Kiedy w majową Polskę uderzyły fale saharyjskiego powietrza nie wytrzymaliśmy. Trzeba było się schłodzić. Szybko, łatwo, w doborowym, kameralnym gronie i oczywiście na rybach. Islandia do takich rzeczy nadaje się idealnie. Tymbardziej, że otwarcie sezonu miała grube.
Od dekady wędkarski świat zwariował na punkcie tego jeziora. Akwenu obfitującego w ogromną populację troci jeziorowej, pasącej się do potężnych rozmiarów na palii. Sami Islandczycy po latach urzędowania spółek rybackich i pracy grabieżczych traulerów w końcu się opamiętali i skupili się na turystyce wędkarskiej. Produkt został nazwany „Ice Age Brown Trout” a trocie poławiane są jako „największe pstrągi świata”. Niegdyś morska zatoka obfitująca w trocie wędrowne w wyniku przekształceń geologicznych globu została zamknięta przez pasmo lądowe a uwięzione ryby świetnie zaadoptowały się do nowych warunków. Takie to te „potokowce”. Prawda jest taka, że prześwietne to ryby, do tego w niewyobrażalnej kondycji. Piękne srebrniaki okraszone całą feerią odcieni błękitu. Marketing działa, kasa leje się z całego świata. Od czasu do czasu nawet komuś z Polski odbije by wygrzebać ze skarpety po kilkaset euro na dzienną licencję i się łowi… o ile pogoda pozwoli. Lodowate jezioro zasila szereg strumieni, niektórych gorących, parujących. To w ich ujściach kręci się najwięcej troci, przyciągających wędkarzy jak magnes. Prawdziwe smoki przypływają tam by trawić to co pochłonęły w głębinach jeziora (największa głębokość 114m) i doskonale reagują na wszelkiej maści muchy. Słynne miejscówki hotelu ION oblężane są w dzień i w nocy a zapisy mimo chorych cen sięgają dwóch lat do przodu. Część zdesperowanych wędkarzy szuka tańszych (niestety niewiele) alternatyw. Tak też było z nami. Oczywiście mowa o Thingvellavatn – największym jeziorze Islandii (84km kw), zwanym przez niektórych „Pingwinem”. Wspomniane łowiska hotelu ION, osławione czarne klify, „u farmera”, beat 3A to nazwy, które na stałe zagościły w nomenklaturze podróżującej braci wędkarskiej.
My zamieszkaliśmy na samym brzegu Thingvellavatn mogąc z tarasu podziwiać beat 3A w ujściu rzeczki Villingavatnsa.
Na prawo od niewielkiego skupiska letnich domków ciągnęły się majestatyczne klify.
Z odległości robiły niezłe wrażenie.
W ogrodzie znajdowało się sporo uroczych budek lęgowych dla ptaków
Nasza budka, niekoniecznie lęgowa wyglądała ciut inaczej.
W środku, gdyby nie uczyniony bajzel…
… domek w swojej przytulności przypominał nieco chatkę muminków.
Pełen uroczych akcentów.
Niektóre akcenty wymagały od nas sporo silnej woli.
Jezioro samo w sobie jest bogatą ostoją awifauny. Odwiedzające je zimową porą gągoły (Bucephala clangula) na dnie znajdują sporo drobnego ślimaczka, na którym też zapamiętale żerują palie.
Po kilkugodzinnym locie z Gdańska i krótkim przejeździe z Reykjaviku szybko się miałem przekonać co znaczy doświadczenie. Nie moje! Marcina. Do wielkich troci Thingvellavatn właśne dobierał się po raz drugi. Zaczął nieśmiało.
Ale długo nie wytrzymał!
Panie i Panowie – smok z jeziora Thinvellavatn!
92cm szczęścia podobnego do dinozaura.
Tak paskudny, że aż piękny! (Ktoś by powiedział, że jak Rubik;P )
Po sesji zdjęciowej…
… cało i zdrowo wrócił do domu. Prawdziwe „Wejście Smoka”, które doskonale wróżyło reszcie wyprawy.
