Pionierska wyprawa na przyźródłowy odcinek Tęczowej rzeki, gdzie żaden wędkarz jeszcze nie dotarł! Solongo-goł miała nam umożliwić łowienie najpiękniejszych lipieni świata! Przez ich intensywnie żółte ogony dostrzegaliśmy je w dołkach już z daleka. Szkoda tylko, że konie o mało nas nie pozabijały!
Sami zobaczcie czym hariusy z Solongo (co znaczy „tęcza”) zasłużyły sobie na to miano.
Gdy z ulgą żegnałem w Ułan Bator francuskich kamratów po kiju, w samolocie siedziało już dwóch kolejnych – nadlatywali ziomale z Gdańska.
Jak zwykle do Mongolii wlatuje się od północy a tam Sajany swymi widokami potrafią nieźle czarować
Plac Suche Batara przed parlamentem w Ułan Bator – bardzo cywilizowanym a co za tym idzie miejscem wyglądającym także jak żywa rana na aksamitnej, stepowej skórze naszej kochanki jaką jest Mongolia
Święta skała nad Tamirem
I tour-baza, w której przyszło nam spać
A o poranku dalej w drogę – takie widoki tam to normalka
Podobnie jak arby z drewnianymi kołami, które zdarzają się już przed Tyrchyn Tsagaan Nuur
A to już nasza „arba” – Mitsubishi Celica
Tuż przy owoo, czyli kurhanem wotalnym budowanym na cześć duchów zamieszkujących tu akurat Wielkie Białe Jezioro
Wulkan Khorgo tuż przed jeziorem
Adam z kawałkiem wulkanicznej lawy
I droga nad samym Tyrchyn Tsagaan Nuur – chyba poza UB i Karakorum najpopularniejszym miejscem wśród turystów.
Gdy droga zbliża się do brzegu akwenu można zaobserwować ciekawe gatunki ptaków jak te kaczki, które przez swe ubarwienie przypominające szaty lamów są pod nieformalną ochroną. Nikt do nich nie strzela. Za to pamiętam jak trochę lat wstecz polowaliśmy tam na gęsi. Dziś to nie do pomyślenia – za dużo ludzi, turystów…
Marek jakby pozazdrościł kaczkom albo już po tych kilku dniach tak tęsknił za żoną, że zabrał się za kamienie;)
No nic – jedziemy dalej…
a droga coraz gorsza. Do tego oddech zimy nie do końca zdołała ogrzać nadchodząca dużymi krokami wiosna.
Mijamy zatem kolejne doliny i kolejnych zamieszkujących je władców. Taki byk jak ten jak to prawdziwy przywódca stada i jedyny reproduktor w okolicy. Mocno pilnuje tej hierarchii i jeśli komuś zbytnio spodoba się jakaś krówka musi pamiętać, że czeka go najpierw pojedynek z takim byczkiem. To tak na przestrogę wszelkim zoofilom;)
A że nas krowy nie bardzo kręcą w końcu docieramy do pewnej doliny…
Doliny niezwykłej…
której zbocza poryte są kraterami po dawnym deszczu meteorów.
Płynie tam pewna rzeka, która nigdy nie zawodzi.
Jest tam właściwie tylko jedna jamka, którą upodobały sobie tajmienie…
Gdy przychodzi mi ją obławiać uśmiech godny reklamy pasty do zębów nie schodzi z gęby.
Ale niestety wszystko w Mongolii się kończy – podobnie z jamką i moim uśmiechem, który musiałem sobie naprawić podczas wizyty w sąsiedniej jurcie. Dzieciaki po prostu nas zaprosiły a rodzice tam takich atrakcji jak białasy z Europy za dużo nie oglądają zatem nikt nie miał nic przeciwko. Malec w środku trzymał owieczkę, która miała chyba tylko jeden dzień!
Następnego dnia podążyliśmy dalej na północ mijając kolejne miejsca kultu…
i kolejne góry i doliny.
