Bywają wyprawy i bywają „wyprawki”. Celem stają się coraz częściej destynacje niezwykle odległe, ambitne, nieznane turystom, nieznane wędkarzom. A niechby połączyć urlop rodzinny, siłą rzeczy mniej hardcore’owy z ostrym łowieniem.
Gdzieś stosunkowo blisko. Stosunkowo tanio. I ciepło!
Od kiedy sięgam pamięcią każdy zagraniczny wyjazd starałem się połączyć z próbą poznania miejscowej ichtiofauny … najlepiej poprzez kontakt za pośrednictwem wędki. Tak było i tym razem, jednak postanowiłem się przygotować nieco bardziej drobiazgowo.
Mając już jakieś doświadczenie w korzystaniu z usług często przypadkowych przewodników tym razem zdecydowałem by postawić na sprawdzoną wcześniej osobę.
Cel podróży wydawał się być wykrystalizowany! Od jakiegoś czasu zarażony opowieściami o waleczności karanksów postanowiłem wytypować ewentualny region świata gdzie ich złowienie byłoby realne. Sprawę w jakiś tam sposób dodatkowo komplikowało to, że jako tata trzynastoletniej córki i człowiek zapracowany w skali całego roku musiałem na ten cel przeznaczyć niezbyt wiele czasu. I jak tu pogodzić wyjazd rodzinny z „rybałką”?! Pewnie wielu z Was nieraz się nad tym głowiło. Analizując wiele czynników oraz kierowany rekomendacją mojego znajomego zza oceanu obrałem kierunek na zaskakująco niezbyt odległy… Egipt.
Dwa miesiące poprzedzające wyjazd to czas kiedy prowadziłem niezbędną korespondencję z poleconą mi osobą, jak się później okazało wspaniałym człowiekiem i wielkim pasjonatem wędkarstwa.
W wyniku wielostronnych ustaleń postanowiłem, że dwa dni z tygodniowego pobytu zaplanowane będą wyłącznie jako czas poświęcony wędkowaniu. Celem miały być słynące z nieokrzesanej agresji i gwałtowności GT (Giant Trevally). Biorą niesłychanie widowiskowo a zaraz potem dodają gazu i mkną niczym najszybsze auta w Gran Turismo!
W końcu nadszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu.
Wraz z moją latoroślą w ostatnich dniach czerwca tego roku dotarliśmy do miejsca docelowego.
Bazę wypadową stanowił jeden z niewielu hoteli w Hurghadzie będący położony w bezpośredniej bliskości rafy koralowej.
Nie ukrywam, że od tej chwili najwięcej emocji towarzyszyło wyczekiwanie na sygnał o odpowiednich warunkach na morzu i co za tym idzie informacji o dniu wypłynięcia.
W drugim dniu pobytu otrzymuję długo oczekiwanego sms-a, że start nastąpi następnego dnia o 6 rano. Nie muszę Wam tłumaczyć, że miałem kłopoty z zaśnięciem. Nieznane wyzwala największe emocje … w każdym bądź razie tak jest u mnie.
Rano pobudka, spotkanie w recepcji i przysłowiowy uścisk ręki z Negrashim, człowiekiem który będzie moim towarzyszem w ciągu kolejnych 2 dni.
Jedziemy do portu gdzie czeka już na nas Ahmed pomocnik mojego przewodnika.
Po chwili obowiązkowych czynności zajmujemy wraz z moją Julką miejsce w jego szybkiej, 8- metrowej łodzi.
Dwie godziny zajmuje nam samo przemieszczenie się do wcześniej wytypowanego miejsca połowu. Na zdjęciu jedyny słuszny model kołowrotka.
W trakcie omawiamy ostatnie detale związane z tym co się ma za chwilę wydarzyć. Jest czas na uzbrojenie odpowiedniego kija do poppingu ( Black Hole Cape Cod Special 76N Rod , Nano) i…
… przyjrzenie się stosowanym tam przynętom.