Widać, że ryby były aktywne bo chwilę później nawet z łódki udało się charatnąć coś dobrego.
Niestety – pizdeusze bez doświadczenia musiały się zadowalać tylko paliami.
Choć to ryby, którymi nie wzgardzą nawet mistrzowie.
Nury lodowce (Gavia immer) również polowały właśnie na palie.
I nie ma się co dziwić – to w końcu najsmaczniejsze łososiowate świata! Brzuchy miały wypchane drobnymi ślimaczkami, które występują na podwodnej roślinności. Gdy się ją w jeziorze znajdzie można się spodziewać w pobliżu palii.
Tak, tak – paliom nie darowaliśmy życia, tym bardziej, że właśnie nadlatywali pozostali dwaj uczestnicy wyjazdu i nie można było ich przyjąć tak o suchym pysku. A cóż lepiej pływa w nikaraguańskim rumie od ryby?
Ledwo przyjechali już się zaczęli zbroić na ryby. Banda wariatów!
Lokalne owce widać szykowały się do kibicowania w nadchodzącym mundialu.
Nam jednak nie piłka była grana w głowie.
Ciśnienie zaczęło drastycznie spadać w dół a nadchodzący niż po wielu wietrznych dniach uspokoił jezioro niemal do flauty. Zaczęło się rzeźbienie, podczas którego nawet takie palie zaczęły być nielada zdobyczą.
Na szczęście na 3A Dawid pokazał klasę i zaciął coś większego od palii.
Tym samym udowodnił, że jak się ma pojęcie to „pingwinową” trotkę można złowić i w takich warunkach.
Upragniona ryba, po którą przyjeżdżają wędkarze z całego świata. Tu miała jeszcze trochę żółtego odcienia – niecodzienne to ubarwienie troci z Thingvellavatn.
Pierwsze koty za płoty – pierwsze nocne pogaduchy. Zdjęcie zrobione koło 1:00 w nocy
Gdy rano obudziłem się z przyciężką głową, wypiłem postawioną przy łóżeczku kawusię (a mówi się, że na rybach nie ma kolegów;) ) chłopcy już dawno młócili wodę.
Zebrałem się i pognałem do Dawida na 3A. Wpadająca tam Villingavatnsa wypływa z tych właśnie gór.
Okolica ta to tereny lęgowe rybitwy popielatej (Sterna paradisaea)
Trzeba było uważać bo były bardzo agresywne, darły się przeraźliwie i pikowały ostro w dół chcąc odstraszyć intruzów. Kilka razy dostaliśmy dziobem w głowę, jeszcze częściej zostawaliśmy obdarowywani… kupą szczęścia.
Fish Partner, który odpowiada za beat poczynił tam kilka udogodnień dla wędkarzy. Niestety też w koryto rzeki wstawione zostały blachy mające korygować kierunek nurtu wpływającego do jeziora. Wcześniej było wyśmienicie, teraz utworzył się próg naniesionego żwiru a ryby wyniosły się w jezioro. Według znawców tematu miejscówka została niestety zepsuta. Pasuje tu powiedzenie „dobrymi intencjami piekło wybrukowane”.
Dawid mimo to się nie poddawał i dzielnie młócił wodę w miejscu, gdzie podczas sztormu 10 dni wcześniej utopiła się para wędkujących Amerykanów. Kobieta ponoć spadła z podwodnego progu a wiatr od brzegu szybko zabrał ją w głąb jeziora. Próbujący ją ratować mąż skoczył i poszedł w jej ślady. Straszna historia – oby inni potrafili wynieść z niej naukę.
Brak wyników u Dawida nie pomagał. Łatwo dałem się zwieść urzędującym w rzeczce płatkonogom szydłodziobym (Phalaropus lobatus).
