Tajga – całkowicie odizolowana od świata zewnętrznego. Nie prowadzi do niej żadna droga lądowa, za to wybiegają tam nasze serca jakby autostradą. Jedna z lepszych przygód minionych lat. Tam złowienie tajmienia z reguły zapowiada pohukiwanie sowy bądź ryk niedźwiedzia!
Mimo sporych trudności w końcu uruchomiliśmy transport helikopterowy w naszych wyprawach po Mongolii.
Pewnego dnia wraz z kumplem stwierdzili „co nam szkodzi zapytać czy kogoś potrzebują do składu?” Napisali, pojechali. Tu z baltonowską siateczką Krzyś rozpoczyna survivalową przygodę.
A to Andrzej, którego znacie już z kilku poprzednich wypraw – dobry druh
Oczywiście nikt z „inostrańców” na tej rzece nigdy nie był! Żadnych informacji w necie, choć Google Earth zdołał nam nieco przybliżyć okolicę już na lotnisku Szeremietiewo. Byliśmy pierwsi spoza Mongolii, którzy stanęli w dolinie rzeki niedźwiedzi.
Tymczasem tuż po wejściu na pokład MI-8 dostaliśmy słuchawki by nie torturować uszu decybelami
Góra z usypanym z kamieni popiersiem Chyngis-Chana patronuje nad panoramą Ułan Bator niczym napis Hollywood w stolicy filmów w USA
Pod nami wyglądało to tak
A na pokładzie śmigłowca tak
Bezkres terenu gdzie nie ma ani jednej jurty czy chaty obezwładniał naszą świadomość mierzoną metrami kwadratowymi
Pierwsze spojrzenie na rzekę niedźwiedzią
Mgły pośród górskich dolin
Skóra aż cierpnie od zapowiadającego się nieznanego
Andrzej z całą pewnością myślał o zbliżających się tajmieniach a być może i o oddalającej się z każdą chwilą małżonce;)
Widok z helikopterowego okna – to akurat pstryknąłem jeszcze blisko stolicy
A to już zastawa wojskowa, z którą współpracowaliśmy w organizacji całego wypadu
Helikopter usiadł jakby bezpośrednio na pastwisku
Zmierzamy do naszych chat…
a helikopter odlatuje zostawiając nas samych z żołnierzami i… jak się później miało okazać wieloma niedźwiedziami! Zwróćcie jeszcze uwagę na datownik z brzozowych pni na górze. Każdego poranka – żołnierze dla zaprawy dymali na górę zmienić datę!
Wiele nie zwlekaliśmy – Krzysiowi i Mietkowi też wiele nie trzeba było mówić. Godzinę po lądowaniu wszyscy byli gotowi do pierwszej rybałki
Rzeka okazała się być bardzo malownicza – nie za duża, nie za mała – taka „w sam raz”
Pierwszy mały tajmiszon pogonił gnoma ściąganego z prądem po czym opadł za granitowym blokiem. Kolejny rzut i napłynięcie blachy po łuku za głaz i… Siedzi!
Jaskrawe słońce pozwalało przejrzeć toń rzeki do samego dna
Rzeka lubiła się rozwidlać. W odnogach było różnie. Te z niemal stojącą wodą okazały się strzałem w dziesiątkę. Szybsze za to były chyba ładniejsze.
Po pierwszych skończonych rybach trzeba się napić… Coli
Kolejnego dnia ruszyliśmy w dół rzeki. Gdzieś tam pod tą pochyloną brzozą stał pierwszy metrowiec – najpierw niełowny, po kilku godzinach nim po wygranej walce zdążył odpłynąć skasował Grześkową przynętę kasując nieco psychikę niedoszłego łowcy. Bolało.
Miejscówki aż pachniały wielkim tajmieniem
Niestety okazało się, że blisko wojskowej bazy nie jest tak różowo z tajmieniami – nie każdy łowił.
Czasem trzeba się było przeprawiać na drugą stronę rzeki, co nie zawsze było proste. Baavgai goł okazała się szybką, rwącą rzeką.