W dolinach pięknie kwitł endemiczny Miłek mongolski (Adonis Mongolica)
Wiosna wokół poprawiała wszystkim nastroje, a że człowiek nie żyje samymi doznaniami estetycznymi próbowaliśmy znaleźć i praktyczne strony kwiecistych łąk. Adam zajął się stroną kulinarną…
A ja sypialnianą.
Niestety za długo nie mogłem sobie leżeć gdyż wypatrzyły mnie sępy. Czyżby to ten mój nieogolony pysk przypominał im jakiegoś zdechłego świstaka czy co?;)
Jeszcze tamtego popołudnia odebraliśmy z Moron czekającego na nas Jerome’a (jednego z Francuzów, który postanowił zostać dłużej w dolinie szamanów) i ruszyliśmy dalej na północ, gdzie w pewnej przydrożnej jurcie czekał nas nocleg.
Poranne klimaty
Widok z jurty przez otwarte drzwi nie pozwala zapomnieć by podziękować Bogu za to że człowiek budzi się w takim miejscu!
A gdy się jeszcze człowiek napije ciepłej herbaty z czajnika, przy którym zwykł grzać się mongolski kocur…
YAHOO!!! Jesteśmy w Mongolii!!!
Wciąż kierujemy się dalej na północ – tam wiosna dopiero puka do ośnieżonych drzwi majestatycznych Sajanów.
Gdzieś przed tymi szczytami płynie „nasza” tęczowa rzeka Solongo-goł
W końcu docieramy do Kotliny Darchadzkiej
Słynny, potężny Jenisej blisko swych źródeł wygląda tak
Dwie godziny wcześniej spotykamy naszego dalszego przewodnika przez tajgę – Ułan Bata, a ten na motorze prowadzi nas dalej do ostatniego przytułku cywilizacyjnego.
A tam takie zjawiska jak salon kosmetyczny Oriflame nie są niczym nadzwyczajnym;)
Adam w końcu postanawia przesiąść się na inny środek transportu i mknie dalej z Ułan Batem czując wiatr we włosach
W końcu docieramy do domku żony Ułan Bata, gdzie przepakowujemy się na dalszą podróż konną.
Poznajemy całą rodzinę Ułan Bata, w tym jego teściową, która wzorowo ma przykładną ilość zębów, tzn. dwa (dla niewtajemniczonych – jeden by otwierać piwo zięciowi a drugi by ją wiecznie bolał;) ) A tak na serio – była bardzo przyjazną, dobrą kobietą.
Oczywiście jak przystało na prawdziwych dżentelmenów zawsze damom służyliśmy ogniem. Spójrzcie na kaliber zapalniczki!
W chatce zagubionej w Kotlinie Darchadzkiej oglądaliśmy też mecze z trwających mistrzostw świata w piłce nożnej. Ależ miło było patrzeć na minę Jerome’a, gdy Francja przegrała z Meksykiem 0:2 ! Koledzy;)
Dalej w tajgę mieliśmy ruszyć konno. By jednak pojmać rumaki pod siodło należy najpierw zagonić je do zagrody
A tam pojmać ich przywódcę…
Co z całą pewnością nie należy do łatwych zadań
A gdy już się ujarzmi przywódcę stada można zająć się spokojniejszą, zdezorientowaną resztą. Na zdjęciu duma całej Kotliny – rumak, który przez kilka minionych lat z rzędu wygrywa regionalne wyścigi Naadam
A to już w drodze, tuż po tym jak mój koń poniósł! Wszystkie konie były po zimie siodłane pierwszy raz – zatem były półdzikie, uparte, niezdominowane, szalejące od wyrajających się właśnie gzów i komarów. Najbliższe dni miały okazać się koszmarem i dla zwierząt i dla ludzi. Tamten dzień był jednak głównie koszmarem dla mnie.
