Ten wyjazd obiecaliśmy sobie rok wcześniej, będąc jeszcze w Pietropawłowsku. Los chciał, że ponownie na ziemie Kamczadałów zawitała grupa w zupełnie innym składzie niż planowaliśmy. Rzeka pełna płetwiastego, leopardziego plemienia – tajemniczej kundży. Znaleźliśmy ją.
Panie i Panowie – przedstawiam Wam rzekę Vahil i naszą nową przygodę, którą przeżyliśmy nad jej brzegami.
Tym razem nie było nam dane kisić się na Szeremetiewie w Moskwie. Lecieliśmy przez Sankt Petersburg, gdzie na Newie wciąż stoi krążownik Aurora. Jej wystrzał rozpoczął szturm na Pałac Zimowy i Rewolucję Październikową.
St. Petersburg by night
Ależ tęskniliśmy za tym widokiem. Poranne chmury zawsze tworzą coś w rodzaju parasola nad Kluczewską Sopką
Tym razem mieliśmy nad rzekę dotrzeć MI-8. Dobrze, że nie widzieliście jak kopci przy odpalaniu silników. Myśmy widzieli i… żałowaliśmy tego mocno;)
Na szczęście widoki pomogły szybko zapomnieć o stanie sprzętu w jakim wtedy lecieliśmy
Hałas potworny i trzęsie tak, że nie warto trzęść się dodatkowo w obawie o własny tyłek;)
A pod nami niekończący się las
W lecącym helikopterze można otworzyć okno. Trzeba tylko trzymać mocno aparat. W końcu leci się 200km/h.
To czerwone to jagody
Pierwsze spojrzenia na naszą rzekę
Obniżamy pułap lotu i zbliżamy się do lądowania
Szybki rozładunek…
…i helikopter odlatuje…
…w siną dal.
I w końcu zdani na siebie. Bez łączności ze światem. Tylko czy oby nad dobrą rzeką. Szybka narada nad mapami – wszystko gra.
Rozbijamy pierwszy obóz
Pstrykamy pierwsze fotki Rzupanowskiej Sopce…
… która przez najbliższe dni będzie przyglądać się…
…jak walczymy z wędkami w dłoniach.
Dolly Varden z miejsca, gdzie suche muchy zbierało chyba 30 ryb!
Vahil – zwany „Kundżowaja”
Samiec golca w barwach godowych
Pomiędzy dziesiątkami golców Januszowi wzięła zagubiona perełka
Kiżucz – ładnie wybarwiony zwiadowca z górnego odcinka rzeki
Noce były bardzo jasne
Pełnia księżyca utrzymywała się nadspodziewanie długo
Poranna mgła przed południem chowała się do lasu
Goryl we mgle 🙂
Szerszeń z ciemnym samcem golca
To się nazywa dobrze rozpoczęty poranek – kilkadziesiąt golców dla zachęty!
Wszystkich pochłonął wędkarski amok
Dobre miejsce, jakim zwykle bywa ujście dopływu i tym razem nie zawiodło
Woda oczywiście krystaliczna
Podobnie było z przejrzystością powietrza. Rzupanowska pyszniła się w błękitnym basenie nieba.
Rozpoczynamy spływ. Górny odcinek Vahilu okazał się prawdziwie górskim.
Ci co mieli mniej szczęścia płynęli starą tratwą ratunkową ze stertą obozowych gratów;)
Szczęściarzom trafiły się pontoniki
Ponton seniorów (czyt. bardziej doświadczonych przez życie wędkarzy) 😉
Nowe miejsce. Szerszeń szybko zapina pierwszą zacną rybę wyprawy.
Ta ryba natchnęła nas pomysłem ochrzczenia butelki Chivas’a „butelką zwycięzców”. Łowca zacnego trofeum miał prawo do łyka. Niestety – zabrakło whisky!:)
Przedstawicielka leopardziego plemienia – ponad siedemdziesięciocentymetrowa kundża w całej okazałości.
