Zapach piołunów i rumianków po raz kolejny. Tym razem żadna pryszczyca nie pokrzyżowała nam planów i śmiało zmierzamy na wschód, jak najdalej na wschód, nad naszą tajną rzeczkę.
Kłębią się myśli, wspomnienia… jak będzie tym razem.
Na lotnisku okazuje się, że przepisy uległy zmianie, że wszechobecny kryzys łaskocze pięty również liniom lotniczym, które szukając oszczędności ograniczyły bagaż z dwóch do jednej sztuki. Za drugą trzeba zapłacić po 150 euro każdy. Postanawiamy wszystkie nasze tuby obwinąć folią i stworzyć z nich jeden dodatkowy bagaż. Opłatę dzielimy równo na wszystkich uczestników wyprawy. W przyszłości aby uniknąć podobnych niespodzianek planujemy przerzucić się wyłącznie na trawelki.
Ułan Bator wita nas pochmurną, deszczową pogodą- nieważne, najważniejsze, że na lotnisku czekają na nas nasi mongolscy przyjaciele.
Czeka nas daleka droga więc niemal od razu ruszamy w kierunku rzeki. Wyjeżdżających z miasta żegna wszechobecny, monumentalny Dżingis, który w podróży będzie nam towarzyszył już jedynie w postaci płynnej.
Droga jest monotonna, kilkadziesiąt godzin jazdy po bezkresnym stepie.
Atrakcje stanowią pojawiające się od czasu do czasu zwierzęta: żurawie stepowe, orły, antylopy, wilki a nawet zbłąkany niedźwiedź a także gra w brydża i degustacja regionalnych napojów z wyjątkiem kumysu.
Przystanek w przydrożnej restauracyjce.
Pierwszy nocleg w jurtowej turbazie w okolicy Ondur Khan.
Po nim czeka nas kolejny w wojskowej bazie w pobliżu chińskiej granicy.
Trzeciego dnia po pokonaniu rzeczki…
I kilkudziesięciu kilometrów górskich przełęczy jesteśmy na miejscu.
Nasz obóz to dwie przytulne jurty i namiot kuchenny.
Rano nieco odświeżeni rozdzielamy się na trzy mniejsze grupki i rozpoczynamy łowy.
Pierwszego tajmienia łowi Marek.
Dobry początek. Oprócz tego łowimy lenoki, pstrągi amurskie a koledzy w dole rzeki nawet kilka dorodnych szczupaków. Wszyscy są zadowoleni.
Kolejne dni wyglądają podobnie, po śniadaniu ruszamy na rybałkę a wieczory spędzamy dzieląc się emocjami, doświadczeniem i subtelnie preparatem.
Niektórzy z nas po zachodzie słońca ruszają uzbrojeni w myszki na nocne łowy.
W ten właśnie sposób Karol łowi pierwszego tajmienia powyżej metra. Kiedy robię zdjęcie rybie i jego nad wyraz zadziwionej twarzy, Marek zacina potwora.
Niestety ryba mimo dokręconego hamulca bez problemu wyciąga linkę z kołowrotka i na dobre zaszywa się w podwodnych korzeniach. Szkoda bo wyglądała na sporo większą.
Mina Marka po stracie ryby mówi sama za siebie.
Na myszę biorą nie tylko tajmienie.
Pewnego dnia postanawiam samotnie udać się daleko, daleko w górę rzeki i obłowić nieznane dotąd miejscówki. Pogoda jest cudowna, świeci słońce i powiewa lekki wietrzyk.
Po dwóch godzinach marszu dochodzę do urokliwego zakrętu zakończonego niewielkim szypotem. Właśnie z tego szypotu wydłubuję, stojąc w jednym miejscu osiem sporych lenków i pstrągali- wszystkie ryby mają powyżej pół metra. Ale nie to jest największą radością. Pół godziny później z głębokiej bani z wlewem wyciągam pięknego, prawie metrowego tajmienia. I nie koniec na tym. Kolejne miejsce i kolejna ryba. Tym razem czuję, że to coś naprawdę dużego. Ponad półgodziny walki i wreszcie jest. 115 cm szczęścia.
Co za dzień. Wracam do jurty gdzie okazuje się ,że mamy dzikiego lokatora. W moim podręcznym kartoniku z najpotrzebniejszymi wiktuałami zadomowił się mokasyn dalekowschodni.
Osiem dni na rzece mija jak z bicza strzelił.
Ryby dopisały. Brały zarówno na muchę jak i spinning.
Efekty zobaczcie sami.
Pora wracać. W Ułan Bator tradycyjne już zakupki i pożegnalna kolacja.
To była nasza czternasta wyprawa do Krainy Błękitnego Nieba i z pewnością nie ostatnia bo jak mówi mongolskie przysłowie: wrona, której coś zasmakowało, wróci trzynaście razy; człowiek, któremu coś zasmakowało, wróci dwadzieścia trzy razy- więc trochę jeszcze nam zostało.
I choć wciąż słyszy się biadolenia o rychłym końcu Mongolii, o gwałtownie malejącym rybostanie to jednak wciąż są tam cudowne i rybne miejsca. Powiadam Wam- Jeszcze nie zginęła a zatem do zobaczenia w stepie.
Serdeczne podziękowania dla uczestników wyprawy: moich klubowych współtowarzyszy Andrzeja Biernackiego, Zygmunta Wnuka, Jurka Jurkana, mojego długoletniego przyjaciela Karola Filipa, Marka Sielickiego zwanego Simbą kompana niezapomnianej tanzańskiej ekspedycji oraz nowopoznanych niesamowitych facetów, z którymi od tej chwili łączy nas nie tylko wspólna pasja (bez dwuznaczności) Krzysztofa Podoska, Gerarda Warycha i Rafała Kłodosa.
Tekst: Mariusz Aleksandrowicz
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Andrzej Biernacki, Karol Filip, Gerard Warych, Krzysztof Podosek, Jerzy Jurkan, Marek Sielicki, Rafał Kłodos.