Jedna z „naszych” chat, tam też dostawaliśmy posiłki robione przez naszą kucharkę, która wcześniej zaliczyła kurs kuchni europejskiej!
Nasz camp by night
Powitalne ognisko – Mongołowie się nie patyczkują – chrust nosili pół dnia
Impreza na całego – przyszły także małżonki wojskowych
Żołnierze śpiewali pieśni zarąbiście a nasz repertuar mimo że oklaskiwany jak na złość nie chciał wykroczyć poza „Sokoły” i „4 pancerni i pies” – jak zawsze.
A tu już poranna wizyta u chorążego Batara w chacie
Dojenie kobyły na potrzeby produkcji kumysu
Zastawa z „bocianiego gniazda”
Jeden z niecodziennych strojów wojskowych
„Między nami świrami” – dla niektórych wędkarstwo to nie tylko sposób na życie ale i na… tatuaż
Tam nawet chmury jakby ładniejsze
Ostatni obiadek w bazie przed konną podróżą
Tak – mimo, że pod bazą jakieś ryby brały i właściwie nie było tragicznie jednak postanowiliśmy zobaczyć co słychać w górze rzeki. Dalej od ludzi więc może ryb będzie więcej.
Przyprowadzono konie, które miały się okazać niesłychanie ułożone (jak to w wojsku), może dlatego iż były właściwie jeżdżone każdego dnia a nie wyłapane półdzikie ze stepu jak to zawsze miało miejsce.
Głównodowodzącym naszego „oddziału” był kapitan, który swego czasu służył z polskim kontyngentem w Iraku. Bardzo sobie chwalił współpracę z polskimi przywódcami.
To w takich laskach podrywające się spod kopyt cietrzewie mogły doprowadzić nas do zwału serca
Najbliższe dni miały okazać się całkowicie bezkomarowe i ze wspaniałą pogodą – duch tajmienia nam sprzyjał
Tuż przed wejściem na wąską półkę wiodącą po zboczu góry
Ładnie gęsiego podziwialiśmy widoki
Tu już zejście z góry
Pierwszy obóz w terenie
Zwróćcie uwagę na skórzane juki
Podczas gdy żołnierze szykowali strawę udaliśmy się na rybałkę – ja śladami wilka
Lenok w całej okazałości z rzeki niedźwiedziej
Ale nie tylko ja dobrałem się lenkom do ogona – Mietek nie był wcale gorszy
Gdy my cieszyliśmy się ciągłymi akcjami z lenokami, Grzesiek przerzucił się na większy kaliber. W końcu nie przyleciał tu dla lenoków!
Pierwszy lorbasek
Krzysiowi w tym czasie wieszały się mniejsze fikoty
Przez najbliższe dni nie tylko pogoda miała dopisywać ale też nieustanne towarzystwo niedźwiedzi! Było ich tyle co na Kamczatce – a łososi przecież brak. Jadły głównie jagody i czeremchę. Każdego dnia znajdowaliśmy świeże ślady ich bytności. M.in. dlatego ciągle towarzyszyło nam 4 uzbrojonych żołnierzy.
Wszystkie złowione przez nas tajmienie cało i zdrowo wróciły do wody
Góra z rybiej perspektywy
A lenoki za to między lipieniami były stałymi bywalcami naszego menu
Kuchnia w stylu mongolskim
Jasiu na nimfę uwielbiał przerzucać dziesiątki lipasków
Mietek tylko spinningował i to z doskonałymi rezultatami
Ależ lubię patrzeć na te zdjęcia – mało kto potrafi się tak cieszyć złowionymi rybami jak Zielińscy (dla niewtajemniczonych – Krzysiek Giza i Mietek Kochmański to po prostu Zielińscy… ich konie z resztą także – już nie pytajcie dlaczego – długa historia)
Miedziany chan z Baavgai goł
„Natural born killer”
Owszem, takie wyjazdy budują przyjaźnie na długie lata ale to chodzenie za rękę to wcale nie tak;) Łatwiej razem brodząc stawić się naporom nurtu. Choć nie powiem – tu wcale nie był taki silny;)
Paweł Mongolię zaliczał w tym roku już drugi raz zatem doskonale wiedział jak ustawić się w nurcie by zaprezentować przynętę właściwie
Ujście sporego dopływu do Baavgai
Doskonałe miejsce – wcześniej złowił tu pierwszego Grześ, tego wieczora Jacek z Pawłem a potem jeszcze kilka padło w drodze powrotnej
Metrowa ryba cieszy już nieprzeciętnie
Oczywiście o tej porze zażarł na mysza – tzn. salmowego Maas marauder’a
Choćby tylko z wdzięczności za podjętą walkę i dostarczone emocje ryba wraca do wody
Dosłownie w tym samym czasie podobnego holował Jacek tyle że z przeciwnego brzegu. W ciemności było słychać krzyki obu najpierw zdenerwowanych potem jakże szczęśliwych łowców. Czad!