Wtem silnik zwalania, następują odpowiednie manewry łodzią. Przewodnik przygląda się miejscówce.
Otrzymuję ostatnie praktyczne instrukcje. Przynęta wybrana.
…. i słyszę komendę – cast!
To słowo utkwi mi w uszach na długo!
Wykonuję możliwe długie rzuty, jednak tylko niektóre znajdują aprobatę u mojego maestro. Zawsze uśmiechnięty jest bezwzględnym i czujnym nauczycielem.
Po dwudziestu minutach rzucania 20-centymetrowym popperem i usiłowania nadania mu odpowiedniej pracy zaczynam łapać o co tu chodzi.
Na efekty czekam jednak jakiś czas. Pierwszy atak GT przyprawia mnie o zawał jednak nie udaje mi się zaciąć ryby. Sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie. Mijają pierwsze godziny. Ahmed ciągle uważnie przygląda się wodzie – zupełnie jakby miał tam podwodną mapę.
Łowimy na krawędziach ostrych spadków dna w odległości ponad stu metrów od brzegu bezludnej wyspy. Ręce powoli mdleją. Odpowiednie prowadzenie dużego poppera po powierzchni wymaga nie tylko odpowiedniej techniki, ale również przysłowiowej krzepy.
Dopływamy do bardziej stromego kawałka lądu. Kolejny rzut w odbijające się od brzegu fale, drugie chlapnięcie i nagle widzę podnoszące się ku powierzchni ciemne cielsko. Jest! Wszystko trwa ułamki sekund!
Uderzenie jest potworne. Energia jaka jest przekazywana na wędkę i gwiżdżący kołowrotek jest dla mnie czymś zupełnie niezrozumiałym!
Mimo dokręconego do maksimum hamulca w mojej Stelli 20000 ryba zdaje się na to nie zważać! Coś pięknego!
„Dla takich chwil warto żyć!” – myślę sobie i delektuję się każdą sekundą holu. Mijają minuty. W międzyczasie mój przewodnik wraz ze swoim pomocnikiem odpowiednio manewrują łodzią by oddalić się od strefy brzegowej. Moja dzielna Julka w tym czasie dokumentuje aparatem każdą chwilę.
Mimo stawianego oporu z mojej strony ryba pozostaje niewzruszona. Wyciąga kolejne metry plecionki w swoich energicznych odjazdach niczym uciekający złodziej! Tak sobie zaczynam myśleć kiedy będzie koniec?!
Powoli tracę siły, ręce mdleją jednak myśl o poddaniu nie przychodzi mi do głowy.
Walczę ja , walczy i ryba. Mija ok. 25 minut. Zaczynam swobodniej pompować, odzyskuję oddane metry linki. Sytuacja zaczyna być dla mnie bardziej klarowna. Kąt nachylenia wędki się zmienia wiec zdaję sobie sprawę, że i rybę mam coraz bliżej. Po kolejnych minutach widzę błysk z czasem kształt ryby.
Moi towarzysze powoli przygotowują się do podebrania zdobyczy.
Padają ostatnie komendy w miejscowym języku.
Przy asyście mojego Maestro Ahmed wykonuje pewny chwyt za ogon i ryba ląduje w łodzi.
Wow! Nie wiem co powiedzieć. Otrzymuję gratulacje i widzę szczere poruszenie i uśmiech na twarzy wszystkich załogantów. Jestem szczęśliwy.
Zdobycz zostaje mi postawiona na kolanach. Nie mam możliwości jej podniesienia i stabilnego utrzymania w pionie w inny sposób.
Jest zbyt ciężka przynajmniej dla moich umęczonych rąk. Jak się wkrótce miało okazać kolejne mniejsze już ryby nie wzbudziły takiego poruszenia u mojego przewodnika jak ten egzemplarz. Miłym akcentem świadczącym o dużej kulturze wędkarskiej jest to, że otrzymuję sygnał o mijającym czasie na dokumentowanie zdobyczy. Przyszedł czas na pożegnanie z rybą. Pozbawiony już uderzenia adrenaliny nie mam siły samodzielnie wypuścić ryby pomaga mi w tym Ahmed. GT wraca do swojego królestwa, a ja sięgam po zasłużonego papierosa.
