Zazwyczaj za łososiem polscy wędkarze udają się do Skandynawii, Brytanii. Ci co się nie boją uderzają na znacznie dzikszy od zachodu wschód – Półwysep Kolski. A gdyby ruszyć jeszcze dalej? Na Półwysep Archangielski.
Właśnie przymierzam się do następnego rzutu, gdy czuję wibrujący telefon w kieszeni. Jak ja nie lubię, gdy ktoś dzwoni podczas najlepszych brań …
– No witam Panie Danielu 🙂 – słyszę, jak zwykle przesympatyczny głos Bartka
– Witam witam
– Nie wybrałbyś się do Rosji na łososie pod koniec czerwca?
– A co z Mongolią?
– Mongolia się skomplikowała. Jest 50% szans, że uda się ją zorganizować. Natomiast Rosja …
Tu zaczyna się opis, w jakich ilościach i jak wielkie łososie będziemy poławiać. Brzmi bardzo zachęcająco, ale moim marzeniem jest jednak Mongolia. Pojawia się dylemat – co będzie jeśli nie uda się pojechać do krainy Chingis Chana? Hmmm z drugiej strony dwie tak poważne wyprawy w jednym roku?
– Daniel, odpowiedź muszę dostać na dniach …
Jestem na lotnisku ponad 2 godziny przed odlotem. Plan jest taki, żeby razem poważyć manele, porozkładać równomiernie wędki po tubach i ewentualnie poprzerzucać rzeczy pomiędzy bagażami. No tak, ale jestem sam. Na dodatek nie wziąłem telefonu, no bo po co mi on za kołem podbiegunowym. Taaaak, tyle że na lotnisku by się przydał. Co jeśli pomyliłem loty, czy może nawet dni (w tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić Vitacolę, a propos Syrsan 2009 🙂 )
Siadam na ławce i lekko przysypiam, gdy nagle ktoś mnie zagaduje. Stojące obok mnie wędki zwróciły uwagę Andrzeja, jednego z uczestników wyprawy. Nie byłem jednak pierwszy na lotnisku, Andrzej dotarł pociągiem kilka godzin wcześniej. Razem czekamy na resztę ekipy.
Wszyscy zjawiają się na czas i spokojnie ładujemy się na samolot. Czeka nas lot to Moskwy, następnie do Archangielska, dalej do Narjan-Mar, a stamtąd śmigłowcem bezpośrednio nad rzekę. Całkiem sporo tego i jak to na wschodzie, wszystko może się zdarzyć. Cały czas będzie nam towarzyszyć trwoga, czy dotrzemy na miejsce, czy nie spóźnimy się z przesiadkami, czy sprzęt dotrze itd.
Mamy małe problemy w Moskwie, ponieważ terminale są od siebie oddalone nawet o kilkanaście kilometrów i jeśli pojedzie się na niewłaściwy, to jest duża szansa nie zdążyć na następny lot. Szczególnie jak przerwa nie jest zbyt długa. Oczywiście meldujemy się na tym co nie trzeba, gorączkowe poszukiwania autobusu i jesteśmy na styk przy odprawie. Było nerwowo …
Docieramy do Narjan-Mar, poznajemy się z naszym lokalnym przewodnikiem – Leonidem – i ładujemy się do śmigłowca. Ostatni etap podróży i najprzyjemniejszy zarazem. Mamy ze sobą wszystkie bagaże, nikt się nie zgubił i za chwilę będziemy nad rzeką. Humory dopisują.
Na lotnisku w Narjan-Mar
Ostatni etap podróży – śmigłowiec
Północna Rosja i jej wędkarskie skarby – wody, w których jeszcze nikt nie łowił
Nasza Rzeka
Tutaj rozpoczniemy nasze łowy
Rzeka i okolica robi porażające wrażenie – inny świat. Piękne kaniony, uboga aczkolwiek zielona roślinność i gdzieniegdzie śnieg na zboczach skał. Podchodzę do wody i nie dowierzam oczom – rzeka jest krystalicznie czysta. Przejrzystość wynosi wiele metrów.
Ekspresowy rozładunek
Aha, no i najważniejsze – nie ma komarów ani meszek! Owady te to najgroźniejsi drapieżcy w tych rejonach, albo przynajmniej najbardziej upierdliwi. Oby tylko utrzymała się chłodna pogoda…
Pierwszy posiłek nad wodą
O kurcze czy to była zbiórka? Przyglądam się intensywnie i widzę, że co chwila jakaś ryba zbiera muchę z powierzchni. Czyżby lipienie? Szybko znajdują się śmiałkowie, chcący stanąć w szranki z tymi dzikimi rybami. Za chwilę Marcin, Emil i Mariusz prześcigają się w zdejmowaniu kardynałów na suchą muchę. Ryby nie grymaszą, zbierają wszystko co im się podrzuci, a do tego są niesamowicie dorodne i waleczne.
