Nowa Zelandia, mekka pstrągarzy z całego świata. Wiele lat marzyłem by pewnego dnia osobiście zawitać z wędeczką do krainy długiej, białej chmury.

Wreszcie marzenie spełniło się z pomocą niezastąpionego Bigosa i Salmo Adventures. Właśnie to na ich stronie w zwyczajne, niedzielne popołudnie trafiłem na ofertę wzięcia udziału w studyjnej wyprawie. Program kusił dziewiczymi rzekami Parku Narodowego Fiordlands, helikopterami, szybkimi łodziami, autami z napędem na cztery koła a więc wszystkimi możliwymi środkami transportu by dotrzeć do najmniej dostępnych łowisk. Wraz z paroma przyjaciółmi z klubu ulegliśmy pokusie i wraz z Bigosem w roli przewodnika pod koniec stycznia wylądowaliśmy w Queenstown, gdzie powitały nas posągi Maorysów.


Po zaopatrzeniu w żywność na najbliższe dni ruszyliśmy wynajętymi autami na zachód do niewielkiego miasteczka Te Anau leżącego nad ogromnym jeziorem o tej samej nazwie. Dwugodzinna droga minęła nam na podziwianiu zaokiennych widoków i potrąceniu królika- do którego jeszcze wrócimy.

Cywilizacja dociera do brzegu jeziora ale po drugiej stronie jest tylko dzika, nieskażona przyroda. To Fiordlands, największy Park Narodowy Nowej Zelandii, który zajmuje powierzchnię 12 500 kilometrów kwadratowych gór, lodowców, fiordów, rzek, jezior i niesamowitej puszczy. Na drugą stronę nie prowadzi żadna droga, można się tam dostać tylko łodziami albo jakimiś powietrznymi ustrojstwami, o które nad jeziorem nie trudno.




My póki co decydujemy się na łódź.


Dzielimy się na dwie grupy, z pierwszą, muszkarską złożoną z Bigosa, Jasia i Zbyszka po dwóch godzinach płynięcia żegnamy się nad jedną z rzek wpadających do jeziora, po kolejnej godzinie i my opuszczamy łajbę by najbliższe dni spędzić na łowieniu pstrągów.
Rzeka muszkarzy jest mniejsza od naszej, ma nieco humusowy odcień wody i sporo płytkich bystrzy. Trzeba się nieźle nachodzić aby znaleźć głębsze miejsca- ale kiedy się już nad nimi stanie…zobaczcie sami:




















My tzn my czyli ja, Lonek i Martin do swojej rzeki musieliśmy przebijać się przez mroczną puszczę- jako, że ujście było zabagnione i zupełnie niedostępne.





W lesie dopadły nas sandflies, krwiożercze meszki- tak naprawdę jedyni drapieżcy tej krainy. Ich ugryzienia pozostawiają ślad w postaci swędzących bąbli utrzymujących się nawet przez kilka dni.



Wreszcie udaje nam się przebić do rzeki. Do pięknej rzeki o krystalicznie czystej wodzie i kamienistym dnie.



Do roboty! Zakładam wierną obrotówkę i zaczynam obławiać pierwszą obiecującą rynnę. Tymczasem nic się nie dzieje, kilkadziesiąt rzutów i nawet zbłąkanego fikota. Zaczynam się zastanawiać czy one tu wogóle występują. Moje wątpliwości rozwiewa krzyk kompana:
– Siedzi.
Po chwili podziwiamy pierwszego nowozelandzkiego pstrąga. Jak na wyspiarskie standardy nie jest wielki, ma odrobinę powyżej pół metra.

Zdobycz Martina nieco mnie mobilizuje i już po kilku rzutach i ja holuję swoją pierwszą rybkę. To uśmiechnięty tęczak.

Po nim są kolejne i kolejne.
Łowimy na obrotówki i woblery, w które szczodrze wyposażyła nas firma Salmo.
Ciekawa rzecz – na wobka biorą wyłącznie potoki, na obrotkę wyłącznie tęczaki. Niesamowita selekcja. Łowię tak: gdy dochodzę do obiecującej rynny obrzucam ją całą obrotówką łowiąc tęczusie a następnie cofam się i woblerkiem wyłuskuję przy dnie przyczajone potokowce. Najskuteczniejsze są obrotówki typu aglia nr3 w kolorze matowego srebra a z woblerków oprócz wspomnianego egzekutora doskonałymi okazują się: teno i minow w kolorze pstrąga zarówno tęczowego jak i potokowego.



