanie popłynęli w górę szukać zgubionych zapasów a i silnik powoli sechł po kąpieli.
Moje nerwy przez złamaną na zaczepie wędkę zdołały nieco uspokoić opowieści Krzysia z Papui. Ta wędka przy tych przygodach to okład na skołatane serce:P
Po powrocie do obozu, w pełnej lampie oddaliśmy się przerzucaniu setek lipieni (niestety wszystkie drobne, choć zdaje się odprowadził mi parę dni później i taki 45cm!), których kolory wprawiłyby w osłupienie samego Marcela Koźlika.
Jako zagorzały zwolennik zasady catch&release musiałem wiele przewartościować w głowie, co wymagało znieczulenia. Tym bardziej, że Dima z ekipą wyłowił najcenniejszą część zagubionych zapasów!
Silnik został rozebrany, wysuszony, odpalony a mocowanie w myśl radzieckiej techniki zreperowane.
W końcu też musiałem sfotografować buta Dimitrija, któremu kilka wypraw wcześniej obsunęła się piła łańcuchowa i nieco stunningowała sapaga.
To oczywiście standardowy widok z przyamurza. Komary ciągle nie odpuszczały. A godziny wczesnoporanne jak i późna noc były wręcz przecudownym czasem, gdy krwiopijcy szli spać.
Pogoda ciągle wariowała – znów albo ostre słońce albo krótkie oberwania chmur.
Dżalinda potrafiła jednak niczym tajemnicza piękna nieznajoma filuternie się uśmiechnąć.
Drugi nocleg w tym akurat miejscu nie cieszył nas za bardzo ale cóż było robić?
Spakowaliśmy najpotrzebniejszy ekwipunek survivalowy w ponton i…
… szykowaliśmy się do popołudniowej rybałki.
Marcin w jednym miejscu złowił chyba z trzy podobnych rozmiarów bolki.
Łowienie pod podwójną tęczą z pewnością nie było efektem odzyskania zagubionych zapasów.
Lenok taki sobie ale ta tęcza!
Pawcio zapomniał, że spodniobuty suszyły się w obozie i chwilowo przeprosił się z woderkami pachwinowymi.
Ku naszej szujackiej radości i tarzaniom ze śmiechu do bólu brzucha na efekt długo nie czekaliśmy.
No i wtedy się zaczęło. Upadły anioł zszedł z nieboskłonu i zaczął mnie kusić. Ręka sama się rwie ale myślę sobie „Nie!”
Namowom dwóch jednak nie dałem rady.
Gdy się w końcu otrząsnąłem z odrazy, usłyszałem warkot silnika hien.
I te słowa: „Co tam chowacie za plecami chłopaki?!”
„A takie tam…” i uciekliśmy, że się tak wyrażę na pełnym gazie.
Pawcio jednak nigdy nie zapomina o przyjaciołach. Co prawda Waldi wydawał się początkowo niezainteresowany…
No ale ileż można słuchać sapania za plecami.
Jeszcze przed „przyjęciem” zażerował w jamce tajmień.
No to bach!
Dżalinda w tym czasie pyszniła się w resztówce słonecznych promieni.
Gdy słońce przestało oświetlać wierzchołki drzew można było mieć niemal pewność, że tajmienie zaraz wypłyną z jamek na plosa.
Paweł nawet wtedy nie przestawał przeszkadzać w łowieniu. Niczym świadek na weselu dbał by goście bawili się dobrze.
I chyba pomogło!
Artur chyba w trzecim rzucie po przyjęciu kolejki łowi tajmienia 89cm!
Należało szybko wyciągnąć wnioski, choć te właśnie nasunęły się same!
Szczęśliwa mucha autorstwa samego łowcy.
Dżalinda z każdą minutą nabierała tajmieniodajnego uroku. Dwie godziny później w tym miejscu, w totalnej ciemności miałem fantastyczne dwa brania na imitację myszy! Potwór niestety nie trafił ale echo tych dwóch łomotów do dzisiaj czasem budzi mnie ze snu.
To ta przynęta przez Rosjan z Chabarowska jest uważana za no 1. Przez nas ochrzczona Lordem Vader’em.
Niebo gwiaździste nad nami a prawo moralne w nas – szczególnie po wódce.
Rosjanie mają tradycję, że champion z danego dnia pije z kryształowego rogu. Ot taki artefakt dzikiego gonu! Jakieś 170ml
Niewyraźnie jednak pamiętamy koniec tamtego wieczoru.
Poranek za to brutalnie obudził nas swoją wyrazistością!
Na Waldku wspomnienia dnia poprzedniego goiły się jak na psie.
Kolejny dzień i kolejna naprawa mocowania silnika Bogdana.