To co czuję jest wspaniałe.
Przypomina mi się żartobliwy cytat mojego kolegi serwowany często w trakcie naszych skandynawskich wojaży – „Czego chcieć więcej!? Japończyk za to wszystko musiał by zapłacić milion dolarów!” Śmieję się sam do siebie.
Delektuję się tym stanem jeszcze kolejne pół godziny.
Po dojściu do siebie ustalamy, że dla zrelaksowania moich mięśni spróbujemy połowić tym razem w pionie.
Montujemy odpowiedni zestaw i po chwili w obcy dla mnie sposób zbrojenia pilker ląduje w falach. Na pierwsze branie nie czekam zbyt długo. Na wędce melduje się ciepły pulsujący ciężar jednak przyjemnie odmienny w swojej energii od tego co przeżyłem wcześniej. Brakuje zawistnej agresji GT jakże gwałtownie podnoszącej adrenalinę.
Mimo wszystko ryba cieszy tym bardziej , że złowiony grouper księżycowy zaskakuje swoim ubarwieniem.
Tak mijają kolejne chwile. W międzyczasie robimy przerwę na posiłek i rozmowę. Cieszy mnie bardzo również to, że w tych miłych dla mnie chwilach i mimo pewnego poświęcenia jest ze mną moja Julka. Atmosfera jest fantastyczna!
Druga połowę dnia poświęcam na powrót metodzie poppingu. Szukamy stanowisk ryb, jednak nie udaje mi się sprowokować kolejnego ataku. Nic dwa razy się nie zdarza.
Pod koniec dnia stajemy jeszcze na uzgodnionej wcześniej rafie ostudzić w wodzie nasze rozgrzane ciała. Bogactwo i kolory obserwowanych organizmów tradycyjnie robią ogromne wrażenie.
Tak to już jest, że chwile które chcieli byśmy przedłużać w nieskończoność złośliwie umykają nam zdecydowanie szybciej. Kolejna godzina upływa nam w drodze powrotnej. Emocje schodzą ze wszystkich.
W porcie dziękuję za wspaniały dzień mojemu Maestro robiąc pamiątkowe, wspólne zdjęcie.
Nad Egiptem zapada ciemność. Myślami jestem już znów na rybach.
Nie muszę Wam chyba tłumaczyć co czuje człowiek kiedy w pobliżu woda kryje tyle skarbów, a on musi cierpliwie czekać na kolejny sygnał o rozpoczęciu akcji.
Ręce bolą , ale świerzbią. Analizuję to co się wydarzyło pierwszego dnia na morzu, a i w głowie rysuje się nowa plan. Nawiązuję łączność z Maestro i uzyskuję potwierdzenie, że już następnego dnia będziemy kontynuować dobrze rozpoczętą przugodę. Dziecko mi strajkuje na informacje o kolejnej, wczesnej pobudce więc postanawiamy, że tym razem zajmie się walizką pełną książek o przygodach Harrego Potera. Niech i tak będzie, w końcu z jakiegoś powodu je zabrała!
Rano, tradycyjnie już niemal, spotykamy się w recepcji i pędem, przy dźwiękach klaksonów miejscowych samochodów udajemy się do portu.
Tu spotyka mnie niespodzianka, dzielnego Ahmeda tym razem zastępuje Mustafa – przyjaciel mojego przewodnika. Dzisiejszy wypad nabiera bardziej kurtuazyjnego charakteru.
Po wykonaniu niezbędnych czynności ruszamy z portu w oddalony niemal o dwie godziny drogi rejon połowu.
Mimo zakwasów jestem zwarty i gotowy. Jest czas na przygotowania zestawów, obserwacje wody oraz ptaków na niebie …. bo, jak sami wiecie ich koncentracja może świadczyć o aktywności ryb.