Pierwszy lipień wyprawy
Zmęczony lotem i „napojami rozgrzewającymi” nie kwapię się do łowienia, ale w końcu i ja dołączam. Lipienie sprawiają wrażenie niesamowicie przebiegłych. Co chwila mam zbiórkę, ale nic nie mogę zaciąć. Kilkanaście brań i zerowa skuteczność. Sprawdzam hak i okazuje się, że w jakiś magiczny sposób go złamałem i został jedynie sam chruścik. To jest dopiero etyczne łowienie 🙂
Rano wszyscy dość wcześnie są na nogach i rozchodzą się w różnych kierunkach w celu poznania rzeki i jej mieszkańców. Ja robię sobie trening w łowieniu na długą nimfę tuż przy obozie. Przy takiej ilości ryb jest na czym ćwiczyć. Miejsce, jakie wybrałem, nie darzy wielkimi kardynałami – ot ryby pomiędzy 35 a 40 cm – ale za to ich ilość zwala z nóg. Łowię niecałą godzinę i w tym czasie wyciągam ponad 50 lipieni. Szok. Nimfa jakiej używam to imitacja … niczego. Miała to być wielka widelnica, ale mi nie wyszła. Jednak to nie Polska i ryby nie wybrzydzają, a wręcz przeciwnie im dziwniejszy i większy kąsek tym bardziej się o niego biją. Na przełowionych łowiskach mucha powinna być jak najwierniejszą imitacją żywego stworzenia, tutaj wabik ma być większy od naturalnego pokarmu, wtedy każda ryba wybierze naszą przynętę zamiast płynącego obok żywego owada.
Blisko 50cm lipienie robiły na nas ogromne wrażenie
Krystalicznie czysta woda i pięknie wybarwione ryby
Wymarzona sceneria dla wędkarza
Krajobrazy, których nie da się zapomnieć
Piekielnie silne lipienie
Wieczorem zasiadamy do kolacji i wszyscy dzielą się wrażeniami. Nikt nie złowił innej ryby niż lipień, nawet spinningiści. Zero łososia i troci. Nie przejmujemy się tym za bardzo, ponieważ czeka nas jeszcze wiele kilometrów spływu. Musimy przecież po drodze trafić na jakieś wędrujące stada. Kardynały i emocje z nimi związane na razie nam wystarczają. Ryby są wyjątkowo silne i waleczne. Praktycznie każdy hol okraszony jest licznymi świecami oraz młynkami, co jest dość niespotykane w przypadku tego gatunku.
Ryby to główne menu na tego typu wyjazdach
Zwijanie obozu – i tak każdego dnia aż do końca wyprawy
Płyniemy dalej
Każdego dnia spływamy po kilkanaście kilometrów. Znacznie więcej niż planowaliśmy, ale brak łososi każe nam gnać do przodu. Ja spokojnie trzymam się pod koniec stawki i obławiam wszystkie ciekawsze miejsca. Ze względu na wyjątkowo niski stan rzeki, nie ma tego zbyt dużo.
Część ekipy spływa w zwartej grupie – prawdziwa „pontoniada”.
W pewnym momencie mijam potężny wlew ze sporą jamą poniżej, jednak nie zatrzymuję się, ponieważ Emil i Marcin już zakotwiczyli w tym miejscu. Jak się później okazało chłopaki wiedzieli co robią.
Tego dnia łowię jak zwykle same lipienie. Nie ma znaczenia jak wielką muchę założę i tak dają sobie z nią radę.
Po dopłynięciu do rozbitego już obozu wykonuję standardową procedurę – jedzenie i piwo
Kątem oka widzę poruszenie na brzegu. Powracają Marcin z Emilem. Udaję się w kierunku nagłego zgromadzenia. Okazuje się, że wlew przy którym zostali, był przystankiem na drodze troci w górę rzeki. Złowili kilka bardzo ładnych ryb. Wszyscy, mimo zmęczenia, odzyskują momentalnie wigor. Może to i nie łososie, ale w końcu pojawiło się coś innego kalibru niż lipienie.
Pierwsze poważne hole
Pierwsze poważne ryby
Marcin i jego super tajne prototypowe buty do brodzenia
Tej nocy kilka osób postanawia przejść się pieszo w górę od obozu, aby obłowić jeszcze raz ten rybny wlew. Nie żałują, ponieważ każdy łowi co najmniej jedną troć.