Niestety słabo się to wszystko trzymało, silnik był niedonurzony i mocno ograniczony w skręcie.
Wycieczki z wędką w dopływiki uchodzące do Dżalindy zawsze przynosiły dobre rezultaty w lenkach.
Alosza podczas dryfu, kiedy to Ola łowiła lipka za lipkiem a my ciskając blaszkami pod brzegi próbowaliśmy z marnym skutkiem złowić cokolwiek. Ależ się mieliśmy zgarbić, gdy wyłowiliśmy za to płynącą butelkę coli. Z pewnością zgubioną przez nas podczas wywrotki.
Dżalinda wyraźnie zmieniała swój charakter – przebijaliśmy się przez górki.
Takie pokrzywione drzewa mogły wróżyć tylko zbliżający się zator.
Nim do niego dotarliśmy padło jeszcze kilka niezłych lenoków na muchę.
I na spinna.
70cm
Drugi Marcin nie jest dłużny pierwszemu.
Postój na pierekuskę.
By w brzuchach się nie rozburczało.
Niedźwiedzie kupy a wcześniej dziwne hałasy z lasu przypominały, że w tajdze nie jesteśmy sami.
Na wszelki wypadek wszystko robiliśmy razem (prawie wszystko).
Trzymaliśmy się razem – w przenośni i dosłownie.
Połączenie z kolejnym dopływem.
Tuż przed dalszą drogą.
W pewnym momencie Dima rozsunął kilka gałązek i z pięknej, szerokiej rzeki wpłynęliśmy w ciasny ciurnik.
Dziwiłem się decyzji ale w kolejne dni miałem zrozumieć, że tam należy w pełni zdać się na przewodników i bezwarunkowo słuchać ich rad i poleceń. Doskonale wiedzą co robią.
Jak w tym przypadku, wiedzieli że w ten sposób omijamy kilkusetmetrowy zator. Widać rzekę mieli obcykaną bezbłędnie.
Choć i w odnodze nie odbyło się bez przeszkód.
Że też się człowiek pcha w takie miejsca na własne życzenie!
Dima z Aloszą świetnie sobie radzili w każdych warunkach. Robota paliła im się w rękach.
Podział obowiązków mieli doskonale opanowany!
Po powrocie na główne koryto rzeki najpierw mamy akcję z rybą, która bije mi w wobka tuż pod dryfującym pontonem a Mierski na widok 30-tocentymetrowej ryby odpływającej od nas łapie się za głowę. Acha – 30-tocentymetrowej ale w szerokości! Po czym na pocieszenie łowię tajmienia 98cm.
Nie jest to gruba ryba ale w końcu coś bliżej metra.
Miejsce gdzie rok wcześniej złowiono tajmienia 45kg! A że został wypuszczony, być może czai się pod tą brzozą dalej.
Brama zony tajmienia. Od tego dnia wiele miało się zmienić w naszych życiach. Karta miała się odwrócić.
Nieświadomi jednak dopłynęliśmy do niepozornego miejsca i bliscy buntu poddaliśmy się w końcu woli Rosjan, że trzeba się rozbić i łowić.
Obóz zatem stanął a my bez wiary rozpierzchliśmy się po rzece.
200 metrów w górę od obozu, niczym na naszej Wierzycy pstrągi, na puszczonego z nurtem przed zwalone drzewo Executora łowię pierwszego metrowego tajmienia wyprawy. Dokładnie 104cm. Na wspomnienie naszej alkoholizacji dnia wczorajszego robi mi się słabo! Pić z rogu przez takiego chudzielca?! (sic!)
Sebastian w dole rzeki zaś łowi pierwszego szczupaka amurskiego.
W całkowitej ciemności i akompaniamencie potężnego huku w końcu się stało! Pada pierwszy potężny tajmień!
135cm! Taki tajmień to już życiowe trofeum. A że pierwszy w Sebastiana życiu… widać lubi sobie chłopak poprzeczkę podnieść wysoko.
Radości co nie miara! Ileż to rzeczy musi się wydarzyć by znaleźć się w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze, by ścieżka wędkarza z Europy przecięła się ze ścieżką wielkiej, starej i mądrej ryby?! Rzeczy to metafizyczne!
Częste odpoczynki dla ryby podczas sesji fotograficznej to mus.
Sebastian z dalekowschodnim kolosem.
Tuż przed wypuszczeniem.
Ostatnie spojrzenie i ostatnie szczegóły – oby wryły się w pamięć do ostatnich chwil życia! Ależ pięknie jest dzielić takie chwile z kimś tak fajnym! Ogromny to przywilej.
He He He – tym razem mi się upiekło!