Te szybkie ptaszki polowały na wyrajające się chruściki. Co ciekawe cechy dymorfizmu płciowego u tego gatunku są zupełnie odwrócone niż u reszty ptasiego świata. Samice w szacie godowej są nieco większe i jaskrawiej ubarwione, one pełnią główną rolę w kojarzeniu się w pary, one tokują, one wybierają gniazda i zajmują się ich obroną. Po złożeniu jaj rola samic się kończy. To samce je wysiadują a potem wychowują pisklęta. No ale co się dziwić, skoro każdy z nas ma jakiegoś znajomego w podobnej sytuacji;) Nie muszę dodawać, że osobniki te nie umieją trzymać wędki w dłoni!
Niestety dwóch Marcinów na łodzi w cieniu klifów po drugiej stronie zatoki odnosiło podobne rezultaty co ja cykający dotąd zdjęcia bez jednego rzutu wędką.
Nim dopłynęli pogadać udało mi się trochę porzucać.
Po chwili rozmowy zostawiłem wędkę na ławeczce i przeprosiłem się znów z aparatem, W końcu te nury to takie fascynujące ptaki! Do tego jak mówią – lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu a skoro trocie miały wyryrane…
Zaciekawione widokiem przyszły też się nam poprzyglądać miejscowe barany.
Widok wędkarzy jednak nie powinien ich dziwić. Podobnie jak beaty IONu, beat 3A jest obsadzony wędkarzami każdego dnia od początku do końca trwania sezonu.
Dla Ewci.
Wieczorną sesję miałem na łodzi ale rezultaty znów nakłaniały bardziej do operownia aparatem niż wędką.
Tymbardziej, że na stromych klifach gniazdowały petrele (Fulmar glacialis) .
Noc należała znów do Dawida i Marcina, którzy uderzyli na jeziorko Villingavatn – mały akwen przypominający też patagońskie kałuże pełne ogromnych pstrągów.
Różnica jest taka, że w Patagonii ryb jest naprawdę w bród i na niecwelonej wodzie biorą często. Tu chłopaki namierzyli 80-taka ale niestety tylko Dawid ułowił dwie bliźniacze „pięćdziesiątki”.
Ja w tym czasie znalazłem sobie przy domku lepsze zajęcie.
Kolejnego dnia wraz z Mierro zadbaliśmy o obiad.
Smak jak i wygląd paliowego mięsa nie ma sobie równych.
Za oknem zobaczycie Dawida, który się nie poddawał ale jednak musiał psychicznie odpocząć od 3A
Palia nadziana cebulką i usmażona w ciut głębszym oleju okazała się wyborna!
A, że znalazło się coś i pod rybkę…
… humory nieustannie dopisywały.
Wieczorem wraz z Mierro mieliśmy swój czas na 3A. Była to ostatnia doba naszych trzydniowych licencji. W którymś momencie postanowiłem wyjść z wody by odpocząć z aparatem. Nie chcąc zwijać całego zestawu (glajchy pod indykatorem), wędkę zostawiłem na kątownikach podpierających wspomniane blachy Fish Partnera. W tle dwaj wędkarze na IONie.
Po zrobieniu tego zdjęcia, nim schowałem aparat na dobre do plecaka, na wodzie tuż za progiem coś z wielkim wirem zawróciło a wędka zabrana z kątowników zaczęła jak torpeda pruć na jezioro. Szybka reakcja Marcina uratowała wędkę, niestety nie rybę. Ta zerwała cały zestaw.
Od tego momentu nie chlastaliśmy spokojnej wody jeziora naszymi sznurami, tylko mocno cofnęliśmy się do brzegu a glajchy pod indykatorami prezentowaliśmy blisko, tuż za progiem. W bezruchu i w całkowitej ciszy.
Na wyniki nie musieliśmy długo czekać. Ostatnia godzina obowiązywania licencji podarowała upragnione „trofeum” (w rzeczywistości na tym jeziorze to zwykły średniak) – troć jeziorowa z Thingvellavatn 74cm.
Na zdjęciu wyżej wymazałem ale tu pod płetwą grzbietową dostrzec można część elementu pozwalającego śledzić wędrówki tej ryby. Ryba musiała być wcześniej złapana, oznakowana i wszczepiono jej nadajnik. Pływa przynosząc dane dalej.