Wschód słońca na Kamczatce
Poranek przyniósł niezły mróz
Szerszeń na chwil kilka stracił ciepłe okrycie głowy;)
Może dlatego tak pieczołowicie szukał żaru w popiele wczorajszego ogniska;)
Drugi obóz nad Vahilem
Byłem tam a jak patrzę na to zdjęcie zazdroszczę Andrzejowi jakby tylko On miał okazję obłowić to miejsce
Stały motyw na brzegu rzeki – od jej źródeł pod wulkanem aż po ujście do Oceanu Pacyficznego
Wrześniowa jagoda
Nie ma to jak złowić z rana na muszkę kundżyka i pogapić się na wulkan mając w ustach smak polskiej krówki:) Dzięki jednej z ładniejszych kobiet, które znam, że tak ośmielę się wyznać;)
Ruszamy dalej w dół rzeki
Darek holujący najwytrwalszego łososia kamczackich rzek
Keta
Ta ryba na prawdę ma niesłychaną siłę i prze uparcie w górę rzeki tak, że praktycznie nic jej nie powstrzyma. No może 10m wodospad albo niedźwiedź ale coś takiego powstrzymałoby i nas.
Golec – 65cm!!!
Czekając na chłopaków obławiałem zakręt. Zaniepokojony ich kilkuminutową nieobecnością co chwilę patrzyłem w górę rzeki czy nie idą. Za którymś razem zobaczyłem nie ich a dwa miśki porwane przez nurt rzeki. Młode wygramoliły się na przeciwny brzeg na mojej wysokości a 5 minut później Szerszeń z Maćkiem stali tam podając muchę kundżom. Dopiero w obozie Andrei poinformował mnie, że młode z całą pewnością były z matką – musiała czekać w krzakach albo za mną albo za chłopakami:)
Pierwsza moja siedemdziesiątka
Zakręt porwanych przez rzekę niedźwiadków
W odnodze w końcu i mnie udaje się zapiąć ketę
Wieczorne opowieści przy ognisku podlane rosyjską wódeczką „żurawlik” buchały wraz z płomieniami
Vahil już obudzony, wypływa z resztek mglistej pierzyny
Zacny golczyk z rana jak śmietana
A to już po południu, gdy Szerszeń zlokalizował stado ket w płytkiej odnodze i jak to On, nie odpuścił póki którejś nie zapiął
Kanapeczka z majonezem i ikrą golca. Jesz i patrzysz na rzekę na oczka zbierających jętki golców – poezja!
A golczykom zdarzało się i wyskoczyć do przelatującej nad wodą jęteczki
W tym miejscu Jasiu dzień wcześniej złowił cztery siedemdziesięciocentymetrowe grube kundże. Tu Andrzej próbował się dobrać do leopardziego stada. Starania jednak przyniosły sukces w postaci znów ładnie wybarwionego samca malmy
Ja próbowałem od drugiej strony z podobnym skutkiem. Tylko „zielonki”
Na szczęście o zmierzchu miejsce to obdarowało wędkarza może nie kundżą ale pięknym widokiem
Nocleg w tamtym obozie na długo pozostanie w mojej pamięci – w nocy odwiedził nas misiu;)
Nad niedźwiedzią naturą w nas samych pracowaliśmy przy pełni księżyca:)
Maciek rzadko łapał za spinning. Może i dobrze – przynajmniej reszta nie popadła w kompleksy;)
Obserwowałem tą akcję z przeciwnego brzegu. Uwierzcie – nic tak nie rozgrzewa zimnego poranka jak zazdrość
Leopard wschodu. 75cm!!!
Salvelinus leucomaenis. Zaraz wróci do wody by ponownie skryć się w cieniu omszałej skały.
Standard. Na brzegu niekończąca się niedźwiedzia ścieżka
Szerszeń w krainie niedźwiedzi czuł się jak… hm… – ryba w wodzie?;)
Tu z przysmakiem miśków – łososiem keta
Chłopaki płyną dalej w dół…
a Krzysiek wciąż nie odpuszcza ketom
Oncorhynchus keta z psimi szczękami
To miejsce pachniało wręcz złowrogą tajemnicą. Ciemna toń zakrętu skutecznie szeptała do wyobraźni wędkarza. Nim przypłynęła reszta ekipy złowiłem tam 7 kiżuczy. Tu srebrniak
A tu już zasiedziała ryba. Holując konkretnie tego kiżucza na dnie rzeki zauważyłem dziwne, zielone kamienie. Bliźniaczo podobne do malachitu. Przywiozłem do Polski pół kamieniołomu ale jeszcze się nie upewniłem czy to ten półszlachetny kruszec.