W tym miejscu odprowadza mi pod same nogi prawdziwy kaban, rybsko co najmniej osiemdziesięciocentymetrowej długości. Ponawiam rzuty ale bez efektu- spłoszył się.

Jako, że złowiliśmy już kilkanaście sporych pstrągów z przedziału 50-65cm postanawiam zakończyć łowienie i wrócić o świcie w to samo miejsce by popracować nad rekordową sztuką.

Nic z tego, przez całą noc leje deszcz, co jest tu najzupełniej naturalne. Na Fiordlands spada rocznie ponad 6 metrów wody. Przez zalany las niemal niedawało się dojść do rzeki, z resztą nie było i po co, wystąpiła z brzegów przybierając barwę kawy z mlekiem.
Po łowieniu.

Nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na naszą łódź, która zabiera nas w stronę cywilizacji.


Nie na długo na szczęście.
Po takim deszczu wszystkie rzeki spływające z gór niosą z pewnością brudną wodę. Zakładamy, że na czystą możemy liczyć tylko na rzekach płynących między jeziorami. Na jedną z takich rzek udajemy się niewielkim helikopterem.




Maszyna zostawia nas przy chatce, która będzie naszym domem przez najbliższe dwa dni.

Rzeka jest przyzwoitej wielkości i rybna, co daje się zauważyć z helikoptera- wystraszone hałasem wirującego śmigła pstrągi opuszczają swoje kryjówki by rozpocząć paniczną ucieczkę w górę rzeki. Wspaniały widok.






Po wylądowaniu od razu ruszamy na ryby. Niestety brzeg, na którym jesteśmy jest zupełnie niedostępny, a woda w rzece zbyt wysoka by przedostać się na drugą stronę. Jedynym wyjściem jest skorzystanie z linowego mostu chyboczącego się na wszystkie strony.


Ciekawa rzecz- leśne ptaki nie znają ludzi i zupełnie się ich nie boją. Małe ptaszki podlatują zainteresowane na odległość nie większą niż jeden metr. Zdarzyło się, że jeden z nich zaatakował rozwiązane w czasie marszu sznurowadło i ciągnął uparcie dostrzegając zapewne w kawałku sznurka smakowitego robaczka.
Największą zuchwałością jednak wykazała się weka- endemiczny nielot wielkości wyrośniętej kury. Leżącego nad brzegiem rzeki pstrąga złowionego na kolację, nie zważając na naszą bliską odległość próbowała porwać, wciągając w pobliskie krzaki. Kiedy podszedłem i próbowałem za płetwę ogonową wyszarpać kolację z bezczelnego dzioba, ptaszek zaczął się ze mną szarpać, nie odpuszczał i nie zamierzał ciągnąc uparcie za oko w swoją stronę.




Wróćmy jednak do ryb. Pstrągi zarówno potokowe jak i tęczowe- były i brały. Niektórym lepiej, innym gorzej ale znów kilkanaście a może i kilkadziesiąt ryb udało się wyholować.








Ciekawostką jednak były nie pstrągi a …węgorze. Węgorze monstrualnych rozmiarów. Wyglądem przypominały naszego rodzimego, jednak należały do nieco innego gatunku zwanego długopłetwym (Anguilla dieffenbachi). Ryby te mogą osiągać gigantyczne rozmiary zbliżone bardziej do morskich kongerów niż mazurskich pytonów. Największy o jakim słyszałem to okaz z jeziora Wakatipu, który ważył bagatela 59kg (sic!).
Wystarczyło dosłownie kilka sekund reanimacji ryby przed jej wypuszczeniem aby z przybrzeżnych kryjówek jej zapach zwabił pstrągowego amatora, a czasami nawet kilku równocześnie. Podobnie jak tutejsze ptaki i węgorze nie należały do płochliwych, zdarzało się, że skubały i próbowały wyszarpać trzymanego w dłoniach pstrąga. Wystarczyła druga osoba aby zaaferowanego skubaniem delikwenta wyrzucić rękoma na brzeg, co rzeczywiście kilkukrotnie czyniliśmy dla już przecież nie młodzieńczej zabawy.
Niektóre widziane przez nas sztuki z pewnością przekraczały 10 kg. Miłośnicy węgorzowych łowów mieliby tu pełne ręce roboty i to w sensie dosłownym.