I już uwolniony w wodzie – zaraz wróci na głębię
Rano znów na koń i ruszamy dalej
Pierwszy oczywiście Batar z kałachem
Nie można było zapominać o miśkach
Przeprawa przez dopływ Baavgai-goł
Ależ się ten wyjazd różnił od czerwcowego – tam konie szalały nękane przez setki gzów i miliardy komarów. Modliliśmy się by nie stawać a tu… proszę jak ładnie pozowaliśmy;)
Jak to mówił Paweł – „mój koń musi być silnyj i cichyj”
Mongolski melex z kijkami – nie do golfa a na ryby
Śladami niedźwiedzia…
… ruszyliśmy dalej…
… do kolejnej miejscówki
Tam na wyniki długo nie trzeba było czekać. Mi dwa odprowadzały ale tylko Paweł umiał je złowić
Na przeciwnym brzegu Grześ także dobrał się do tajmieni. Dobra kłoda!
Taki to już potrafi nieźle ubłocić swojego „oprawcę”
Potrafi także zadbać by wędkarz się w najbliższe dni nie nudził przekształcając jego wędkę w bierki;)
A to już następna miejscówka w dół rzeki – miałem tu metrowca, niestety po odhaczeniu sturlał się do wody i było po akcji.
Więcej szczęścia miał jeden Zieliński…
A ciutkę dalej drugi
Co za radość!
Oczywiście Jacek nie mógł być gorszy
Mina mówi sama za siebie;)
Maciek na muchę w końcu też dziabnął
W końcu dotarliśmy do samego serca mongolskiej tajgi z rzeką pełną taj mieni
Wiem, wiem – drastyczne zdjęcie. Chciałbym tylko opowiedzieć jak to lenoki świetnie brały na poppery imitujące płynące po powierzchni myszy. Każdej nocy łowiłem w ten sposób od 2 do 7 ryb! Tu na kamieniu powyżej ryby znajdziecie mysz wyciągniętą z rozciętego żołądka. Bywało, że lenok miał pożarte i dwie a i tak jeszcze wziął.
Wieczorne opowieści przy ogniskach były obłędne…
Podobnie podnoszące się mgły o poranku
A po porannej herbatce z dzikiej róży…
…która rosła tak…
… życie w obozie zamierało.