Trochę niedowierzający, mocno poruszeni tym co się stało grzecznie jemy kolację i idziemy spać.
Strasznie ta ryba Sebka nas zmotywowała by wziąć się w garść! Chyba każdy dojrzał w mgnieniu oka, że nie ma co odpuszczać.
Kolejnego poranka, dotąd wierny musze Artur na kilka rzutów przeprosił się ze spinningiem. Niestety bez rezultatu.
Rezultat właściwy odniósł za to Mierski!
Wymarzył sobie by ruszyć z nami i złowić tajmienia 125cm
Złowił 124cm!
Wędkarz spełniony z rybą, która dopełnia wszystko to kim na rybach jest.
Co więcej – to dopełnienie dalej pływa i rośnie. Gdzieś na dalekim wschodzie.
Dżalinda poniżej obozu wręcz pachniała kabanem!
Waldi z Sebkiem jednak zajęli się eksploracją okolicznych jaskiń.
Spojrzenie Dżalindy zza leśnych rzęs.
Niestety deszcz już na dobre uparł się uprzykrzać nam obozowe życie.
Marcin jednak daje radę i jest żywym dowodem, że nie warto odpuszczać ani na minutę.
Jak wódka – Ruskij Standard.
Rzekę obławiamy i w dole i w górze kilkukrotnie się mijając po drodze.
W końcu, znów jak powiedział Dima udaje się chłopakom na rozlewisku dobrać do amurskich szczupaków. Miało być ich tam bez liku.
Płyniemy tam i rzeczywiście – co kilka rzutów się coś dzieje.
Pawcio z amurskim rzecznym lampartem.
I Marcin z kolejnym.
Cętki jak u prawdziwego kota.
Ja niestety po powrocie do obozu zrywam tajmienia 110-120cm i to razem z przynętą. Nie mogę sobie długo tego darować. Było jednak słuchać Dimy – plecionka to plecionka! A charakter rzek Przyamurza do tych w Mongolii ma się kompletnie inaczej. W ogóle kupa moich mongolskich doświadczeń z tajmieniami kompletnie nie przekłada się na realia Kraju Chabarowskiego!
Nerwy uspokajam szukając kadrów.
Od tego popołudnia zaczęliśmy bezwarunkowo słuchać się Dimy. Jak mówi, że coś zmienić to nawet mimo braku wiary tak robimy. Wszystko się sprawdza. Jak mówi, żeby jamce co pół godziny dać odpocząć tak też robimy.
Oczywiście, co robić?! Przecież że bezczynnie i tak o suchym pysku się nie da. Głupawka dopadła nas szybciej niż przypuszczaliśmy. A i było co oblewać. Pierwszy tajmień Mierskiego wzbudzał w końcu niemniejszy szacun niż Sebkowy.
Jak mogły się znaleźć srebrne łyżki z berlińskiej fabryki Krups na Dalekim Wschodzie Rosji? No jak myślicie?! Łupy wojenne!
Przerwy coraz dłuższe, głupawka coraz głębsza.
Tres Amigos – znów na krańcu świata. To nasza wspólna trzecia wyprawa. Z każdą kolejną bawimy się coraz lepiej! Nie chcę myśleć co będzie na kolejnej, jeśli tu non stop bolały nas brzuchy.
Pawcio lubi mieć takie męskie zdjęcia – ma być broń, ofiara, przedstawiony smak prawdziwej przygody. Marcin nigdy nie odmawia prośbom przyjaciela.
Niepocieszony owocami sesji bohater pierwszego planu zwrócił się do prawdziwego fotografa wyprawy, u którego znalazł pełnię zrozumienia. Oto efekt:
Głupawki ciąg dalszy – parafrazując raperów znad Wisły przedstawiam raperów znad Amuru.
No i wtedy stało się. Przy gromkich śmiechach Paweł chwycił od niechcenia kij i oznajmiając, że czas zrobić kilka kontrolnych rzutów, rzucił. Jamka odpoczęła dobrze. Tajmień przywalił w pierwszym rzucie!
Walczył długimi odjazdami pod przeciwny brzeg ale w końcu musiał się poddać. Pawel nie chadza na kompromisy przy doborze sprzętu.
Pierwsze podebranie nie było udane ale przy drugim Mierski ścisnął ogon ryby jak imadło. Ryba była nasza! Najbardziej Pawła – ale jednak jakże Nasza!
Przynęta – stary dobry Whitefish Salmo 18cm.
Niezbyt to bezpieczne – fotografować się z tajmieniem, który ma przynętę w pysku.
Do dźwigania takiej ryby sił może zabraknąć nawet przywódcy Dzikiego Gonu!
Bez lampy
I z lampą
Paweł Korczyk z prawdziwym carem Dalekiego Wschodu.