Wspomniana zmiana taktyki w końcu rybę podarowała i Marcinowi.
Obie ryby chodziły w lewo i w prawo aż do zmęczenia. Żadnej nie przyszło do głowy by uciec w jezioro.
Kolejny raz sobie uświadomiliśmy jak trzeba kombinować i „walczyć” do końca.
Pół godziny później wygasły nasze licencje i skończyliśmy przygodę z 3A. Rozmawiając na lotnisku kilka dni później z doświadczonym wędkarzem usłyszeliśmy, że poza spadkiem ciśnienia słabym wynikom sprzyjała też pora roku. Po czerwcowej pełni księżyca generalnie łowy na trocie z Thingvellavatn można sobie darować.
Mając w zanadrzu jeszcze dwa pełne dni na Islandii postanowiliśmy ruszyć w Highland. Tu słynne ciepłe źródło dzierżawione przez hotel ION. To w jego ujściu znajduje się najlepsza miejscówka Islandii. Proporcje są takie, ze na 1 złowioną rybę na 3A przypada 10 z beatu ION! Przynajmniej tak było nim zamontowano blachy.
Góry Islandii mają coś w sobie – są inne niż reszta świata.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na pewien most. W dół rzeka rozlewała się szeroko pod kolejnym mostkiem starej przeprawy dla owiec.
Patrząc w górę serce zabiło mocniej. To tam mieliśmy łowić tego popołudnia. Udało się dostać licencje na jeden dzień. Systemem rotacyjnym postanowiliśmy podzielić się po równo.
Założyłem dwie brązki ze złotą główką i ściągałem z prądem jak agresywną daleką nimfę – nie musiałem długo czekać.
Zaczęło się eldorado paliowe.
Podążający za mną Dawid szybko miał pokazać jak partaczę miejscówki. Łowił rybę za rybą poprawiając po mnie.
Kamieniuszki (Histrionicus histrionicus) zwane harlekinami uwijały się w rzece nic sobie nie robiąc z naszej obecności. Polowały na nimfy i wyrajające się meszki a gdy odlatywały to, co charakterystyczne dla tego gatunku, leciały zawsze tylko nad wodą, nad każdym meandrem rzeki, nigdy lotu nie skracając i przelatując nawet pod mostami.
Krakowiak na tle ośnieżonych szczytów czuł się jak w domu.
To Dawid właśnie pierwszy dobrał suchą muchę do rojącej się meszki i otworzył nam bank!
Rzeka była ładna, nurty pełne ryb a góry wokół fantastycznie monumentalne. Znów przez aparat ciążący w plecaku nie mogłem w spokoju skupić się na rybach.
Słupów i linii wysokiego napięcia na Islandii jest w bród – niemal każdy krajobraz jest nimi skażony. Dobrze, że nie wpływa to na ryby (przynajmniej do póki prąd nie pochodzi z hydroelektrowni grodzących rzeki).
Dawid dopiero się rozkręcał – zaczął skutecznie zdejmować palie jak snajper w alei snajperów.
Nie przepuścił żadnej. Oczywiście wszystkie wróciły do wody.
Marcin z rekonesansu fotograficznego w kanionach w końcu też skupił się na wędkowaniu.
W pewnej spokojnej odnodze rzeki z Dawidem wręcz rozbiliśmy bank. Palie pływały wokół zbierając rojące się meszki.
Jeśli ktoś wędkował na Islandii to będzie wiedział o jakiego owada chodzi – to ta meszka co wszędzie się pcha a w drugiej połowie sezonu i dotkliwie gryzie.
Myślałem, że to mała ryba ale się zdziwiłem. Palia 62cm w „wykonaniu” Dawida.
Żelazna zasada na łowisku Catch & Release
To nie był Marcina dzień ale na rozlewisku gdzie palie żerowały jak bonefishe na flatsach (na wodzie 20cm) nie sposób było nie połowić.
To był ten dzień, gdy spięta ryba nie robiła żadnego wrażenia. Po prostu wiedziałeś, że zaraz weźmie następna. Ryby zbierały wszędzie!