Szliśmy odkrytym stepem gdy poganiany przeze mnie koń znienacka skoczył wyrywając się w bok a owinięty wokół dłoni sznur od konia jucznego po prostu mnie ściągnął z siodła! Problem w tym, że szeroki but utkwił w strzemionie i miałem kilkanaście dłużących się w nieskończoność sekund ostrej jazdy plecami po stepie ciągnięty przez gnającego konia! Kopyta śmigały mi tuż przed twarzą. Wyraźnie pamiętam ich podmuchy i piach lecący do oczu. Pamiętam też jak z całej siły wolną nogą kopałem w strzemiono i w zad konia by się uwolnić. Udało się ale tyle strachu w życiu się nie najadłem! Był to tylko wstęp…
„Przeprawa promowa” na dolnej Solongo
Właśnie opuszczamy zamieszkaną przez ludzi stronę rzeki. Na przeciwnym brzegu obecność ludzi będzie już bardzo, bardzo sporadyczna.
Podążać do rzeki mieliśmy dwa dni, należało pamiętać że konie poza jedzeniem trawy muszą też pić
Dogadać się z Mongołem, który nie zna rosyjskiego nie jest łatwą sprawą a gdy jeszcze zależy mu by dni spędzonych w siodle było jak najwięcej (w końcu ma płaconą dniówkę za pracę i najem koni) to owocuje to częstymi postojami i zbyt szybkimi rozbiciami obozu na noc. Choć miejsca potrafią być urocze i przecież w dużej mierze o samą podróż do celu chodzi, nie o cel.
Nasze namioty a w tle nieco wyżej kolejne, większe jezioro
Gdy jednak duża fala zmąci wodę do konsystencji niemalże błota nie jest łatwo o wodę pitną
Tłuczenie lodu do butelek to parszywa robota
Kolejnego poranka poimy spasione po nocy konie…
I ruszamy dalej w drogę
Rozkołysane wiatrem dzień wcześniej jezioro przez noc się uspokoiło
Niestety brak wiatru a co za tym idzie pełne pole do popisu dla insektów nie pozwalały w pełni cieszyć się pięknymi widokami wokół. Co ja piszę?! Było masakrycznie!
Gdy zbliżyliśmy się do granicy lasu konie po prostu oszalały! Gnały przed siebie by po prostu ciągle być w ruchu. Najkrótszy postój by choćby poprawić juki stawał się koszmarem i przypominał rodeo!
Mimo to uśmiech na gębie jeszcze miał siły zagościć
Nawet sobie nie wyobrażacie co tam się działo podczas pozowania na tym sasankowym polu!
A to było małe piwo! Zaraz mieliśmy wjechać do lasu!
Spójrzcie na zad jucznego konia, którego prowadzę (sic!)
Ugryzienie komara nie należy do miłych, ugryzienie mongolskiej muchy końskiej za to jest tak dotkliwe, że nie raz przypomina przeskoczenie nerwu przy uderzeniu łokciem. Zatem nie można sobie pozwolić by gzy gryzły jak chciały i trzeba się nieźle oklepywać. Spójrzcie na zdjęcie a dalszy komentarz będzie niepotrzebny.
Po masakrycznych trudach podróży, zrzucających koniach i przelanych litrach krwi w końcu się udało! Górna Solongo osiągnięta! Chivas Regal w takiej sytuacji wydaje się niezbędny.
Pierwsze spojrzenie na rzekę, gdzie nie było wędkarza. Wcześniejsze miesiące przy comp’ie i Google Earth w końcu przyniosły efekt.
Lepsze od Chivas’a!
A gdy zobaczyliśmy Jerome’a, niosącego tego pięknego hariusa oniemieliśmy. Chwilę przed nami poszedł złowić coś na obiad. Żal było mi tej ryby strasznie ale jak się miało okazać było ich tam pełno a zabranie 2,3 ryb nie wyrządzało dużej krzywdy rzece. Lipień ten miał 48cm.
Rzucałem pół godziny obrotówką ale niestety bez efektów. W końcu na granicy tegoż wodospadziku i wlewu coś mi tak „przypaździerzyło”, że mimo dobrze ustawionego hamulca pożegnałem się z przynętą! Zły na siebie i tą całą niezgrabność ludzką przez którą zwierzęta a w tym przypadku ryby muszą niepotrzebnie cierpieć patrzyłem chwilę później jak ogromny lipień wyskakuje w powietrze chcąc pozbyć się przynęty z pyska i… pozbył się! Wyleciała na moich oczach i pewnie leży gdzieś tam korodując między kamieniami. Więcej szczęścia niż rozumu! Tym bardziej, że chwilę później…
Zacinam nieco mniejszą ale jakże waleczną rybę. Lipienie w Mongolii walczą znacznie lepiej niż te w Polsce. A jak skaczą!