Nie znam Polaka, który by złowił większego tajmienia w Kraju Chabarowskim. Wieloletni rekord Bayan-goł Rafała Czuby z Mongolii został tym samym poprawiony! 143cm!!! Pawle – niegodnym wiązać Ci Simmsowe ciżemki u stóp ale to było fantastyczne być świadkiem tego zdarzenia! (A z resztą masz przecież Boa:P )
Jak to ładnie określił Mierski – chwila skradziona temu całemu chaosowi, który tam panował. Paweł i dalekowschodni car, który zaraz wróci do wody. Czyż życie nie jest piękne!
We are the Champions, my Friend!
„Dzieciaki! Co oni mogą wiedzieć o prawdziwych łowach?!”
Poranek przywitał nas krótką przerwą w opadzie deszczu. Tajga szybko odparowywała nadmiar wody. W głowie porządnie huczało.
Krzyś już od kilku godzin czesał wodę. Nic!
Muchóweczki po wynikach spinningistów smętnie mokły na deszczu, podobnie z resztą broń Dimy. Po kilkunastu minutach wyglądałem podobnie. Wielka ryba znów mnie sponiewierała na wlocie. Siarczyste przekleństwo pobudziło kolegów. Ten kto twierdzi, że łowienie ryb uspokaja pozamieniał się chyba na łby już nie chcę analizować z czym.
Z wody zszedł Krzysztof, skończył też Artur, oczywiście ja. Po kilkunastu minutach, niemogący się doczekać śniadania Waldi w pierwszym rzucie rozdarł się na całe gardło „Jeeeeeeest!!!”
Bardzo ostrożny hol skończył się prawie 200 metrów niżej na końcówce prostki. Dalej już tylko głęboka jama i żadnej możliwości zejścia. Tajmień został wyholowany rychło w czas.
To nie ryba – to wijący zwierz.
Waldemar i jego 129cm! (jak mówi 129,5cm 🙂 )
Kilka sekund przed tym jak ryba postanowiła uwolnić się sama, po czym pomknęła w pełni kondycji w rynnę, w której wzięła.
Woda wyraźnie się podniosła i mętniała z każdą chwilą. Psychicznie zaczynało się powoli źle w czymś takim łowić.
To tu Waldi przez moment był najszczęśliwszym człowiekiem świata! Krzyś zaś odwrotnie – nim opuściliśmy tą jamkę miał stracić jeszcze dwie ryby jedną po drugiej! A Dima wspominał, że tajmieniami jest tam dno wybrukowane. Że trzeba łowić, łowić, dawać odpocząć jamce i znowu łowić. Olać całą resztę okolicznych miejscówek. Znów miał rację.
Spakowaliśmy obóz i ruszyliśmy w dół. Nie trzeba było długo czekać, by Marcin wyciągnął kolejną dobrą rybę.
Potężne szczęki tajmieni dowodzą, że ma się do czynienia z prawdziwym predatorem.
105cm
Mieliśmy czekać. Dima z Aloszą cięli zator gdzieś w bocznej odnodze; główne koryto było zablokowane kompletnie. Woda brudna, lampa chwilowo pełna, więc zrobiliśmy najlepsze co mogliśmy.
Komary w przerwie między ulewami dostały szału!
Bogdan z nudów zaczął się bawić w kolekcjonera (zwróćcie uwagę jak zmyślnie ma zintegrowaną na zamek moskitierę z kapturem!).
W kolekcjonera komarów.
Nie dla Waldka takie zabawy.
Nuda dawała się wszystkim we znaki. Pawcio niestety zaczął się bawić w dj-a a to wychodzi mu znacznie gorzej niż łowienie ryb 😛
Bogdan w końcu olał rozgniatanie komarów palcem na dłoni i chwycił za pół spinningu (górny segment zatonął na wywrotce) i zaczął chlapać tuż przy pontonie. Ależ się zgarbiliśmy jak jego poppera zgarnęło coś z hukiem z powierzchni!
Skubany złowił metrowego tajmienia!
Dwa rzędy zębów w górnej szczęce idealnie przytrzymuje ofiarę. Do tego szczękościsk wręcz miażdży ofierze kości. To dlatego należy docinać, szczególnie woblery. Przynętę trzeba przesunąć w pysku by wbić haki.
Sylwetka syberyjskiej głowacicy.
Oczywiście ryba Bogdana na nowo pobudziła grupę. Założyłem więc na tą mętną wodę Blue-foxa nr 6 i pognałem w górę, gdzie jamka odpoczęła na dobre. Przywalenie pod krzakiem wystającym z przeciwnego brzegu o mało nie wyrwało mnie z kapci. Zapomniałem, że przewinąłem żyłkę na plecionkę a ta nie rozciąga się wcale.