Wyobrażam sobie, że w każdej chwili może paść hasło niczym przysłowiowa komenda z Fiedlerowskiego „Dywizjonu 303 ” – „bandyci na dwunastej!!!”
Jednak nic takiego się nie dzieje i spokojnie docieramy do miejsca w którym będę mógł zacząć kolejny akt mojej wędkarskiej przygody. Negrashi wymawia magiczne słowo „CAST” i popper po raz pierwszy ląduje w wodzie. Jestem bardzo skoncentrowany. Staram się jak najlepiej prowadzić przynętę. Na bujającym morzu ważne jest dobranie odpowiedniego rytmu przysłowiowej gry wabika względem jego położenia na fali. A wabik znów słuszny.
Mocna praca poppera jest gwarantem sukcesu. Każdy rzut jest magiczny i w każdej sekundzie można się spodziewać widoku unoszącej się do powierzchni czarnej bestii.
Pierwszego brania niestety nie udaje mi się zaciąć na dość dużym dystansie. Moja reakcja jest zbyt wolna.
Na drugie jednak nie czekam zbyt długo.
Jak to nasz bohater ma w zwyczaju pojawia się nagle i z wielkim impetem atakuje przynętę tworząc na powierzchni wielki gejzer wybuchającej wody! Zacięcie wykonane w tempo rozpoczyna mój osobisty „Taniec z Szablami” w rytm muzyki z baletu Chaczaturiana!
Mimo, że byłem na to przygotowany, emocje są niesamowite. Dynamika i szybkość jaką dysponuje ryba robi za każdym razem olbrzymie wrażenie! Ta agresja! Impet!
W czasie gdy Negrashi cały czas wspiera mnie dobrą radą, Mustafa tradycyjnie wykonuje odpowiednie manewry łodzią w celu oddalenia jej od strefy przybrzeżnej. Wszytko to trwa wystarczająco długo by pojawiły się oznaki zmęczenia na całe szczęście również u ryby.
Po doholowaniu GT do rufy moi kompani dokonują umiejętnego podebrania. Na twarzach wszystkich członków załogi pojawia się uśmiech. Czas na sesję.
Po sesji zdjęciowej ryba tradycyjnie wraca do wody.
Wojownik wraca do swego akwamarynowego królestwa.
A ja robię sobie chwilę przerwy na odpoczynek. Oczywiście pauza nie trwa długo bo i ciężko w takich okolicznościach przyrody siedzieć bezczynnie. Kolejna setka rzutów i zmiana położenia łodzi nie przekładają się na efekty. Zbliża się czas posiłku. Na jego miejsce wybieramy piękną zatokę pośród koralowej rafy.
Czas relaksu jest również okazją do złowienia kilku innych zdecydowanie mniejszych, miejscowych gatunków ryb.
Mimo kwaśnych min mojego przewodnika pozwalam sobie na kilka eksperymentów.
W trakcie posiłku uzgadniamy, że drugą połowę dnia poświęcimy na penetrację okolicznych podwodnych blatów. Zanurzone na ok. 30 metrach stanowiska według Maestro idealne siedliska dla olbrzymich grouperów. W celu dokładniejszego obłowienia mój przewodnik sugeruje również zmianę metody na trolling.
Zbroimy zatem dodatkowe wędziska w olbrzymie, głęboko schodzące woblery po czym zaczynamy opływać wcześniej uzgodniony rejon.
Mniej aktywna formuła polowania daje czas na wytchnienie. Jednak wszystkie manewry i zabiegi Negrashiego odbywające się w dużym skupieniu dają poczucie, że w każdej chwili może wydarzyć się coś niebywałego.
Wyobraźnia zaczyna pracować coraz mocniej. Z ciszy wyrywa mnie nagłe i przeraźliwe wycie hamulca kołowrotka prawej wędki. W ułamku sekundy jestem przy niej i docinam! Rozpoczynam hol.