Te pomarańczowo – żółte ogony są po prostu obłędne!
Lipienie były. Widzieliśmy je na płaniach i w spokojniejszych wlewach wyraźnie. Zdradzały je ich intensywnie wybarwione ogony. Niestety nie brały wszystkiego co przeleciało im koło nosa. Łowiliśmy na spinning wciąż mając nadzieję także na lenoka czy małego tajmienia.
Na szczęście od czasu do czasu któryś wyskakiwał i z impetem zmiatał prowadzoną obrotówkę. W rzece były tylko hariusy. To one były władcami Tęczowej rzeki.
A rzeka sama w sobie była fantastycznie urocza! Do tego chłód bijący od wody skutecznie ograniczał ilość latających krwiopijców. W rzece po prostu byliśmy bezpieczniejsi! Czegoż chcieć więcej?
Adam także nie marnował czasu i skutecznie dorwał się do tego plemienia żółtego ogona.
Lipasy walczyły jak na prawdziwych kardynałów przystało.
Wynurzasz takie cudo centymetr po centymetrze z wody i nadziwić się nie możesz.
Czy ktoś jeszcze prycha pod nosem na słowa, że łowiliśmy tam najpiękniejsze lipienie świata?!
Płetwy grzbietowe miały jakby wyszyte drogocennymi kamieniami.
Szczęśliwy łowca na krańcach Mongolii
Hariusy te miały właśnie jedną wadę, że nawet po wypuszczeniu człowiek nie potrafił nacieszyć oczu i musiał wpatrywać się w wodę jak zahipnotyzowany.
Nieraz nawet kumpel kumpla obserwował jak pod wpływem czaru – to ta rzeka.
W końcu jak skumaliśmy jak obrotówkę najlepiej prowadzić, cały czas ktoś holował, ktoś cykał zdjęcia, ktoś dopiero rzucał.
Jerome jako 100% muszkarz zdejmował hariusy jednego po drugim. Lipienie z Solongo po prostu nie przepuszczały żadnej suche musze! Oczywiście najlepiej łowiło się na chrusta.
W takich miejscach lipienie stały poukrywane niczym pstrągi. Zachowywały się też podobnie – znacznie lepiej reagowały tam na spinn’a niż na wolniejszych płaniach.
Chyba wszystkie łowione przez nas ryby oscylowały w okolicach 50cm!
Pomarańczowo – czarny lipień z turkusami w płetwie.
Zaraz wróci na swoje miejsce
Marek w końcu nie wytrzymał i rzucił spinning w krzaki a na rzekę ruszył z muchą
I jak z tym posunięciem?
Gdy wróciliśmy na kolację do obozu odwiedzili nas goście. Tuwińcy zza granicy zapuścili się tu polować na niedźwiedzia. Z mety przypomniała mi się opowieść pułkownika o zagadce kryminalnej znad Szyszchidu gdzie zabito dwóch geologów. Każdy dostał po kulce w serce i głowę. Ale od kogo?
Pogadali trochę, nie mogąc się nadziwić że przyjechaliśmy taki kawał na ryby. Chyba nie wierzyli ani oni nam ani my im.
Mimo to sprawiałem i szykowałem ryby na ogień próbując się uśmiechać
W końcu odjechali w kierunku Rosji a nam spadły kamienie z serca do wody aż chlupnęło. Ależ spotkanie!
Wróciliśmy do normalnego obozowego życia – hariusy powędrowały na ogień a nasze nosy w mapy…
albo znów odkształcaliśmy je sobie przyciskanym aparatem;)
Tak czy inaczej upieczony harius wraz z mongolskim chlebem smakował wybornie
Jeszcze po kolacji wyskoczyłem samotnie pod skarpę w górze rzeki, którą tak pamiętałem z Google Earth – dno było tam wybrukowane lipasami!