Wszyscy ruszali na ryby. Trzeba było jeszcze dobrać właściwą przynętę i…
„chodźcie rybki do tatusia”;)
A rzeka olśniewała z każdym kolejnym promieniem słońca
Chorąży też się dorwał do wędki…
… i co najważniejsze doskonale rozumiał ideę „Catch&release”
Nasza składana „travel-koza”
I radiostacja, przez którą każdego dnia łączyliśmy się z obozem, choćby z prośbą o kieliszek chleba;)
Grzesiu po utracie spinningu, nim pożyczył inny z równie dobrym skutkiem posługiwał się muchówką…
A Paweł kałachem! „Jeszcze jedno słowo a będzie uzdrowiona dusza twoja!” 😉
Nie ma co barłożyć dalej – ruszamy…
Ku męskiej przygodzie
4 x Zielińscy = komplet
Maciej z obstawą „antyniedźwiedziową”
Przez brzozowe zagajniki…
…łąki
…bagna
…rzeki
…krzaki
… na kolejne tajmieniowe miejscówki
Tam i wędka i kałach może się przydać
Na szczęście częściej wędka…
Mietek z kolejnym trofeum
Krzysiu długo nie zwlekał z odpowiedzią
Radość jednak taka sama u obu – ważne by złowił Zieliński;)
W końcu dotarliśmy do połączenia dwóch rzek – górnej Baavgai i Zah-goł. Tam nawet sam kapitan próbował swoich sił z tajmieniami
Ja zapuściłem się samotnie w Zah a tam w pierwszej miejscówce…
W krystalicznej wodzie widziałem wszystko od wyjścia spod krzaka, ataku, walki po wypuszczenie i ucieczkę ryby do domu
Za mną jesień zdążyła już pomalować liście drzew wszystkimi swymi kolorami. Lenok właściwie ubarwiony był podobnie
Z tego miejsca za mną wyciągnąłem chyba pięć ryb. Szybki nurt rozlewał się za cyplem brzegu, znacznie zwalniał a wszystkie spenty (martwe owady jętek) krążyły tam jak na stole bankietowym
A ten lipień wziął na obrotówkę z wody po kostki! 46cm.
Późnym popołudniem skoncentrowałem się na tajmieniowej jamce Zahu i tam też zostałem do nocy
Tajmienia co prawda nie złowiłem ale lenoki jak zwykle szalały za imitacją płynącej myszy
Wieczorna ucha z lenoka daleko poniosła swój wyborny zapach
A poranek jak zwykle rześki. Konie ciągle pasły się pod obozem przy krzakach czeremchy
Klubowa flaga wszędzie nam towarzyszyła a drzewo z nią upodobała sobie nawet…
… wiewiórka!
Tego dnia podzieliliśmy się na dwie grupy i połowa ruszyła konno na Zah, połowa na górną Baavgai
Pogoda ciągle dopisywała a jazda na koniu okazała się 100% przyjemnością
Jasiu – Prezes nie rozstawał się z bodyguard’em
Przeprawa przez strumień w taki gorący dzień to tylko przyjemność. A jeśli ktoś nie chce sobie pomoczyć butów wystarczy wyjąć stopy ze strzemion i wziąć kolana pod brodę
W końcu musiało się to stać! Chwilę po zgaszeniu tego papierosa na korze drzewa zaskoczony niedźwiedź ryknął i ruszył z zamiarem ataku. Odpalony kałasznikow uratował nam pewnie życie. Wystraszony niedźwiedź uciekł w krzaki podobnie jak nasze serca do gardeł.
Tak rozłamać zwarty krzak czeremchy potrafi tylko niedźwiedź.
Jagody czeremchy, a właściwie wiśnie – smak nieco podobny, pestka, tylko skórka mocno cierpka sprawia, że język robi się na krótko szorstki jak u cielaka a zęby…
… no właśnie – A ZĘBY!!! Dwa dni je szorowałem kilkukrotnie po kilkanaście minut. Na szczęście puściło;) Ale gęba przystojna niesłychanie. Dziewczyny – podaję numer telefonu: 501… … 😉
Tu zaczęliśmy łowy na górnej Baavgai goł. Potem już schodziliśmy tylko w dół, do połączenia z Zahem
Taki tajmień na obrotówkę podaną lenkom mimo, że nieduży potrafi zaskoczyć i dać jazzu
Tymczasem chłopaki niżej nie próżnowali – tu Grzegorz
I Maciej
Piękny portret lenoka migawki Maćka
Na plażyczkach górnej Baavgai też wszędzie ślady niedźwiedzi brunatnych
My jednak byliśmy zbyt zajęci by przejmować się takimi głupotami
Jeden z dwóch najładniejszych lenoków wyprawy…
Wraca do swego królestwa
Aż strach pomyśleć co by zrobił tajmień jakby zagryzł w takim miejscu. A aż tam pachniało miedzianym potworem. Chyba było za wcześnie
Zatem skupiliśmy się na obiedzie. Hariusy (lipienie) okazały się znacznie smaczniejsze od lenków więc biedaki skończyły na patyku bądź w folii (dzwonka zasolone i doprawione dużą ilością vegety po prostu pakuje się w folię aluminiową i rzuca na żar. Po 15 minutach… Voila)
Janek nie mógł zapomnieć o dokładce
Kolejny lenok…
… wraca do wody
Na tej miejscówce metrowiec odprowadzał mi chyba z trzy razy. Niestety nie wziął
Patrząc w górę wyglądała tak. Ot taka Nowa Zelandia.