Ja liczę, że szczęście uśmiechnie się do mnie w ciągu następnych dni i spokojnie kładę się spać.
Dalej płyniemy dość szybko, aby trafić w końcu króla rzeki, jednak bezskutecznie.
Rzeka zmienia swój charakter
… a lipienie nadal porażają urodą
Każdego wieczora rozbijamy nowy obóz
Łowimy coraz większe lipienie. Praktycznie niemożliwe staje się złowienie ryby mniejszej niż 45 cm, a średnia oscyluje wokół 48cm. Od czasu do czasu trafia się troć. Prym w połowach tej ryby wiodą Marcin z Emilem. Ja łowię same kardynały aż w końcu decyduję udać się na korepetycje z muszkarstwa do naszego ukraińskiego współorganizatora Olega. Okazuje się, że za bardzo starałem się prowadzić przynętę naturalnie, pozwalając jej dość swobodnie spływać z nurtem rzeki. Sprawdza się to genialnie na lipinie czy nasze rodzime pstrągi, ale w trociach w ogóle nie wzbudza zainteresowania. Szybka zmiana na rzuty pod kątem 45 stopni w dół rzeki i ciągły mending. Dodatkowo postanawiam płynąć na samym końcu za wszystkimi, aby nie łowić w tłumie. Przynosi to natychmiastowe efekty – tego dnia łowię kilka niedużych troci.
Trocie złowione na muchę cieszą podwójnie
Nie było łatwo pomieścić się ze wszystkim na pontonie
Niestety nadal nikt nie łowi łososia. Jednak w ramach nagród pocieszenia, łowimy ogromne lipienie, które na tym odcinku nierzadko przekraczają 50cm. Jak duże ryby będą w dole rzeki??
Zasłużony odpoczynek
Jacek ze skupieniem wypatruje „miejscówek”
Mariusz niczym snajper zdejmuje lipienie na suchą muchę
Grube trofeum Jacka
Jest coraz cieplej i niestety pojawiają się niezliczone ilości komarów
Andrzej łowi klamota za klamotem
A i mi czasem trafia się konkretny kaban
Brrrrrr… Twardziele są wśród nas!
Dopływamy do ujścia rzeki wcześniej niż planowaliśmy. Liczymy na to, że może spotkamy łososie w „rzece matce”. Rozbijamy obóz niecały kilometr przed ujściem i postanawiamy przez resztę dni schodzić w dół. Jedną z pierwszych ryb okazuje się … gorbusza. Nikt nie spodziewał się tych ryb. Lata obfitujące w te ryby zwiastują bardzo słaby ciąg łososia atlantyckiego (nasz cel). Co dziwne gorbusze mają ciąg tarłowy co dwa lata i w tym roku nie powinno ich tu praktycznie być. Czyżby to przez tegoroczne anomalie pogodowe?
Pierwsza gorbusza
… ta sama gorbusza
Już pierwsze popołudnie przynosi niespodziewane wyniki. Jakieś 100 metrów przed ujściem w dość głębokiej rynnie, Marcin z Jackiem łowią blisko 20 troci !
Jacek holuje kolejną troć
Marcin pokazał klasę – kilkanaście troci w kilka godzin
Zachęcony wynikiem chłopaków, chwytam za wędkę i idę dobrać się niedobitkom do skóry. Jak się okazuje było ich jeszcze całkiem sporo, ponieważ łowię 8 troci, a przy okazji trafiam kilka gorbuszy. Ten nowy dla mnie gatunek dostarcza sporych emocji. Może nie mają za dobrej kondycji, ale za to walczą bardzo dynamicznie i demonstrują cały repertuar trików. Dodatkowo potrafią błyskawicznie, się przemieszczać, co na muchówce jest całkiem sporym wyzwaniem.
Samica gorbuszy
Tego dnia Krzysiek przynosi bardzo dobre wieści – złowił niedużą samicę łososia atlantyckiego!
Następnego dnia zaczynamy łowić w głównej rzece. Woda ta ma zupełnie innych charakter – mi osobiście przypomina Narew – typowo nizinny.
Klimat mazowiecki 🙂
Rzeka dość szybko to potwierdza. Jacek w godzinę łowi kilka szczupaków pomiędzy 85 a 92cm. Wszystkie z jednego miejsca. Ciekawe czy to stada dorodnej płoci je zwabiły, a może grasujące lipinie. Nawet Emil porzuca muchę i łapie za spinning, aby złowić swoją życiówkę – 85cm. Swoją drogą okazuje się, że ta sama ryba była złowiona, ponad godzinę wcześniej, przez Jacka.