Pierwszy zachód nad Solongo-goł zwiastować miał nie do końca przespaną noc. Serce rozsadzała radość z przeżytych chwil. W końcu przegrała ze zmęczeniem.
A o poranku zagotowaliśmy czaj i wodę na chińskie zupki
Ach te chińskie zupki – ileż się człowiek nawpieprza tego świństwa, żeby tylko mieć więcej czasu na ryby?!;)
I zaczynamy zabawę od nowa. Najpierw osiodłać konie, przywiązać juki…
napoić zwierzęta…
I znowu w drogę – przez spalony las…
Bór, czyt. „królestwo Gzów” (przez duże „G”)! A właśnie – słyszeliście gdzie w rzeczywistości znajduje się u kobiet słynny punkt G? Na końcu słowa „shopping”!;)
Chwila ochłodzenia i odpoczynku od dopiero co rozjuszonych insektów…
i ruszamy dalej
Niestety doliny rzeki broniły bagna i kruche lodowiska
Musieliśmy obchodzić kupę kilometrów skrajem lasu (niech znowu nie zabrzmi to jak polecenie napalonego zoofila ale – spójrzcie na zady)
Wokół człowieka wyglądało to tak. Jakiż to komfort gdy nic nie bzyczy wokół głowy!
Najgorzej miał koń juczny – latające skórkowańce szybko się kapnęły, że biedne zwierzę ograniczone jukami nie może się obganiać.
A gdy już nie starczało zwierzęciu cierpliwości po prostu pozbywał się bagażu i wbiegał w gęsty las gdzie mógł podrapać się o gałęzie. Biedne juki zatem nie raz lądowały w bagnie czy wodzie.
Gdy w końcu znajdowaliśmy dostęp do rzeki korzystaliśmy skwapliwie szybko się rozbijając i pomykając z wędkami na lipienie. Niestety rzadko kiedy łączyło się to także z dobrym miejscem dla koni, które nie mając trawy po prostu głodowały. Solongo wciąż była za mała byśmy mogli spodziewać się tajmienia, wciąż też nie było jeszcze lenoków. Na wszelki wypadek wciąż nie rozstawałem się ze spinn’em
Marek pięć metrów od namiotu
Pierwsze przepuszczenie suchego chruścika nad miejscem właściwym. Ryby po prostu obserwowaliśmy tam jeszcze nim stanęły namioty. Oczywistym było że wezmą bez problemu.
Po pierwszej kolacji z pieczonych lipieni postanowiliśmy nie zabierać więcej ryb dopóki nie skończy się nam inny prowiant. Zatem ryba po rybie, harius po hariusie wszystkie wracały do wody.
Kolejny harius na blaszkę
W końcu i Adam poddał się ze spinningiem i chwycił za muchówkę. Na efekty długo nie musiał czekać.
Zdejmował jednego po drugim – do znudzenia, jak automat.
Pognałem w górę rzeki wciąż lustrując toń za jakimiś miedzianymi, większymi kształtami przyklejonymi do dna.
Niestety – nic z tego. Ale widoki wciąż wynagradzały brak tajmieni.
A lipienie wciąż brały niezawodnie.
Ciężko zrobić zdjęcie samemu sobie gdy się jeszcze ma zamiar rybę wypuścić.
Potraktowałem to miejsce jak typowe na Wieżycy, zatem obrotówka pod gałęzie, między gałęzie i przed gałęzie. Cicho, dokładnie i… skutecznie. Brały jak pstrągi!
W późno popołudniowym słońcu ich żarłoczna strona natury wyraźnie wygrywała z tą wystraszoną pełną lampą w ciągu dnia.
Jedno z piękniejszych miejsc w życiu gdzie było mi dane obozować
Czekając aż ugotuje się zupa
Jeszcze kilka rzutów muchą przed zapadnięciem całkowitej ciemności i kilka wyciągniętych ostatnich hariusów tamtego dnia
I pozwalamy w końcu by ten dzień się skończył
Podczas gdy las po zmierzchu staje się ciemny i złowrogi…
nasze głowy przed snem wypełniają niczym akwaria wspomnienia najpiękniejszych holi dnia.