To co się dzieje w pierwszych minutach szybko wprowadzać mnie w duże zakłopotanie. Ryba z olbrzymią siłą cały czas wyciąga kolejne metry plecionki. Robi co chce a ja nie mam nad tym żadnej kontroli!
Mimo szczerych rad Negrashiego nie jestem w stanie nic zrobić by zatrzymać ten proces – by zatrzymać dymiący kołowrotek, by zatrzymać rybę!
Dodatkowo odnoszę wrażenie, że w tym przypadku zastosowana Saragosa 18000 ustępuje wcześniej używanej Stelli.
W ciągu piętnastu minut udaje mi się podpompować raptem pięć razy. Zaczynam się zastanawiać kto tu kogo holuje a chwilę później – jakim magicznym sposobem mam odzyskać wyciągnięte metry linki, jak tu wyciągnąć tą rybę?! Kto ma niby to zrobić?! Ja!? Zaczynam w to wątpić!
Niestety – nagle olbrzymia siła, która jeszcze sekundę wcześniej oddziaływała na moje mięśnie znika jak pęknięta bańka mydlana! Ściągam więc smętnie samego woblera. Mój przewodnik nie ma szczęśliwej miny, ale ja jakoś tak przewrotnie i dziwnie czuję ulgę. Moi kompanii prześcigają się w rozpościeraniu rąk w geście demonstrującym gabaryty domniemanego groupera. Nigdy nie sądziłem, że można tyle przeżyć jednego dnia!
Mimo, że uzgodniony czas dobiega końca Maestro nie poddaje się twierdząc, że jesteśmy w idealnym miejscu. Robimy kolejne koło i…
…tym razem odzywa się wędka z multiplikatorem po lewej stronie rufy.
Jestem przy niej w ułamku sekundy odruchowo wykonując właściwe zabiegi. Mimo dużej dynamiki przeciwnika od razu czuję ulgę bo szybko wiem, że nie mam kolejnego „smoka” na wędce. W tym wypadku mogę się delektować holem. Precyzyjne i techniczne pompowanie bez używania skondensowanej siły daje wiele frajdy. Rybę mam coraz bliżej łodzi, ale cały czas pozostaje zagadką jakiego jest gatunku. Jej jasny kształt, który pojawił się przy łodzi na początku nas nieco myli jednak już po chwili widzimy, że mamy na końcu zestawu kolejnego, tym razem zdecydowanie mniejszego GT.
Mustafa robi pamiątkowe zdjęcia, a ja po ofiarowaniu przysłowiowego buziaka zwracam jej wolność.
Po tym wydarzeniu zapada decyzja o powrocie. Do bazy mamy jeszcze kawał drogi a uzgodniony czas został mocno przekroczony.
Drogę powrotną wypełniają mi myśli o tym co przeżyłem w ciągu tych godzin. Czuję sie SPEŁNIONY.
Wyjeżdżając z portu odwiedzamy miejscowy targ rybny.
Obraz jaki widzę uświadamia mi po raz kolejny, że ryby lepiej wyglądają w wodzie.
Tym bardziej jest to jaskrawe w przypadku bajecznie ubarwionych ryb rafowych. Szybko opuszczamy ten smutny przybytek i wracamy do auta. Po kilku minutach docieram do miejsca zakwaterowania. Przed hotelem serdecznie żegnam się z Negrashim. Jednocześnie zaprzysięgamy wszem i wobec odwet na grouperach w trakcie kolejnej wyprawy.
Dziś, z perspektywy czasu próbuję sobie przypomnieć to uczucie, które tak dobitnie czułem płynąc w stronę brzegu po ostatnim wędkowaniu w Morzu Czerwonym. Próbuję sobie przypomnieć to poczucie spełnienia i wiecie co????
Nie pamiętam! Tęsknię jak pies i spełniony nie jestem wcale! Ja muszę tam wrócić!
I wrócę…
Tekst i opracowanie: Maciej Garbowicz
Zdjęcia: Julia i Maciej Garbowicz