Pora na zmianę miejsca i przyjrzenie się kilku innym rzekom.
Czas zadzwonić po powietrzną taksówkę.

W Te Anau czekał na nas całkiem przyjemny, wynajęty już niemal do końca naszej wyprawy w pełni wyposażony dom.



Po powrocie z naszej puszczańskiej ekspedycji część grupy postanawia dać odetchnąć pstrągutkom i udać się na wycieczkę do Milford Sand, miejsca gdzie rozpoczyna się uznany za najpiękniejszy na świecie pieszy szlak. Widoki po drodze zapierają dech w piersiach.







Ja wraz z Jankiem postanawiamy jednak nie odpuszczać i ruszamy w przeciwnym do naszych kolegów kierunku na przeszukiwanie pstrągowego raju.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów naszą uwagę zwraca na pierwszy rzut oka niepozorna a jednak zupełnie inna od pozostałych rzeka. Tutejsze rzeki mają zazwyczaj typowo górski charakter, duży spadek, kamieniste dno, krystaliczną wodę- a tu przecinamy rzekę przypominającą nasze pomorskie wody o mulistych brzegach i brązowej wodzie.
Trzeba spróbować więc próbujemy.
Pierwszą rybę , ponad sześćdziesięciocentymetrowego potoka wyciąga Jasiu. Po nim są kolejne- i tylko potoczaki, niesamowicie wybarwione, o złocistych brzuchach i ciemnych grzbietach.
Cudowny dzień, szliśmy z Jankiem aż do wieczora wzdłóż rozsłonecznionej rzeki rozmawiając i od czasu do czasu wprowadzając sobie wzajem do podbieraka pyzate kropkowańce.











Kolejne dni wyglądają podobnie, rozdzielamy się na dwa auta i z mapą przemierzamy cały Southland penetrując mijane rzeki.













W ich poszukiwaniu docieramy na samo południe , aż do oceanu.

Jak widać rzeki na wschód od Jeziora Te Anau różnią się od tych z Fiordlandu, płyną zazwyczaj przez pastwiska, łąki, meandrują przez odkryte przestrzenie.
A ryby? Ryby są niemal wszędzie. Oczywiście są rzeki lepsze i gorsze, ładniejsze i brzydsze ale we wszystkich udaje nam się je złowić.









Stęsniliśmy się za leśnymi rzekami więc na zakończenie wyprawy postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić Fiordlands. Czeka nas więc dezynfekcja.
Dezynfekcja to tutaj konieczność. Większość rzek jest zarażonych glonem Didymo, przywiezionym najprawdopodobniej przez amerykańskich wędkarzy na podeszwach butów. Ten glon to prawdziwa zaraza, w przerośniętej postaci tworzy na dnie rzek obślizgłe, lepkie burozielone dywany a w skrajnych przypadkach zamienia przejrzyste strumienie w mętne bagniska. Rzeki Fiordlandu są póki co wolne od Didymo, dlatego koniecznie należy dezynfekować spodniobutki, podbieraki, linki i przynęty przed wkroczeniem do tej mglistej, lodowcowej krainy.







W dzień przed wylotem Bigos łowi na imitację cykady największego pstrąga wyprawy: 75 centymetrowego potokowca a drugiego nieco większego zrywa wraz z muchą.



Pora wracać.

Obiecałem, że wrócimy jeszcze do królika więc wracamy. Przed lotniskiem, wyciągając bagaże z auta natrafiamy na tajemnicze zawiniątko a w nim na już całkiem przyzwoicie skruszałego królika, którego potrąciliśmyw pierwszy dzień wyprawy, i o którym na śmierć zapomnieliśmy. Nieborak przemierzył z nami niemal cały Southland stając się mimowolnie stałym członkiem ekipy.

Pozostali członkowie od lewej:
Mariusz Aleksandrowicz, Marcin Sułkowski, Leon Bojarczuk, Marcin Więckowski, Janusz Przetacznik, Zbyszek Woźniak