Szczęśliwy łowca tajmienia 104cm z liderem grupy – niezastąpionym Pawłem Korczykiem.
Bo miarowy tajmień to tak naprawdę metrowy tajmień.
Nim wrócił Dima, Mierski zdołał wyśnić jeszcze kilka dobrych tajmieni, które miał złowić.
W końcu są!
Pora ruszać. Znów tylko Rosjanom znaną odnogą. Zatory mimo większej rzeki ciągle uprzykrzały nam życie.
Czasem nie było wyjścia i pontony trzeba było po prostu przeciągnąć wierzchem.
Obraz rzeki daje jednak gwarancję, że przed nami nikt od długiego czasu nie był na rzece.
Chwila na odsap.
I płyniemy dalej. Bogdan od tego dnia już tylko na holu. Prowizoryczne mocowanie silnika nie zdało egzaminu.
Kolejny postój.
Kolejna pierekuska.
Ależ to piwko tam smakowało!
Prawdziwy smak tajgi to jednak herbata na wodzie z takiego czajniczka, w której czuć nutę dymu.
Wyeliminowanie jednego pontonu niestety mocno pokomplikowało łowienie. Dla chcącego to jednak nic trudnego.
Z nadzieją w sercu…
Kolejny obóz
Czas rozwieźć się po rzece, zbliża się pora na potwora.
I Seba i ja tracimy po rybie w tym miejscu, tuż przy obozie.
Znów – dom.
Dima z Krzysiem – Rosjanin i Polak. Mimo schiz powielanych w mediach nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem wrogości ze strony Rosjan. Nasze nacje powinny żyć w pełnej przyjaźni bez względu na poczynania Wiejskiej i Kremla. Szkoda, że prości ludzie mają więcej rozumu niż politycy, którzy kraje reprezentują.
Strawa się szykuje.
Pontony w końcu też mają chwilę odpoczynku.
Obóz pod spadającymi gwiazdami
Kolejny poranek Sebastian witał w miejscu, gdzie stracił ostatnią rybę.
Edek tu był!
Pstrąg amurski ubarwieniem bardzo przypominający lenoka (brakuje tylko różowo-czerwonych rombów).
Sebek z tajmieniem o krwistoczerwonych płetwach.
Artur łowi w końcu pierwszą ketę wyprawy.
To za tymi łososiami z koryta Amuru ruszają największe tajmienie!
Ja w głębokiej, stojącej bani łowię jakiegoś amurskiego dziwoląga.
Waldek zaś łowi jakże znacznie efektowniejszą rybę.
Artur zaś dostaje od życia tajmienia – równe 100cm
Waldi z „niemiarowym” tajmieniem.
Obławialiśmy z Mierskim miejscówkę długo i dobrze – bezskutecznie. W końcu przypłynęli chłopaki z Pawłem na pokładzie.
Nie do wiary ale Seba w pierwszym rzucie zapina piękną rybę.
Ryba nie poddawała się do końca. Narobiła tyle zamieszania i hałasu, że byłem pewien iż do wieczora nic tam z najgłębszej dziury się nie wychyli.
107cm
Z liderami i organizatorami
Tuż przed wypuszczeniem.
Buziak na pożegnanie
Już miałem się pakować do pontonu i spływać kiedy Waldi zapiął kolejną rybę! I to w tej syfiastej wodzie i pełnej lampie!
Na wielkie, niklowane wahadło.
Jakże grubszy od swoich poprzedników!
117cm
I ten łeb! Pożegnanie z marzeniem.
Lis, który miał być tygrysem 😛
W końcu i mi się szczęści!
Na wahadło w bardzo niepozornym ale grubym miejscu udaje mi się złowić tajmiszona 123cm!
Zgarnął wahadło tuż za niewielkim, niewidocznym uskokiem dna. Jakby w Dżalindę wchodziły łososie atlantyckie też tam by stały.
Biedny Dima zwijał się z bólu (rodził kamienie) a my „robiliśmy” jamkę po jamce.
W jednej z nich Bogdan łowi kolejną dobrą szczukę (ciągle na pół spinningu!)
Odpoczynek w miejscu, gdzie Dima rok wcześniej złowił i wypuścił tajmienia 35kg!
Na pocieszenie Pawcio łowi takiego osiemdziesiątaczka.
Tu właśnie Dima przeżył hol życia!
Marcin na Rewę Kaczmarka łowi babkę amurską.
W końcu dopłynęliśmy do obozu, gdzie Krzysiek właśnie wypuszczał drugiego tajmienia! Pod rząd wyholował 110 i 113cm!