Praktycznie wszędzie można się było spodziewać brania
Zachodzące słońce pięknie dekorowało skały plastycznymi cieniami
Młody sierżant nie spuszczał nas z oka – ciągle czuwał nad bezpieczeństwem grupy
Grzesiek udowodnił, że podobne ryby mogą stać wszędzie – nawet na wodzie do pół łydki
Duża ryba z małej rzeki
Mieszka sobie tam do dziś
A jak w tym czasie szło chłopakom na Zah-goł? Miejscówki zastali tam równie urocze co my na górnej Baavgai.
Na jednej z nich Mieciu zapiął coś fajnego
Fajna rybka
Oczywiście Jacek nie mógł być gorszy
Wiadomo – lenków było najwięcej
Oczywiście – były też lipienie
No ale o co w tym wszystkim biega musiał znów przypomnieć Jacek
I o to chodzi. Jacek mówi o sobie – „ryby to moja pasja”. Nad rzeką nie marnuje ani jednej chwili. Podoba mi się to – wie po co przyjeżdża taki szmat drogi.
Śniadanie w połączeniu rzek
Co znaczy kupić wodery inne niż Simms?!
Przygoda tak piękna, że dopiero jeden z kamyków przypomniał, że gdzieś tam czeka Ona… chyba czeka;)
Któregoś dnia namiot odwiedził dziwny przybysz – zielony jak ufok
Kuszony pytaniem jaki widok roztacza się z pewnej skały – ruszyłem kolejnego dnia pieszo
Po drodze cyknąłem jeszcze zdjęcie burunduka (Tamias sibiricus) na hubach (to ociera się o kicz)
Kogut jarząbka (Tetrastes Banasia)
Oto i odpowiedź
Górny Zah
Znów można chwilę przysiąść, przemyśleć kilka spraw. Czemuż tylko w Mongolii życie w Europie wydaje się takie proste i odpowiedzi tak łatwo przychodzą?
Zah wpadający do Baavgai
Kryształowa woda z tej wysokości odkrywała swoje wszystkie tajemnice
Zdjęcie nieco przekręcone ale zejście nie należało do łatwych
Na dole oczywiście prawie od razu natknąłem się na ślady miśka
W tym samym czasie Maciek z Pawłem ruszyli na górną Baavgai z muchówkami. Za przynętę posłużyć miały imitacje myszy
Rzeczka śliczna i w sam raz na muchę
Maciek sam się tu czuł jak ryba w wodzie
Na duże muchy chętnie łakomiły się duże lipienie…
I lenki
Miejsc do obrzucania była niemożliwa ilość
Kolejny Darius Pawła
I znowuż lenok – na myszkę oczywiście
Zielińscy zaś skrupulatnie obławiali miejscówki w dół obozu
Ze skutkiem wiadomym
Krzyś – znowu bez pudła
No – jakby tam sieknął to kąpiel niemal gwarantowana;)
Klasyczna miejscówka na taj mienia
Nie ma to jak herbatka po rybach
I obiad oczywiście!
Chorąży przedstawiający możliwości Makarowa – jak z krótkiego pistoletu można zmienić broń w automat dalekiego zasięgu
Kolejny poranek i jego spektakl unoszących się mgieł
Obcinarka do paznokci – szczególnie skuteczna do tych stłuczonych;)
Nasze przynęty
Cacuszko spod jubilerskiej ręki
W samym połączeniu Zah i Baavgai
Skała nad żmijowiskiem
Jedna z lepszych miejscówek na rzece
Podczas gdy my uganialiśmy się jeszcze za plemieniem „czerwonych ogonów” żołnierze szykowali już kolację
Jacek oczywiście dopiął swego
Kolejny dobry tajmień w rękach łowcy z Bayan-goł
Wraz z ogniem buchały…
… kolejne nowe historie pokonanych ryb i przegranych pojedynków. Magiczny wieczór.