Gdy przypłynęła reszta ekipy to ryby były biedne. Maciek z ładnie wybarwioną, zasiedziałą samicą (samce zabarwiają się na różowo, samice na żółto-zielono)
Znów zielonka. W tle ciemny, niedźwiedzi las
Gdy wyszło słońce Janek m.in. złowił tak ładną samicę srebrnego kiżucza
Płynąc pontonami dostrzegliśmy go na prawym brzegu. Odchodził, lecz przelatująca mewa skłoniła go do gwałtownego odwrotu i machnięcia łapą. Szkoda że nie miałem przygotowanego teleobiektywu. Gdy nas dostrzegł, jakby niedowierzajac zrobił kilka kroków w naszą stronę i…
…spojrzeliśmy sobie w oczy. Chwilę potem znikł w cieniu drzew. Godzinę później stał tam nasz obóz. Niepoważne? Skądże – przecież i tak wszędzie było pełno ścieżek i odchodów niedźwiedziego rodu. Byliśmy tam intruzami – wtargnęliśmy do futrzanego mrowiska. Dobrze, że piszę to już z wygodnego domu. Tylko czemu tak tęsknię za tą Kamczatką?
Rzeka zielonych kamieni. Te ciemne pasy w rzece to wulkaniczna lawa. Często spotykaliśmy dno poprzecinane takimi bruzdami – uwielbiały w nich stać golce. Gdy się wdrapałem po stromym klifie i w końcu się obejrzałem zaparło mi dech w piersi. Ale nie tylko mi – na końcu leśnej ścieżki urwanej przez skarpę znalazłem wielką, niedźwiedzią kupę. Tak – taki widok na prawdę potrafi wycisnąć nie tylko łzę z oka;)
Jagód było sporo. I dzięki Bogu bo po odchodach widzieliśmy, że niedźwiedzie żywią się głównie nimi. Łososi w rzece nie było tak wiele jak na Opali. Zatem zostały jagódki albo… my;)
Jagodowa tundra w kolorach jesieni
Ciekawe zjawisko – zewnętrzna strona zakrętu, nawet tego najostrzejszego, z wielką jamą najczęściej miała kamienną półkę, po której dało się przejść. Tu ładnie obrośnięta mchem.
Obóz i nasz cały dobytek. Pięć namiotów sypialnianych, jeden kuchenny, dwa pontony, jedna tratwa i kilkaset kilogramów reszty gratów
Dwóch przyjaciół – Andrzej & Zygmunt. Chcielibyście złowić tyle łososi w życiu co oni w Skandynawii
Dwie niezbędne rzeczy na Kamczatce – dobry, damasceński nóż i 12-letnia szkocka;)
Ognisko jest zawsze ciekawym zjawiskiem. To mimo usilnych starań Jasia nie było zbyt piękne ale ciekawie falowało nad nim ciepłe powietrze.
Ten sam obóz lecz z innej perspektywy
Niesłychane jak długo można gapić się na wodę i komentować wyjścia ryb
Nawet zapadający zmrok nie zdołał nas zbyt szybko zagonić do namiotów
Bo można spać albo przeżywać takie chwile
Kolejnego poranka wraz z Jankiem, Andrzejem i Zygmuntem napłynęliśmy na chyba najlepsze miejsce na rzece. Obdarowało Zygmunta piękną, srebrną ketą…
… mnie chyba pięcioma kundżami, w tym tą (75cm)…
A Janek, jak to Janek:) Złowił królową Vahilu – największą kundżę wyprawy!
84cm!!! Okazało się nie do pobicia!!! Nie dość, że największa to jeszcze najładniej ubarwiona! A ta świeca, którą wykonała podczas holu jak i akcja podbierania (3 razy była w przykrótkim podbieraku) to już tylko dla oczu wybrańców!