Artur znów przeprosił się ze spinnem. Na rezultat nie czekał dłużej niż parę sekund!
Ryba szalała na końcu zestawu.
W końcu! Ależ piękny portret.
100cm
I z Pawłem. Poznali się na Płw. Kolskim – dwie globtroterskie dusze.
Gdy Artur tylko puścił rybę biegłem już niżej bo Marcin zapiął kolejną! Działo się!
Ryba nienawistnymi zrywami tworzyła wiry na wodzie średnicy półtora metra.
Woblery Janusza Widła od lat świetnie sprawdzają się w konfrontacji z tajmieniami.
Marcinowi zawsze trudno zmusić się do uśmiechu. Musicie uwierzyć mi na słowo, że ta mina jednak to banan w pełni!
123cm!
Gruby kaban w prezencie od rzeki, która oszalała. Dziki Gon!
Mierski holował już kolejną rybę! Dima wyszedł i coraz większymi oczyma obserwował co się dzieje.
Ależ cudnie się patrzy na miejsce gdzie w wodę wchodzi żyłka a ogon wystaje z wody tak nienaturalnie daleko! To nie pstrągi, to nie łososie – to tajmienie!
I już na brzegu. Na Salmo Executora właściwie się nie liczy 😛
Nim Marcin wypuścił, Mierski wyhaczył Krzyś ciągnął już kolejną! Szaleństwo! Dima wrzeszczał, że keta idzie, tajmień gryzie!
103cm i 123cm
DZIKI GON! BAYAN – GOŁ!
Krzysiu dawaj luja!
Powoli się niecierpliwiłem bo miast łowić a rzeka wyraźnie zwariowała prowadziłem wewnętrzną walkę z potrzebą focenia 😛
123cm
Executor.
Walka do końca!
2 x 123cm! Szajba!
Nim Krzysia tajmień doszedł do siebie, Mierski zapiął kolejnego!
Marcin może zawsze liczyć na Marcina.
Jest! Nie uwierzycie – kolejne 123cm!
2 x 123cm!
Jak bym nie przeżył to bym nie uwierzył!
Zaraz po tym Mierski wraca na miejsce i w kolejnym rzucie zapina kolejnego tajmienia powyżej metra!
Oczywiście Wideł.
W końcu dopadłem wędki i w pierwszym rzucie zapiąłem dobrą rybę. Ta niestety po kilku szarpnięciach się spięła. Tak się wkurzyłem, że pierdyknąłem wędką i wróciłem do focenia. W powietrzu czuć było energię. Dziki Gon przybył!
Executor znów podarował Krzysiowi dobrego tajmienia.
Już sam nie wiem ile miały! Z resztą co to ma za znaczenie!
Krzyś z Marcinem pozują a w tle Waldi holuje kolejnego tajmienia! Czegoś takiego nie widziałem ani nawet nie słyszałem!
I kto jest najlepszy?!
Paweł! Nigdy Ci tego nie zapomnimy!
Krzyś ze swoim trofeum.
Waldkowy tajmień właśnie jest wyhaczany a Seba ciągnie kolejnego!
Dwie kolejne ryby dobrze powyżej metra!
I co powiecie na to?! Popaprany ketożerca!
Sebastian z rybą 117cm
I niedługo potem z lepszym.
120cm
Przeszłość, która wciąż pływa w naszych myślach, w naszych sercach. Cała akcja trwała półtorej godziny. Zaczęło się o 18:15 a o 19:45 było po wszystkim. Brania ustały kompletnie. Padło 15 ryb powyżej metra plus 5 w ciągu dnia.
Rogów wychyliliśmy trzy.
3 x 123cm! Bilans kryształowego rogu 😛
Pałaszowaliśmy ostro. Oczywiście by nie sprawić przykrości Oli 😛 W rzeczywistości gotowała świetnie!
Wieczorem wylądowało UFO!
Pamiętacie Akademię Pana Kleksa?
Skoro świt obudziliśmy się bez budzików. Ależ chciałoby się to przeżyć jeszcze raz.
Poranek był piękny niczym nasze nadzieje.
Niektórzy chcieli być sprytniejsi i do spania poszli w opakowce! Zaspali, a konkurencja nie budzi kolegów 😛
Zaspali bo mieli pewnie piękne sny. Już my wiemy jakie! 😉
Pawcio przywdział jakże skuteczny kamuflaż.
Do tego nabrał supermocy! Przecieraliśmy oczy co potrafił! 😛
Ola pewnie takie cuda widziała pierwszy raz w swoim życiu!
Wzniesienia w oddali jeszcze przykrywała pierzasta kołdra.