Słoneczne wspomnienie dnia.
Dzień wcześniej, łowiąc w górze rzeki zlokalizowałem świetne pastwiska dla naszych głodnych koni zatem jeśli chcieliśmy tego dnia się gdzieś ruszyć musieliśmy wstać o 4 rano!
I przeprowadzić konie na trawiaste łąki by mogły pojeść kilka godzin
Powrót do obozu, pakowanie gratów i przenoszenie ich na drugą stronę rzeki zajęło resztę poranka. Woda nie była płytka, nurt nie był wolny i kamienie nie były chropowate zatem po jednym takim przejściu człowieka opuszczały resztki snu niczym spłoszone ptaki
Nie wszystkim się udało zrobić to bez „wlewki” w spodniobuty
Rzeka pełna lipieni
Adam z moleskinem pełnym wspomnień
I jedziemy z tym koksem od nowa
W końcu zostawiliśmy fatalne bagna, gdzie jeszcze miałem akcję z koniem bo przefrunąłem zrzucony nad jego głową i wylądowałem po pas w błocie wciąż nie wyczuwając oparcia pod stopami. Dzięki Bogu sznura nie puściłem i po chwili zwierzę samo mnie wyciągnęło. Dopiero potem uciekło a ja jak palant musiałem je ganiać po krzakach. Nikt już jednak nie miał ochoty zapuszczać się w okolice bagien
Przejazd przez jeden ze strumieni zasilających bagna nad Solongo
I ponownie w stepie
Tak wygląda masochista, który jeździ do Mongolii na więcej niż miesiąc by dać sobie ostro w kość. Po co? Chyba by zapomnieć o tym co w domu.
Obóz po wyrwaniu z zaborczych objęć tajgi
Frytki w stepie!
A ten koleś najpierw poczęstowany się najadł a potem nas wylegitymował i zrobił awanturę, że coś mu nie gra z naszymi papierami. Mongoł.
W końcu wybłagaliśmy jego i jego całą rodzinę (oczywiście najgorzej było z kobitą) i ruszyliśmy za tajmieniem
Syn jednak pilnował nas niczym strażnik by nie przyszło nam do głowy zabijanie tajmieni – i dobrze. Żeby tylko jeszcze chciały brać. Miałem za dużo czasu by przyjrzeć się typowemu mongolskiemu siodłu.
Łowiliśmy niemal do ciemnego jednak bez efektu. Nie zadziało się dosłownie nic. Ach gdyby móc dotrzeć do miejsca gdzie rzeka zmieniała się z takiej jak w górze w taką jak tu… Niestety bagna strzegą doliny rzeki jak najcenniejszego skarbca.
Tak wyglądają spodnie po tygodniu nad Solongo-goł
A tak wygląda ich „pogrzeb”;)
Kolejnego dnia ruszyliśmy już w kierunku domku w Kotlinie
Jakże rzeka była tu inna
Dobrze, że tych gzów tam znacznie mniej
A to już w domku. Co za ulga! Co za komfort!
A na końcu zaliczyłem taką glebę z konia, że własna dłoń wyszła mi uchem! … Oczywiście bredzę;) Ciekawie to jednak wygląda. Pominę fakt, że przypominam tu któregoś ze swych klientów.
Ułan Bat jako, że wrócił do swej małżonki chwycił golarkę Gilette w wydaniu mongolskim i zaczął doprowadzać się do porządku.
Chatkę odwiedził też krewny ze swoją córeczką, która nigdy nie widziała białasów, znaczy – dwóch białych i jednego czarnego;)
Popatrzyli, pogadali i zaprosili nas na wieczorny mecz z telewizora podłączonego do najlepszej anteny w dolinie. Potem pojechali tak jak przyjechali, zabierając jeszcze owcę. Mała musiała sobie radzić inaczej.
Musieliśmy jeszcze uczcić pewien znaczący fakt – Adam tamtego dnia dowiedział się telefonicznie, że będzie miał syna! Taka okazja nie zdarza się co dzień. Mongołowie pierwszy raz w życiu pili wino.