Dawid się specjalizował w łowieniu tych większych.
Marcinowi ciągle szło „pod górkę” ale po wejściu smoka nie byłem w stanie wymusić w sobie poczucia żalu i współczucia;)
Dawid też nie wyglądał na zmartwionego wywijając wesoło muchóweczką jak matrona bacikiem w salonie SM.
Królem polowania został jednak Mierro.
Ciemny, pięknie ubarwiony samiec palii mierzył 65cm. Złowiony został na nimfę z różowym twisterowym ogonkiem po półgodzinnym podchodzeniu i podawaniu dostrzeżonej w wodzie rybie. Kwintesencja sightfishing’u.
Niestety wraz z zachodem słońca najpierw nad rzeką przewaliły się ciężkie chmury i lunął deszcz, po czym znacznie się ochłodziło i meszka przestała się roić.
Jednocześnie im wyżej tym zaczęło się robić ciekawiej. Marcin wypatrzył w wodzie 70-taka. Ja złowiłem niewielkiego (45cm) potokowca i na streamera tą palijkę.
Rzeka urzekała.
Nie sposób było zakończyć łowy wcześniej ale też nie sposób nie usiąść i nie pokontemplować.
Miejsce jak z innej planety.
Stamtąd też dostrzegliśmy dobre ryby w wodzie.
Marcin nie wytrzymał. W tym czasie z Dawidem podziwialiśmy i przygotowywaliśmy się do poinstruowania kolegi w dole.
Po kilku nieporozumieniach kiedy to widzieliśmy jak ryby biorą ale Marcin nic nie czuł… Dawid w końcu przedarł się krzykiem przez szum wodospadów – „Tnij!”
Reszta to szum wody i obrazy…
I jest!
Palia z księżyca.
Łowy kończyliśmy namaszczeni przez rzekę.
Kolejnego dnia znów obudziliśmy się z ciut przytępionymi zmysłami ale za to w jakże pięknych okolicznościach przyrody.
Ostatnie łowy miały się odbyć na znanej bayangołowcom „kałuży” ale nie mieliśmy ani weny, a i ryby chodziły do suchara poza zasięgiem najdalszych rzutów spinningiem.
Ochotka roiła się jak głupia.
Zmysły przytępione (Tequila – zaraza!) ale humory ciągle dopisywały.
Marciny dwa.
Marcin Janaszkiewicz – pomysłodawca i organizator całego wyjazdu.
I zmieniający się w islandzkiego farmera saracen.
Rzeka, która uratowała tą wyprawę.
Hekla – najwyższy (1491m n.p.m.) czynny wulkan Islandii. Wybucha praktycznie każdego wieku przynajmniej raz. Jej erupcjom towarzyszą trzęsienia ziemi i tzw. jokulhlaupy – spływy gwałtownie topniejących lodów. W czasie erupcji w 1947 roku w jednej fali spłynęło ok 3 km sześcienne wody topiąc kilkadziesiąt tysięcy owiec.
Droga przez księżycowy krajobraz w stronę Reykjaviku.
Islandia zachwyca swymi nostalgicznymi krajobrazami. Nastraja wyjątkowo. Uspokaja. Jednocześnie warunkami tam panującymi uczy pokory jak mało które miejsce. Tym nie mniej chce się wracać. Po co? Wiem, że nie po ryby, choć gdy kolejny raz ruszymy znów one będą naszym alibi, naszą wymówką, tłumaczeniem dla rodzin, dla szefów…
… byle by znów poczuć ten zapach jak po burzy, ten metaliczny posmak w ustach…
… nasycić oczy jak wiatr gna ołowiane chmury ponad księżycowym krajobrazem…
… usłyszeć jak kogut pardwy zapada w ogrodzie przy chatce…
…i porozmawiać o życiu z Przyjaciółmi.
W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Marcin Sulimierski, Dawid Pilch, Marcin Janaszkiewicz.
Opracowanie i tekst: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Janaszkiewicz, Rafał Słowikowski