Najpierw zobaczyłem uciekające kety na granicy rzutu. Szybko założyłem największą przynętę i posłałem ja w środek zamieszania. To był jeden obrót korbką.
110cm
W towarzystwie Super-Pawcia.
Mierski na tą samą przynętę.
Make love, not war bejbis!
Ze specjalnym pozdrowieniem dla Mariuszka!
Po kilkudziesięciu minutach odpoczęcia jamki Sebek łowi kolejną sztuczkę.
Portret
Po południu znów dostrzegłem zamieszanie na tarlisku ket pod przeciwnym brzegiem. Posłałem wobka w sam środek i przeżyłem jeden z lepszych holi na tej wyprawie. Ryba jeździła po rzece jak chciała! Było widzieć moją minę jak zobaczyłem, że to nie ogromny tajmień a silny samiec kety.
Samczur mierzył sobie 81cm
Ola poprosiła chłopaków o pilnowanie patelni.
Oczywiście jak zawsze mogła na nas liczyć. Poświęciliśmy temu 100% uwagi 😉
Wkrótce od lamentów Oli nad przypaloną patelnią nawet Marcina miała rozboleć głowa.
W końcu stało się – mojego woblera zgarnęło coś właściwego! Po 10 minutach holu wiedzieliśmy, że mam do czynienia ze sporym tajmieniem. Niestety ten wpakował się w jedyny kołek a właściwie małe drzewko, które leżało na dnie wpół przysypane piaskiem. Waldek, który podszedł do gałęzi zobaczył w końcu woblera, niestety bez ryby. Delikatnie odpiął przednią kotwicę z zawady. Nie potrafię opisać gdy po wielkim zawodzie poczułem ciężar na kiju! Dno było tak ciemne, że kolega nie zauważył ponadmetrowej ryby na tylnej kotwicy! Zmęczony tajmień grzecznie stał i odpoczywał.
W końcu!
Na starego dobrego Whitefish w kolorach pstrąga, który kiedyś wręcz rządził na mongolskim Chuluucie.
To już zwierzę, nie ryba.
Najsłodszy z ciężarów (tuż po ukochanej kobiecie).
Trzeci pod względem wielkości w moim życiu.
127cm Ruska
Ciężko wypracowany. Jamkę „robiłem” cały dzień z przerwami by odpoczęła.
Z Przyjaciółmi
Po obiedzie skoczyliśmy jeszcze w dół rzeki na szczupaki amurskie.
Brały świetnie! Szczególnie na srebrne Sebile Onduspoon i oczywiście wszelkiej maści Salmo.
Nie obyło się bez niespodzianki. Mierski złowił sumka!
Mariuszek! Ty wiesz 🙂
Gdy wróciliśmy, nasi rosyjscy opiekunowie rozpalili już na banię.
Magia ognia.
Nie wszyscy zdecydowali się na banię. Ja byłem spełniony ale większość jednak zdecydowała się nie odpuszczać. I słusznie!
Kontrola jakości.
No i wio!
Chłodzenie w środku najlepszej tajmieniowej jamy. Jak ryby na tarle! 😛
Zabrało nam dużo za dużo czasu przypomnienie sobie, że w obozie jest kobieta! Była zachwycona! Przynajmniej tak sobie tłumaczę jej rechot;)
Jak Artur usłyszał, że bania go ominęła, naprawdę się wkurzył!
Jak najwięksi twardziele kończą dzień, znów pełen wielkich ryb, bani, męskiej przygody, dzikiego gonu?
…
Lepią pierożki!
Pielmieni z ketą.
Potem to do gara i…
Gotowe! Podane z masełkiem … mhm … palce lizać!
Kolejnego dnia zwijać musieliśmy się jeszcze za ciemnego. Rosjanie codziennie łączyli się przez satelitę i dowiadywali się o pogodę. Zbliżał się cyklon a my musieliśmy jeszcze spłynąć wielkim Amurem.
Najważniejsze było by wprowadzić pontony w ślizg. Z takim balastem jak Słowik nie mogło się to udać.
Ale jakby się ciapatego pozbyć (?!) 😉
Od razu idzie!
Na drugim pontonie nie miałem na co narzekać! O wiele wygodniej!
I to z samym Odynem Dzikiego Gonu.
Po drodze, podczas jednego z postojów na rozprostowanie kości mieliśmy okazję odwiedzić tzw. „zimowlie”, czyli myśliwską, zimową chatę.
I w środku.
Artur tylko pocmokał pod nosem i stwierdził, że to byłoby ciężkie zadanie dla poborcy podatkowego.
Spotkanie wszystkich pontonów w ujściu Dżalindy do Amuru.