Powrót królowej na malachitowy tron
No i dalej w drogę. Nawet mimo całej parszywości sterowania tratwą uśmiech rzadko znikał z gęby
Te ciemne bruzdy na dnie to znów lawa. Przysypana tylko żwirem
Stały tam kundże – niełowne
Najpierw Jasiu krzyknął, że widział dużą patrolującą toń kundżę. Gdy wyszło słońce i prześwietliło wodę rzeki stanąłem na kamieniu i posłałem daleko w dół niezawodnego, lustrzanego woblera Salmo. Vahil pysznił się wszystkimi odcieniami turkusu. Wzięła!
Osiemdziesiątka!
Jeszcze kilkaset metrów i dotrzemy do największego dopływu – lewego Vahilu
Rzeczny leopard wschodu przy malachitowych kamieniach
Zygmunt znalazł miejsce i nie odpuszczał tak długo dopóki nie nasycił się łowieniem kilku blisko metrowych ket. Dodam, że na muchę.
Andrzej poniżej trących się łososi znów zapiął ładnego samca Dolly Varden
W dopływie łatwo zlokalizowałem małe stadko wybarwionych nerek. Ich złowienie było kwestią czasu. To co podczas holu robił ten samiec pokazało mi wyraźnie, że są to bardzo mądre zwierzęta! Albo jak kto woli – ich instynkt jest niesłychanie rozwinięty. Niezła „patelnia”
Kolejny poranek
Góry w mglistej pierzynie pełnej pastelowych barw
Nawet w dzień naszym poczynaniom przyglądali się podglądacze;)
Ruszyliśmy w mgłę. Kurtki były od niej mokre. A jak wygląda rzeka przed nami… głównie tylko słyszeliśmy
A gdy słońce wzeszło wyżej, mogliśmy łowić mając za sobą już nowe wulkany. Niektóre stare, poszarpane i zerodowane
Pod skałą stały dwie ładne kundże. Niestety mogliśmy z Jankiem tylo na nie popatrzeć i to z przeciwnego brzegu. Niełowne.
Wystarczyło to jednak by nieopodal rozbić na noc obóz:)
„Kurczę! Tak patrząc na ten widok złowić sobie pięknego, kamczackiego łososia”…
…mówisz, masz:)
Szerszeń w skupieniu podawał muchę raz po raz przed rybie nosy
Maciek nie był wcale mniej zaparty
I jeden i drugi łowili bardzo skutecznie. Spinning jednak na kiżucza jest lepszy. Ryba ta walczy przepięknie! Czyżby znała „Run to the hills! Run for your life!” Iron’sów?;)
I nawet w rękach wędkarza nie jest zbyt pokorna
Duży samiec zielonki też jest zaciekłym wojownikiem. A swoją drogą – może się czasem zastanawiacie czemu malmę nazywa się golcem? Zaskakujące ale i proste – nie ma łusek!
Vahil czasem przypominał chillijską Rio Grande…
…tylko ryby były nieco inne, choć potrafiły cieszyć podobnie. Tu Krzysiek z ładnie ubarwionym samcem kiżucza
Łowy każdego dnia trwały do późnych godzin
Gdy wypuszczałem tą rybę, aparat sturlał się ze skałki i wpadł do wody – zatonął puszczając bąbelki. Dwa dni obsuszania i… odżył w pełni! Cud? Nie. Nikon!
Gdzieś tam na górze mnie znajdziecie
Uwierzcie – bezpieczniej było spotkać miśka niż tam się wspiąć. Ale widok wynagrodził wszystko! Warto było. Niedyspozycja sprzętu fotograficznego sprawiła, że to co zobaczyłem było „for my eyes only”
JEŚLI DALSZE ZDJĘCIA SIĘ NIE WCZYTAŁY WYSTARCZY KLIKNĄĆ „ODŚWIEŻ” LUB WCISNĄĆ F5 I POCZEKAĆ CHWILĘ
Gruba, piękna kundża w rękach szczęśliwego łowcy – Maćka
Idealny, leopardzi drapieżca
Darek też nie musiał długo czekać na branie
Szerszeń od nadmiaru wędkarskich wrażeń musiał w końcu przysiąść i odpocząć…
…jednak wtedy Maciek zapiął kolejną rybę i to wystarczyło by postawić go na nogi (w tle) 😉
Maciek z grubym srebrniakiem kiżucza
To samo miejsce, inna ryba. Dla odmiany keta.