Nieodżałowany Jan Paweł II niegdyś mówił „Za dobrych czasów liczyłem wakacje według ilości ognisk, liczyłem wakacje według ilości nocy przespanych pod namiotem” – my także!
Poranek na żmijowisku. „Żmijowisko” gdyż miejsce to upodobały sobie żmije, z których dwie znaleźliśmy pod naszymi ciuchami!
Mimo to, miejsce niezwykle malownicze
Już w pierwszych promieniach chorąży dorwał się do wędki i począł młócić wodę…
… lenoczym chwostem (naturalnym rybim ogonem uzbrojonym w kotwice)
Ja z Maćkiem prowadzeni przez kapitana ruszyliśmy w tym czasie na górę królującą nad żmijowiskiem – jak przystało na Mongołów całkowicie i non stop w siodle.
Biedne koniki dostały tego poranka niezły wycisk
Widok zapierał dech w piersi
Poza głazami i kłodami w korycie rzeki, z lewej strony na dole dojrzeć można nasz obóz
Chłopaki elegancko się obijali
Ale w sumie im się nie dziwię – komu by się chciało drałować na taką górę?
Tymczasem widok doliny Baavgai-goł kontemplował Maciek
No i ja długo też nie wytrzymałem przy aparacie
I co Wy na to?!:)
Od drugiej strony góry na szczęście był łagodniejszy stok, tylko kawałek tą granią po prawej trzeba było przejść już bez konia
Ale było warto!
Schodzimy
Po dotarciu do obozu, wszystkich natchnęło do kąpieli. Choć pomysł narodził się pewnie już w nocy w namiocie. Uff… Waniało, waniało…
W końcu ruszyliśmy dalej w dół rzeki
Słońce elegancko prażyło…
Więc była w tej północnej Mongolii większa szansa opalenia się pod koniec września niż u nas nad Bałtykiem
Ślady niedźwiedziego deptaka nie robiły już na nas wrażenia, choć biedny Grześ ciągle pewnie pamiętał jak na „posiedzeniu” spotkał miśka oko w oko! Do dziś się zastanawiam co bym w takiej sytuacji zrobił. Zakładać spodnie czy uciekać „na pingwina”?!;)
Zielińskich najwyraźniej nie nękały podobne problemy natury filozoficznej – po prostu łowili!
Miejsce pachniało a do tego sprawdziło się wcześniej
Niestety do zachodu nic się tu nie wydarzyło
Za to zachód sam w sobie był imponujący – dosłownie eksplodował feerią barw!
Ja w tym czasie natknąłem się na pewien dopływ gdzie znalazłem „swoją Nową Zelandię”. W krystalicznej wodzie powyżej kostek lenoki goniły przynętę jak głupie. Śmigały niczym torpedy smużąc powierzchnię grzbietami. Widziałem skąd i jak startowały do obrotówki. Wspaniałe łowienie! Do końca tej prostej łowiłem ryby tylko z przedziału 55cm-62cm. Było ich 13!:)
Kolejny poranek i promienie słońca szybko płoszące mgliste pierzyny
Zielińscy niczym zmiennocieplne stworzenia musieli rozgrzać się i to jak najszybciej przy wódeczkach
Bach! …
… bach! …
Ależ dobre miejsce
Bach!
Bach!
Baavgai-goł
Grzesiu w miejscu właściwym
Nie wszyscy mieli jednak wenę do rybałki – w końcu jesteśmy i na wczasach w tych mongolskich lasach
W tym czasie Jasiu z Maćkiem ruszyli na zarekomendowany przeze mnie dzień wcześniej dopływ. I to było to!
Największy lipień wyprawy
Jak przystało na prawdziwych pacyfistów urządziliśmy sobie konkurs strzelania niczym na obozie Al-Qaedy
Jeszcze chwila przy wodopoju…
I znów w drogę
Bywały momenty gdzie z uwagi na zawaliska na brzegu lepiej było iść wodą
Fotografowanie z takiej perspektywy to czasem niezłe wyzwanie
Aż do kolejnego obozu – znów plażowego w fantastycznych letnich warunkach.