Jacek i jego życiowy szczupak – 92 cm
Emil czeka na swojego kaczodziobego
Jednak jak się okazuje, mimo że spinning jest skuteczniejszy, to i na muchę idzie coś połowić. Krzysiek z Marcinem nie odpuszczają i nie odkładają muchówek z rąk. Padają kolejne trocie i gorbusze.
Krzysiek, troć i chmara komarów
Pięknie wygarbiony samiec gorbuszy
Ja jednak, ze względu na dość mocne zmęczenie pleców i bóle w kręgosłupie, odpuszczam i postanawiam przerzucić się na spinning. Pożyczam sprzęt od Bartka i śmigam nad wodę. Na efekty nie muszę długo czekać – łowię … ładne okonie i średniej wielkości szczupaki, trafiam grubą płoć i dwa jelce – wszystkie ryby łyknęły małą wahadłóweczkę. W końcu dobieram się też do troci.
Amatorka wahadłówki
Dwa różne gatunki złowione w tym samym momencie
Łowienie tak mnie wciąga, że postanawiam zrobić sobie tej nocy daleki spacer w dół rzeki. Całą dobę jest jasno, więc nie powinienem się zgubić w tundrze. Po kilku kilometrach płaski brzeg zamienia się w strome burty, jednak nie rezygnuję i dalej brodzę przyklejony do wyżłobionej przez wodę ściany. Co jakiś przystaję i oddaję kilka rzutów, ale o dziwo nie mam nawet brania. Czuję się trochę nieswojo tak daleko od obozu i w dość ekstremalnym miejscu, ale coś pcha mnie do przodu. Powoli stąpam po podwodnej półce, gdy wahadłówka w tym czasie kołysze się nad powierzchnią. Nagle przed moją klatką piersiową woda ożywa, tworzy się olbrzymi lej na powierzchni – wielka ryba wystartowała do wiszącej w powietrzu wahadłówki. Zawróciła w ostatnim momencie. Nie wiem, kto bardziej się wystraszył, ja czy ten potwór z dzikiej rzeki. Wędkarski instynkt karze mi rzucić kilka razy przynętą, ale zdecydowanie nie chcę, aby ryba ponowiła atak. Pierwszy raz w życiu czuję coś takiego. Jestem sam wiele kilometrów od obozu i nawet nie mogę wyjść na brzeg. Chęć parcia do przodu momentalnie zanika i jak zahipnotyzowany z mocno bijącym sercem udaję się w drogę powrotną…
Nagle, pod koniec wyjazdu, widzimy spływające pontony. Maksymalne zaskoczenie – ludzie tutaj? Okazuje się, że jest to grupa kilku Rosjan, która przyleciała 3 dni po nas. Dopiero teraz zrozumieli, czemu nic łowili, mimo że było widać ryby – wszystko im przekłuliśmy
Są tutaj 9 rok z rzędu i pierwszy raz nie trafili na łososie, przy okazji są zaskoczeni nie mniej niż my, widokiem innej ekipy. Nowopoznani koledzy rozbijają się około 300m poniżej nas i dość szybko następuje „integracja po słowiańsku” 🙂 Przez 3 ostatnie dni każde przejście nad wodę wiąże się z obowiązkową wizytą w sąsiednim obozie. Bywa, że przemykam naokoło po krzakach, aby pozostać niezauważonym i dotrzeć w dobrej kondycji nad wodę
„A tam takie komary. Przed wojną to były komary!”
Przedostatni dzień nie różni się bardzo od poprzednich łowimy wszystko tylko nie łososie. W pewnym momencie, na Gnoma jedynkę, mam mocne branie w najgłębszej i najdłuższej jamie w okolicy. Zacinam i zaczyna się potężny odjazd. Po chwili ryba zatrzymuje się i rozpoczyna sprint w przeciwnym kierunku. Schemat ten powtarza wielokrotnie, a ja jestem w stanie jedynie kontrolować oddawanie plecionki bądź zwijać szybko linkę. Podczas postoju lokomotywy, próbuję ją oderwać od dna, ale powoduje to jedynie większą złość u przeciwnika. Liczę na to, że w końcu się zmęczy, ponieważ nie opuszcza „głęboczka”. Niestety w pewnym momencie błystka najzwyczajniej w świecie wypina się z pyska ryby. Mimo wszystko cieszę się, że miałem kontakt z tak potężną rybą. Kompletnie inny wymiar. Nie tylko ja mam kontakt z łososiem – tego dnia Jacek łowi zasiedziałego samca.