Ja w tym czasie z przeciwnego brzegu, w ujściu strumyka bawiłem się ze stadem zielonek. W końcu też dziabnąłem kundżyka…
…chwilę potem drugiego
W miejscu poniżej Zygmunt pokazał klasę
Bywało, że Vahil tracił cierpliwość i zirytowany mąceniem swej toni wiosłami porywał ponton ostrym zrywem
Chwilę potem miękło mu serce i potrafił znów obdarowywać wędkarza szczęściem. Wypasiony srebrniak kiżucza.
Zacne miejsce, zacna ryba
To się nazywa – udana rozgrywka brydżowa w białe kropki;)
Rzeka z każdym kilometrem stawała się coraz większa…
…co nie przeszkadzało nam by się zatrzymywać i obławiać co ciekawsze miejsca
W końcu dotarliśmy do mety – ogromne zakole rzeki z największą kamienną plażą. Zewnętrzną zakrętu tworzyła dwumetrowa skarpa, z której lały się wodospady. Rzeka była tajemnicza i obiecująca. Pachniało grubym kiżuczem. To ostatnie chwile z szansą na spotkanie srebrnej siły.
Postaraliśmy się ich nie zmarnować. Nim mgła uległa promieniom słońca, każdy z nas połowił kiżuczy. No może poza Szerszeniem, który zajęty był płoszeniem niedźwiedzi;) (spotkał się z jednym oko w oko w rzece na odległość 7m!!! Zwierzę chciało przejść przez rzekę a wędkarza początkowo nie zauważyło. W końcu jeden wyskoczył na jeden brzeg, drugi na drugi)
Tu też kiżucz – ale jakże inny od tego wyżej – szybszy, silniejszy, zacieklej walczący. W końcu srebrniak.
Darek w tym czasie do końca nie odpuszczał kundżom…
…podobnie Janek. Zwróćcie uwagę na piękny deseń na grzbiecie ryby
Mi w tym czasie, jak na złość brały tylko kiżucze
Niestety ten przypłacił to życiem – zamówienie Andreja dla gospodyni
Tu, w końcu holuję swą ostatnią kundżę.
Pamiętam jak podczas podbierania ryby Jankowi poniżej skakał kiżucz. Z ciężkim sercem się zastanawiam kiedy znów uda mi się zmierzyć z wodnym leopardem.
Portret
W końcu nadlatuje helikopter. Kamień z serca – przyznam, że do końca nie byliśmy pewni czy jesteśmy w dobrym miejscu, no i czy w Pietropawłowsku jest odpowiednia pogoda. Fuks! To był ostatni dzień kiedy latały helikoptery. Kolejne dni były tak wietrzne i deszczowe, że ogłoszono oficjalny zakaz lotów. Kilka grup zostało na rzekach, poprzepadały bilety lotnicze do domu. Nam się udało
Piloci gdy zobaczyli złowione dwa kiżucze dla gospodyni, wyłączyli silniki i pomknęli pospinningować
My mieliśmy sporo czasu by przyjrzeć się maszynie,
…oswoić się,
… na wszelki wypadek pożegnać ze światem ostatnim wspólnym zdjęciem;)
MI-8, na którego przylot tak się cieszyliśmy jakoś szybko zbrzydł. Zaczął przypominać transport dla skazańców – ludzi skazanych na cywilizację, do której musieli wrócić. Koniec przepustki.
Ostatnie dotknięcie rzeki, krótkie westchnięcie do Boga – pożegnanie z Vahilem…
…i z niedźwiedziami. Scena odrywania się helikoptera od ziemi przypominała nieco finał z „Plutonu”. Odczuwało się ulgę, że wracamy w komplecie z niedźwiedziego mrowiska
I od razu zniewalające widoki
Nad Kamczatką niebo może być prawdziwym narcyzem – ma najśliczniejsze lustra
Nie łowiliśmy dopiero pół godziny a już w naszych głowach myśli przybierały takiego kształtu: „Ciekawe czy są tam ryby?”;)
Ujście naszej rzeki do Oceanu – to tam łososie rozpoczynają swą najcięższą i zarazem ostatnią wędrówkę
W wodzie można było dostrzec przesuwające się ryby!
Lodowiec
Szerszeń wpatrzony w wulkany i jak to często bywa zamyślony.