Jasiu wybiera muchę właściwą a jak mówi Jacek „Są z tym wiecznie problemy – zupełnie jak z szafą żony… Wiecznie – nie mam co na siebie włożyć!”;)
Maciej z dubletem lenoków!
Jeden uwolniony, drugi do zdjęcia
Za to wieczorem łowię tajmieniowego przedszkolaka
Krzysiu nie bawi się w tak mały kaliber
A Jacek, jak to Jacek – o właściwej porze ustawił się we właściwym miejscu i z właściwą przynętą. Najpierw usłyszał pohukiwanie sowy…
… a chwilę później dupnął jednego z największych tajmieni Mongolii z ostatnich lat!
Uwaga!
Panie i Panowie – oto on! Chyngis Chan z Baavgai-goł!
Ależ piękny! I ja tam byłem – trzymałem go za ogon gdy dochodził do siebie po walce. Piękne zwierzę – bo już nie ryba.
Ale po coś takiego trzeba do Mongolii przyjechać 3 razy. Albo raz z Bayan-goł;)
W nagrodę czekał na nas gotowany jelonek ustrzelony przez kapitana na polowaniu w górze rzeki
Krzysiu jak przystało na weterynarza zbadał pierwszy mięso – oczywiście metodą smakową;) Chwilę później gdy nie dostał wielkich oczu i żadna piana się nie wytoczyła pałaszowali już wszyscy;)
Kolejnego poranka
Przy stelażu z wędkami można od razu zobaczyć na co łowi się wieczorem
Obóz widziany z góry
W dolinie Baavgai-goł
Krzysiu bez wędkowania długo nie wytrzymuje – wszyscy jeszcze żyją ogromnym rybskiem Jacka
JEŚLI KOLEJNE ZDJĘCIA SIĘ NIE WCZYTAŁY – ODŚWIEŻ STRONĘ
Choć oczywiście śniadania nikt nie przepuści
Chwilę później Jasiu jeszcze doławia kilka hariusów
Andrzej z drugim największym lenokiem wyprawy – tym razem z dolnej Baavgai
Co prawda pod koniec wyprawy konie chowały się jeden za drugiego a ich spojrzenie zdawało się mówić „Pier…ę, nie robię”…
Chwilę później byliśmy znów w siodle i przez jesienne pejzaże zmierzaliśmy ku zastawie
Z małymi przystankami;)
W końcu wróciliśmy do bazy, gdzie wieczorem…
… odbył się… bankiet!
Mąż kornik do żony kornikowej:
-Żono, co dzisiaj na obiad?!
-… stół szwedzki!
Małżonka drugiego chorążego z córeczką
Paweł nie mógł się odgonić od płci przeciwnej! Ale spoko Agnieszko – był grzeczny;)
Bożenka – o Jasia też możesz być spokojna;)
Mieciu z Panią Doktor – Tamirą
Impreza sprzęgła się z imprezą pożegnalną starego naboru i przywitaniem kotów!:)
Oczywiście znów ognisko
No i się zaczęło. Modern Talking pod gwiazdami!!!
A gdy nosy stawały się czerwone…
… i coś się zaczęło dziać ze wzrokiem, pora była iść spać
O poranku witając nowy dzień nawet koguty piały z fałszywą nutą i jakby bólem głowy.