W międzyczasie zabraliśmy telewizor pod pachę i pojechaliśmy na zaproszoną gościnę
Chatka miała faktycznie niezłą jak na tamte standardy antenę ale takiej biedy w Mongolii jeszcze nie widziałem.
Skupiliśmy się wszyscy wokół TV ale niestety obrazu dostroić się nie dało
Białe rumaki na tle Sajan i tak były lepszym widokiem
Ułan Bat w końcu jednego dopadł i postanowił go ujeździć – niesłychane jak sprawnie mu to poszło
Mała udająca panią fotograf była świetna.
Podobnie mały pchlarz pod chatą Bata udający groźnego strażnika dobytku
Rodzinka w komplecie
A potem mieliśmy szybko i gwałtownie wrócić do prozy podróżowania mongolskimi drogami
Ale właściwie po co się tak napinać?;) Jesteśmy na wakacjach.
Ślady zimy jeszcze wciąż nie ustępowały mimo trwającej wiosny
Z mongolskim lewarkiem
Ale bagno! Ale dół!
Iiii hoop…
Mongolsko-polsko-francuska kooperacja w pełnej oprawie przekleństw także rosyjskich w końcu musiała wyciągnąć Celicę z błota
Cała akcja zdążyła jednak zwabić rzesze gapiów. Zjechały zatem „bojki” ze swoimi ztunningowanymi brykami. Przypominało to zjazd fanów audio-car’u na Skwerku w Gdyni;)
W końcu pojechali a my mogliśmy obmyć się z błota
I ruszyliśmy dalej nad rzekę Eg
Dotarliśmy tam pewnego słonecznego popołudnia, w pełni komarowej orgii. Woda była niska i czysta. Zapamiętajcie to zdjęcie bo potem porównacie je ze stanem wody, gdy opuszczaliśmy gościnną dolinę Egu
Natychmiast po rozbiciu namiotów chwyciliśmy za wędki
Rozmiary i charakter rzeki obiecały tajmienia podsuwając obrazy miedzianych chanów naszej wyobraźni. Niestety pogoda była zdecydowanie nietajmieniowa
Za to pod świętą skałą na imitacje kiełbi dobrze brały lenoki. Dwa tajmienie niestety spłoszyłem. Nieźle by to jednak wyglądało gdyby zażarły małego woblerka na pstrągowym kijku.
Święta skała
Lilia złotogłów (Lilium martagon L.) – kwiaty tej rośliny zapylane być mogą tylko przez motyle najczęściej z rodziny zawisakowatych
I same motyle
Na Eg-goł łowiliśmy z powodzeniem lenoki i niewielkie lipionki
Marek z jednym z Eg’owych lenków
Pan Pułkownik z okolicznej jednostki wojskowej z kolejną rybą
W panierce a’la KFC ryby były wyśmienite. Co ciekawe tak dobrej jak tam, w Mongolii u nas się nie dostanie, jeśli w ogóle…
Zaczęło się tarło strzebli, więc tajmienie najprawdopodobniej były tak opchane, że w nosie miały nasze przynęty. Tym nie mniej kilka złowiliśmy. W tym przeżyłem najlepsze branie w życiu. Tajmień wyskoczył z wody i skasował mojego woblera z powietrza! Ależ akcja! Niestety wszystkie tajmiszonki były niewielkie a największy z ujścia dopływu miał może 70cm.
Ekipa łowców
Mimo mizernych efektów z tajmieniami nie odpuszczaliśmy długo
W nocy niestety widzieliśmy w górze rzeki błyski i niebo zaciągnęło się przerażającymi chmurami. W oczach patrzyliśmy jak woda się podnosi. Rozpalone do kolacji ognisko po dwóch godzinach było pod wodą. Coś niesłychanego. Rano woda była znacznie wyższa i trącona.
A to jest to zdjęcie o którym wspominałem. Przyjrzyjcie się i przewińcie 15 zdjęć do góry.
W jednostce wojskowej w końcu mogliśmy skorzystać z prysznica a ja po skończonych łowach w końcu przez satelitę mogłem zdać relację czekającym w Polsce przyjaciołom.