Dobrze, że nie widzicie tych ilości martwych łososi, które płynęły brzuchami do góry dolnym odcinkiem Dżalindy a potem capiły na tej łasze piachu. Po śladach wnioskowaliśmy, że niedźwiedzie też często tam przypływają, najpewniej się posilić.
Brzegi Amuru obsiane były takimi prowizorycznymi namiotami. Ciąg kety ściąga rybaków z głębi lądu na ten „złotodajny” niemal czas.
O wilku mowa.
Widziane z dala boje wręcz roiły się na rzece. Sieci stały w miejscach i spływały z nurtem.
Znów oczekiwany postój.
I przykre znalezisko po kłusownikach. Ktoś na szczęście musiał spalić ich sznury jesiotrowe.
Haki z jakże brutalnego narzędzia kłusowniczego. Wiąże się je do sznura na bocznych trokach, w równych odstępach. Każdy z haków wyposażony jest w pływak, który go unosi w toni. Obciążony sznur leży na dnie a płynące kaługi po prostu wpadają na haki, te kolejno podczas szamotaniny po prostu wbijają się w ciało ryby, która ginie w męczarniach.
I jedna z miejscowości – z ciągu kety żyją tam wszyscy!
I my na finish’u. Koniec spływu; koniec prawdziwej, wędkarskiej i męskiej przygody.
Z muszlami małży amurskich.
I ruszamy mikrobusem w stronę Nikołajewska.
Klimaty jak na głębokiej Syberii.
Oczywiście jako, że mieliśmy duże zaległości w shoppingu musieliśmy odwiedzić pierwszy z brzegu sklepik. Wchodziło się po wycieraczce z gąsienicy czołgowej.
A w sklepie czekały nas szałowe zakupy! Asortyment kazał sięgnąć do najgłębszych kieszeni. Same nowości!
Jak zwykle pod sklepem z klimatami z Arizony, menele wiszą na płocie.
Pełno tych meneli!
Autostrada transchabarowskaja 😛
Przed jedną z restauracji.
Z lokalnym browarem.
Ale co tam restauracje! Na tyłach naszego mikrobusa Pawcio z Marcinem otworzyli małą ekskluzywną manufakturę.
Mało smaczniejszych rzeczy na tym świecie.
Nasz sposób na przetrwanie.
I już przed bardzo przyzwoitym hotelem w Chabarowsku. Z 11 piętra roztaczał się wyjątkowy widok!
I w jednym z hotelowych pokoi.
Może niektórzy myśleli, że jeszcze jadą mikrobusem.
Będąc w Chabarowsku trafiliśmy akurat na święto armii.
Niczym szpiony z łatwością wtopiliśmy się w tłum.
Pawcio był reprezentantem „Polish Power!”
Maszyny mieli piękne!
Nnnooo. Mieli 🙂
Ale za takie rzeczy to do „tiurmy”!
Sebek na wszelki wypadek skupił się na fotografowaniu gołębi!
Widok z dachu Inturista na połączenie Ussuri z Amurem.
Zachód nad Amurem – gdzieś taaaam daleko dom w Polsce.
Rzut oka na Sobór Zaśnięcia Matki Bożej przy Placu Komsomolskim.
Centrum
Kolejnej przygody nadszedł kres. Jak zwykle z wyjazdami bez rozhuśtanych oczekiwań wyjść musiało wyśmienicie! Daleki Wchód okazał się bardzo gościnny. Tamtejsi Rosjanie bardzo poważnie i odpowiedzialnie podchodzą do wykonywanej pracy. Przyroda ciągle sobie radzi (tydzień po naszym powrocie jakiś niedźwiedź wtargnął do jednego z chabarowskich przedszkoli!). Tajga pachnie Ambą (tygrysem syberyjskim) i niedźwiedziem, w nocy słychać wycie wilków i co dotyka szczególnie nasze wędkarskie serca – rzeki żyją. Dlatego kolejnego lata udamy się znów po kolejną przygodę do Kraju Chabarowskiego. Jakby ktoś był zainteresowany to śmiało proszę pisać albo dzwonić:
Paweł Korczyk
pawel@korczyk.com
kom. 506 009 721
Rafał Słowikowski
rafalslowikowski@yahoo.com
kom. 501 762 321
W wyprawie udział wzięli (od lewej, na górze):
Ola, Aleksiej, Dimitrij, Krzysztof Malinowski, Bogdan, Marcin Sulimierski, Sebastian Podgórski, Marcin Białowąs, Waldemar Wyrobek, Artur Duchnik
(od lewej, na dole):
Edek, Paweł Korczyk, Rafał Słowikowski
Tekst i przygotowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Białowąs, Paweł Korczyk, Sebastian Podgórski, Rafał Słowikowski, Waldemar Wyrobek