Mietek w tym czasie młócił już dawno kolejne ryby
Ktoś znalazł poroże
A ja ruszyłem w górki na fotograficzny rekonesans
Przy „datowniku” z brzozowych kłód
Widok na jamkę pod sowią skałą – to tam padł i żyje do dziś największy tajmień z naszej wyprawy
Tam też na ławeczce znajdziecie wyryte inicjały trzech tajmieniowych łowców z Polski
Tajmieniowi łowcy wybierają przynętę pod księżycem
Ostatnią rybę wyprawy – jakże zacną złowił oczywiście Zieliński!:)
Zażarł z hukiem z powierzchni
Kolejnego dnia nie tylko my korzystaliśmy z sauny ale i nasze buty do brodzenia (najskuteczniejszy sposób na wysuszenie)
Oczywiście gdy przyszło korzystać z sauny należało się i chłodzić w strumyczku. Sorry dziewczyny za cenzurę ale nie wykupiłyście specjalnego pakietu Bayan-goł dla VIPów;)
Coś takiego jak oderwany filc dyskwalifikuje wędkarza na górskiej rzece niemal całkowicie – tańczy on na kamieniach niczym Fred Astaire
W końcu przylatuje nasz wiertaliot
Pilot śmigłowca, sałdat z Afryki, jednym słowem – Paweł
Od lewej stoją: Mieczysław Kochmański (Zieliński), Jacek Przybyłowski (Champion), Krzysztof Giza (Zieliński), Andrzej Biernacki, Grzegorz Wojtaszek, Paweł Korczyk, Rafał Słowikowski (Słowik);
Od lewej kucają: Maciej Sarnik, Janusz Przetacznik (Prezes)
Wagoniki cargo zaraz ruszą do ładowni naszego helikoptera… traktorem
Ostatnie pożegnania
Ostatnie fotki przy zastawie
Start helikoptera i machający przyjaciele
Ostatni look na rzekę niedźwiedzi
I wracamy z posępnymi minami
I już parszywa cywilizacja z Ułan Bator
Za przygodę! Za wyprawę!
Opijaliśmy browarem nie byle jakim
Krzysiu z Andrzejem wraz z najlepszym mongolskim przyjacielem;)
Jak każdego roku przez Mongolię jadą rajdowcy oldmobili
Dwóch druhów na placu pod Gandan
No i sam Gandan – najsłynniejszy zabytek Ułan Bator. Klasztor z ogromnym kilkukondygnacyjnym złotym buddą w środku.
Oto on – w pełnej okazałości
A to już dachy zabudowań zamieszkałych przez mnichów
Maciej chłonął atmosferę miejsca całym sobą
Jasiu oczywiście także;)
Wiadomo, że do kościoła chodzą najporządniejsze dziewczyny
Niezły klimat gdy wszyscy mnisi od najmłodszych do najstarszych odśpiewują święte teksty Sutry
Oczywiście nie przeszkadza to niektórym mnichom gadać sobie przez komórkę;)
Na dywaniku u księdza proboszcza;)
Widok ze świętej góry
Światło było obłędne
A energia miejsca nawet katolika potrafiła zadziwić
To był jeden z bardziej udanych wyjazdów. Plan mimo, że bardzo ambitny został całkowicie zrealizowany. Wszystko sprzyjało – pogoda, łagodność koni, brak moskitów, towarzystwo, także żołnierze z zastawy i sama jakże piękna rzeka! Wszyscy odpoczęli wspaniale a czy nałowili się ryb? Spójrzcie raz jeszcze na relację. Przygoda doskonała – w dużej mierze dzięki kompanom mego wyjazdu za co raz jeszcze wielkie dzięki Panowie.
Jeśli i Ty czytelniku jesteś zainteresowany podobnym wyjazdem do Mongolii czy gdziekolwiek indziej – nie bój się pisać. Znajdziesz nas w kontaktach lub namiary podaję niżej. Tak było z trzema uczestnikami tegoż wyjazdu – nie wierzyli, że mogą przeżyć coś podobnego mimo to napisali – dziś jak sami mówią, są innymi ludźmi. Nie my, nie Bayan-goł ale Mongolia zmienia człowieka.
Nasze adresy to:
r.slowikowski@bayangol.pl
rafalslowikowski@yahoo.com
m.aleksandrowicz@bayangol.pl
m.aleksandrowicz@wp.pl
Telefony komórkowe:
Rafał +48501762321
Mariusz +48664141277
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Andrzej Biernacki, Krzysztof Giza, Mieczysław Kochmański, Paweł Korczyk, Janusz Przetacznik, Jacek Przybyłowski, Maciej Sarnik, Grzegorz Wojtaszek i Rafał Słowikowski