I w końcu znów na ziemi. Lotnisko w Pietropawłowsku.
Ekipa pod pomnikiem wodza;)
Kilkanaście dni bez kobiety robi swoje. Złapany na gorącym uczynku!
A to już u nas, przy daczy
Rosyjska bania:)
Ooooo taaaaak… Ciepłe źródła i błotna maseczka na twarz;) Metroseksualne oblicze bayan-goł;)
Dymiąca kaldera ośnieżonego wulkanu
Jak rok wcześniej ruszyliśmy na zatokę Awaczyńską, tak tym razem mieliśmy zejść do wulkanu. Tu w drodze – z resztą prowadzącej na Opalę.
Wodospady zwane „Warkoczami Weroniki”
No i jedynie słuszna maszyna na takie warunki – 6×6
Urala powstrzymało pole lawy. Dalej w wulkaniczny labirynt musieliśmy ruszyć pieszo.
Trzeba było tylko uważać pod nogi. Pułapki w postaci ruchomych piasków czychały na każdym kroku z dala od skał
Docieramy do pierwszej pieczary
Trzeba było sie nagimnastykować by dotrzeć do wyjścia a potem zboczem…
…do kolejnej jaskini
W jaskini kapało tak mocno ze sklepienia, że powiedzenie „z deszczu pod rynnę” nabrało wyraźnie dobitnego znaczenia
Kamczackie Dimmu Borgir
Wyglądaliśmy jak ufoki
Ale w końcu krajobraz był na prawdę księżycowy
W kolejnej jaskini
Bayan-goł na magmowym cygarze uformowanym ze studzącej się lawy
I po tych kamieniach znów w górę
Dotarliśmy. Jednak nie do lawy lecz do… zamarzniętego jeziora!
Środkiem lodowej tafli biegło pęknięcie ze strumieniem…
…który wodospadem przelewał się do podobnej lodowej sali poniżej, ale stamtąd nie było powrotu
Jak to zwykle bywa, rozpogodziło się dopiero podczas powrotu
Zimne piwko w ciepłym źródle
My w kąpieli a rosyjski barszcz dochodzi
No i wsuwamy. Pycha!
Janek z konkurencyjnego obozu fotograficznego – Canon
A widoki? Sami zobaczcie
Nasza ekipa ze spływu Vahilem na Kamczatce w 2008r .
Od lewej: Zygmunt Wnuk, Andrzej Biernacki, Darek Gorczak (Goryl), Krzysztof Szerszenowicz (Szerszeń), Janusz Przetacznik, Rafał Słowikowski.
Na dole: Maciek Sarnik i nasz rosyjski przyjaciel Andrei
Ostatni poranek nad Kluczewską Sopką.
To był kolejny udany wyjazd. Wszyscy cało i zdrowo wrócili realizując założenia wyprawy w 200% !!! Dotychczas poza Rosjanami tylko Czesi byli tam przed nami. Z resztą to właśnie oni nas natchnęli, chwaląc się na jednej z internetowych stron pięknymi kundżami z tajemniczej rzeki. Padała tylko nazwa „Kundżowaja” – nie ma takiej rzeki na całej Kamczatce. Nasza irytacja i zazdrość sięgnęły zenitu i zmusiły do wertowania wszystkich zakamarków internetu w poszukiwaniu nazwy wulkanu, który nieopatrznie został uchwycony na jednym ze zdjęć szczęśliwego Czecha z głupim uśmieszkiem trzymającego ładną kundżę. W końcu Andrei poradził się specjalisty od wulkanów, stąd wiedzieliśmy co to za góra i z której strony zostało zrobione zdjęcie. Odpowiedź była wypracowana ciężko i brzmiała pięknie – Vahil.
Polecieliśmy tam i przeszliśmy samych siebie. Skromnie wspomnę, że żadne statystyki z tej rzeki nie zawierają tylu kundż w takich rozmiarach – jesteśmy najlepsi!
Ale jak wspomniałem – dla nas już koniec przepustki; Back to reality… till the next year:)
tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
zdjęcia: Dariusz Gorczak,
Krzysztof Szerszenowicz,
Janusz Przetacznik,
Maciej Sarnik,
Zygmunt Wnuk,
Andrzej Biernacki,
Rafał Słowikowski