I jedziemy z powrotem do UB. Od lewej: Adam, Marek, Jerome i Pułkownik
Elementami każdego owoo są ofiary zatem wszędzie walają się pieniądze, fusy od herbaty, cukierki, butelki wódki i przypominające hawajskie girlandy… odciętych kozich uszu!
Wymiana kapcia numer 4!
W Polsce czasem pod sklepem można spotkać przywiązanego psiaka, w Mongolii…
Przyjemniaczek – mongolski kierowca ciężarówki
Mongolski jaguar
Kolejne owoo
Skądś to znam
Na szczycie owoo czaszka owcy Argali!
Nie bylibyśmy prawdziwymi poszukiwaczami mongolskich przygód gdybyśmy nie poświęcili któregoś z wieczorów na upijanie się kumysem – czyli sfermentowanym kobylim mlekiem.
Już samo naczynie i łyżka pokazują jak bardzo ten napój ceni się w Mongolii. Najlepszy ponoć pochodzi z okolic Bulgan. Byliśmy kilometr przed tym miastem:)
Żona Pana Pułkownika wraz z córką sprawdzają swoją energię przy brzmiących misach:)
Typowa gościna w UB – w domu naszego kierowcy Tusche
I po gościnie już w jurcie dzień przed wylotem chłopaków do Polski. Mi zostało jeszcze kilka dni.
Zderzenie Mongolii dawnej i współczesnej
Coś takiego jak kompleks świątyń klasztoru Czojdżin-lamy zostaje stłamszone przez natłok stawianych budowli o architekturze wiele pozostawiającej do życzenia.
Figura poświęcona założycielowi sekty Żółtych Czapek (odmiany buddyzmu tybetańskiego) – Dzonchawie
Figura wielkiego lamy Luwsanchajdawy
Bęben rytualny, który używano jeszcze w połowie lat 30-tych w tańcach rytualnych – wyższy ode mnie
Świątynia boga Jadamy
Ośmioboczna świątynia poświęcona Ondor-gegenowi
Klimat niczym z Ossendowskiego „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”!
Klasztor ten wybudował w latach 1904-1908 czojdżin-lama Luwsanchajdaw. Tu się modlił i medytował.
Ponieważ córka Pułkownika zdała tamtego dnia egzamin na prawo jazdy (nie rozumiem po co takowe w Ułan Bator skoro wszyscy jeżdżą tak jakby jeździli na koniach, a poza miastem…) zaliczaliśmy sporo miejsc kultu by podziękować.
Panorama Ułan Bator (tłum. „czerwony bohater”)
I wszędobylskie gołębie nad świątynią Oczirdara słynnego klasztoru Gandan
Po co się modlić jak można zakręcić takim młynkiem a modlitwa sama poleci w świat bądź do Oświeconych? Wyobraźcie sobie, że w Japonii są wioski gdzie młynki modlitewne poruszane są niczym koła młyńskie przez potoki – ma to zapewnić bezpieczeństwo i dostatek tym osadom. W Mongolii trochę takiego bezpieczeństwa przydałoby się tajmieniom. Niestety nawet gdyby w każdej tajmieniowej rzece takowy młynek by zainstalowano guzik by to dało. Dlatego należy się spieszyć by zmierzyć się jeszcze z tajmieniem. Albo wyluzować i cieszyć się wszystkim co z nim nie związane – z pewnością niesie to ze sobą mniej stresu, frustracji i zawodu. A przy okazji można połowić najpiękniejsze lipienie świata:)
Z Polaków udział w wyprawie wzięli (od lewej): Rafał Słowikowski, Marek Wierzbicki, Adam Łuczak
Jak widać na przykładzie tejże wyprawy – piękne pejzaże, przygody, wędkarskie potyczki w odkrywanych nowych i nieznanych destynacjach opłacone są nierzadko sporym wysiłkiem i nie zawsze musi być różowo. Daje to jednak niesłychanie dużo satysfakcji i możliwości w przyszłości.
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Adam Łuczak, Marek Wierzbicki, Rafał Słowikowski