W końcu …
Następny dzień rozpoczyna się od zmasowanej akcji pod kryptonimem „łosoś”. Wszyscy walczą z całych sił – w końcu to już końcówka wyjazdu, więc czas na finisz.
Jednak z biegiem czasu zapał słabnie. Nawet trocie nie dopisują. W końcu wszyscy udają się na kolacje i spoczynek. Jednak ja z Jackiem nie zamierzamy odpuszczać. Psuje się pogoda i pojawia się mżawka. Dodatkowo jest noc, a więc słońce jest znacznie niżej. Walczymy !
Ja zostaję na połączeniu dwóch rzek a Jacek schodzi niżej. Zmiana pogody pobudziła ryby – łowię troć za trocią, co sprawia mi niesamowitą frajdę. W końcu zacinam łososia. Nieduży, ale cieszy. Niestety po paru młynkach na powierzchni spina się. Za chwilę akcja powtarza się z większymi rybami w rolach głównych i to dwukrotnie! Sprawdzam kotwice i wszystko jest w porządku. Idę po kolegę, niech on spróbuje. Jacek wchodzi na miejscówkę i staje obok mnie. Za chwilę mam dwie następne ryby, które spinam. Wkurzam się i przestaję łowić. Siedzę na brzegu i instruuję kolegę, gdzie miałem brania i jak prowadziłem przynętę. Za chwilę Jacek zacina łososia. Podpatruję doświadczonego trociarza i liczę na to, że zrozumiem jaki błąd popełniałem. No tak, zupełnie inne podejście. Ja holuję zawsze bardzo siłowo, na ile tylko sprzęt pozwala, a kolega spokojnie pozwala rybie się wyszaleć i poodjeżdżać. Gdy stwierdzamy na głos, że właśnie tak należy podchodzić do tematu, ryba się wypina. W tym momencie parskamy śmiechem. Nie możemy pojąć, co się dzieje. Dla potwierdzenia, że to nie tylko ja jestem pierdołą, Jacek za chwilę spina następnego łośka. Gdy już pogodziliśmy się z faktem, że żadnego nie złowimy, udaje mi się wytargać „na klatę” jednego malca. Nie zdążył pewnie nawet poczuć, że jest na wędce.
Mój pierwszy „atlantyk”
Tej nocy połowiłem sobie sporo troci, chociaż prawdę mówiąc ten nieduży łosoś sprawił mi największą frajdę, a i te spięte na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Wspaniałe zwieńczenie wyjazdu! Ale to niestety już jego koniec.
Szalony pilot w akcji – najpierw zrezygnował z wyznaczonego do lądowania miejsca, następnie zawisł nam zaraz nad głowami (moje spodniobuty zawisły na krzakach kilkadziesiąt metrów dalej, a zawartość plecaka została rozrzucona po całej okolicy)
Powrót nie należał do najszczęśliwszych. Niestety po dotarciu do Archangielska nie zostaliśmy wpuszczeni na pokład samolotu do Moskwy. Pani w okienku powiedziała, że „nie, bo … nie”. Tłumaczyła przez moment, że pojawiliśmy się za późno (50 min przed odlotem!), ale gdy wskazaliśmy jej, że nadal sprzedają bilety, to przestała z nami kompletnie rozmawiać. Rosyjskie standardy!:)
Po kilku godzinach udało nam się porozmawiać z szefem lotniska, który stwierdził, że na pewno się spóźniliśmy i niemożliwe, że byliśmy tak wcześnie. Dopiero telefon do siedziby Aeroflotu pomógł przekonać ludzi na lotnisku, aby nam pozwolili odlecieć. Dostaliśmy informacje, że ich nie interesuje co dalej, jedynie mogą nas na drugi dzień wysłać do Moskwy. Musieliśmy udać się do hotelu (oczywiście opłaconego z własnej kieszeni) i liczyć na to, że w międzyczasie się nie rozmyślą.
Mieliśmy szczęście w nieszczęściu i wszyscy razem dotarliśmy do stolicy Rosji następnego dnia. Jeszcze tylko czekały nas długie wyjaśnienia, dlaczego powinni nam umożliwić dalszą podróż do Warszawy i w końcu można było odetchnąć z ulgą. Takie są uroki podróżowania na wschodzie – trzeba się przyzwyczaić. Mimo wszystko warto! Wspomnienia pozostaną na całe życie, a szybkie gorbusze i wściekłe lipienie jeszcze długo będą mi się śnić po nocach…
tekst: Daniel Celeda
Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu