Zrzuceni na samotnej, diabelskiej wyspie. Przewodnik ewakuowany do szpitala z atakiem malarii mózgowej. A wszystko w okolicy gdzie ciągle uprawia się ludożerstwo. Czyli jedzą mniej ryb. Dla nas lepiej.
Papua Zachodnia – Indonezyjska część jednej z najdzikszych wysp świata; ta dziksza część. Polskiemu czytelnikowi znana z raptem kilku pozycji, z czego odyseja antropologiczna Malinowskiego pt. „Życie seksualne dzikich” należy chyba do najbardziej poczytnych. Nas jednak interesowały zupełnie inne dziedziny. Choć dzikich mieliśmy cały czas na uwadze. Nie można ich bagatelizować.
Naszą indonezyjską podróż zaczęliśmy w Jakarcie, gdzie całkowicie daliśmy się pochłonąć walorom kulinarnym Jawy i wędkarskim shoppingiem. Takich cudów jakie tam mają w seafood’ach i w wędkarskich nikt z nas w najskrytszych snach nie widział. Po o dziwo miłym pobycie w tym zakorkowanym mieście czekał nas jeszcze przelot Królewskimi Liniami Garuda do Timiki. Podchodząc do lądowania, każdy z nas nos miał w szybie i obserwował dzikość wyspy – bezkresne bagna osnute mgłami, tajemnicze rzeki i ciemny las. Prawdziwe Jądro Ciemności.
Po wylądowaniu w Timice czekał nas transfer do hotelu, gdzie jeszcze tego samego wieczoru odczuliśmy co znaczy tropikalna burza.
Jaśniejsze niebo to skutek błyskawic.
Kolejnego dnia udaliśmy się do portu Pomako, w którym przesiadaliśmy się już na łodzie. Wszyscy bojowo nastawieni. Marek nawet przyjmował bojowe pozy maoryskich wojowników, tudzież adeptów klasztoru Shao Lin.
Słońce, które lada chwila miało wstać jeszcze nie dawało się tak we znaki ale kremy z filtrem poszły w ruch.
Lokalesi nie należą do zbyt urodziwej rasy. Ci ze zdjęcia jeszcze nie byli tacy źli, ale niektórzy żujący betel barwiący im zęby na czerwono przypominali zombiaki z Resident Evil 5. Odpychający widok.
Różnice pływów wymuszają na mieszkańcach ujść rzek Papui budowanie domków na palach. Woda syfiasta, smród rybich resztek pomieszany z zapachem ropy i pełno śmieci. Nie po to dymaliśmy tyle tysięcy kilometrów!
No i w końcu – płyniemy!
W przeciwdeszczówkach przygotowani na bryzę i podmuchy.
Przed nami 7 godzin płynięcia na bezludną wyspę.
Większość czasu spędziliśmy pod plandeką. Pospało się, przyjęło co nieco, poćwiczyło ekwilibrystykę, bo jak tu się odlać za burtę, odganiając jedną nogą kolegów żądnych fotograficznej sensacji a drugą się zapierając by nie wylądować w wodzie. Chwilami też można było podziwiać na tle ponurego nieba (słońce i tak dawało się we znaki mimo chmur) głuptaki białobrzuche (Sula leucogaster plotus)
Wcześniej osobnik młody a tu już w pełnej dorosłej szacie. Co ciekawe, zawsze wysiadują dwa jaja, z których po wykluciu i kilkudniowym odkarmieniu starsze pisklę zawsze zabija młodsze!
Po dopłynięciu na bezludną wyspę (bardziej łachę piachu porośniętą na środku laskiem, możliwą do obejścia wciągu jednej godziny) trzeba było wygrużyć wszystko i ponosić na brzeg, w cień palmowych drzew.
Krzysiu niczym saper – zajął się najdelikatniejszym towarem.
Pracownicy naszego przewodnika wytachali pełną jeszcze lodu i napoi wszelakich lodówkę.
Jurek od napoi wszelakich trzyma się z dala.
Dziwne pokrzykiwania ptaków, chrzęst owadów i niemal słyszalny skwar. Pobyt na bezludnej wyspie czas zacząć.
Orzechy kokosowe to dobrodziejstwo tych piekielnych okolic. Jak wielkie – sami zobaczycie.
Po zniesieniu wszystkich gratów chwila na odsap. Francuzik (przewodnik) już pierwszego dnia ostrzegał, że 6 dni to za długo a nasz plan pozostania na wyspie przez kolejne 9 dni jest niemożliwy do zrealizowania bo… nie damy rady. My nie damy rady?!
Humory dopisywały szczególnie w cieniu. W pełnym słońcu… makabra!
Wkrótce stanął nasz namiot – magazyn sprzętu i sypialnia.
W środku wyglądało to tak. Dość spartańsko ale też na prawdziwych Spartan trafiło! Szkoda, że Iphone’y nie miały zasięgu 😉 Moskitiery w tym komarowym piekle to must have.
Pamiętający uroki Wenezueli, Nikaragui i szczególnie Boliwii wzrokiem uciekałem ciągle tam gdzie najładniej.
Gdyby nie możliwość podwinięcia namiotu z pewnością byśmy się w nim upiekli. Obsługa na noc uciekała najczęściej łodziami na morze i tam też spali, z dala od lądu i jego krwiożerczych komarów.
Mimo, że wyspa bardzo mała, gatunków roślin a w tym kwiatów było zatrzęsienie.
Późniejszym popołudniem w końcu odpłynęliśmy na przeciwną wyspę na pierwsze ryby. Na rezultaty nie czekaliśmy zbyt długo. Paweł w pierwszych rzutach dostał dobrą barrę.
Chwilę później poprawił jednym z licznych karanksów papuaskich (Caranx papuensis).
Tuż przy mnie coś przywaliło Marcinowi. „Papuas” obtańcował go trzy razy wokół nim w końcu pozwolił się podebrać i sfotografować. Niewielki ale jaka moc!
Wrócił cały i zdrowy do tej mętnawej, dość nieciekawego koloru i ciepłej jak zupa wody.
Pływające woblery trzeba było prowadzić podszarpywaniem. Podczas zatrzymania przynęty, ta zaczynała wypływać i wtedy najczęściej następowało branie!
Barramundi z Oceanii – ryba z końca świata.
Niedługo później zapiąłem lokomotywę. Byłem pewien, że to Barra na rekord świata albo coś podpiętego za grzbiet. Ryba robiła co chciała ale też się nie pokazywała. Odjeżdżała na fantastyczne 70 metrów! W końcu okazała się queenfish’em.
Szybka i piękna „Królowa ryb” – nowy temat dla Marcela Koźlika. Tego jeszcze nie rzeźbił 🙂
Ta była największa ze wszystkich złowionych podczas naszych dwóch wyjazdów. W rzeczywistości była… „fajna”. Do największych łowionych na świecie wiele jej brakowało. Ale dała i tak niezłego czadu! Te wyrostki od płetw grzbietowej i odbytowej do ogona to nie jakieś twarde kostki lecz składające się, delikatne płetewki.
Na wszelki wypadek do ryb, które nie znałem zakładałem rękawice. W tym przypadku dobrze. Popatrzcie na kolce po lewej od mojej dłoni. Można sobie zrobić niezłe „kuku”.
Krzysiu, jak przystało na prawdziwego muszkarza cierpiał gdy spinningował, więc gdy tylko dawało to jakieś szanse łapał za muchówkę.
Pod wieczór podpłynęła ławica łososi tęponosych (Eleutheronema tetradactylum) – oczywiście z prawdziwymi łososiami nie mającymi nic wspólnego.
Łososie wszystkie bez wyjątku wracały do wody – chyba nikt nie miał ochoty ich spróbować.
Dziwicie się?
Marek tego to do Narwi by nie introdukował.
Jurek ciągnie salmona a w tle (pod szczytówką jego wygiętej wędki) zobaczycie atakujące barramundi. Widać, że woda żyje.
I tak do zachodu słońca.
Z małymi przerwami na…
Chyba ostatnia ryba dnia. Było dobrze.
Zebranie przy łodzi. Tuż przed powrotem do obozu.
Kilku z wody zejść nie chciało.
I rzut oka już z naszego obozu.
Skoro świt Robert podhaczył niechcący raję z niebezpiecznym kolcem w ogonie. Nieopatrzne nadepnięcie na którąś z tych często zagrzebujących się w dnie płaszczek grozić mogło wg przewodnika śmiercią! Wg mojej wiedzy tylko wielodniową wysoką gorączką, wielokrotną utratą przytomności, niekontrolowanemu wypróżnianiu a wszystko z… bólu. Ot takie łowienie jakby na polu minowym – z tą różnicą że ręki i nogi nie urwie, najwyżej … d…ę.
Zalewowe jeziorko na tyłach obozowej wyspy – na przypływie się wypełniało, na odpływie poziom wody wyraźnie spadał ale nigdy do zera. Co noc wpływały doń kilkukilowe barry by zapolować na babki.
Po złowieniu kilku nawet niezłych ryb przypłynął nasz francuski przewodnik i zarządził koniec rybałki. Zbliżał się cyklon. Pierwsze co to przygotowaliśmy mydła by w końcu się umyć w słodkiej wodzie. Morska woda była gorąca jak zupa, bardzo słona (wręcz szczypało) i kompletnie się nie nadawała do mycia. Słodkiej wody zaś mieliśmy sporo ale tylko do picia. Taka gratka jak kąpiel na tropikalnym deszczu nie zdarzała się co dzień. Tamtego dnia jednak mieliśmy wrażenie, że całe niebiosa postanowiły się wylać nam na głowy. Na zdjęciu końcówka ulewy. W samym jej środku nie widziało się dalej niż na 3-4 metry.
Nie czekaliśmy z Pawłem na wyschnięcie. W tym upale nawet miło całym mokrym było ruszyć znów na kolejną wędkarską rundę. Paweł znalazł nawet deskę surfingową.
Dużym zaskoczeniem dla nas były spotkane ostrygojady (Haematopus longirostris). Te na zdjęciu pochodzą jednak nie z dalekiej północnej Europy a z niedalekiej Australii.
W suchych koronach martwych drzew na krańcu wyspy swoje gniazdo miała para bielików białobrzuchych (Haliaeetus leucogaster).
Bieliki notorycznie były prześladowane przez gniazdujące w pobliżu ostroloty wielkie (Artamus Maximus) – najmniejsze ptaki na świecie pokonujące ogromne dystanse na znacznych wysokościach. Do tego polują tylko na duże owady a w spożywaniu swych ofiar pomagają sobie pazurzastymi nóżkami. Zamieszkują głównie góry środkowej Papui więc też zaskoczyły bytowaniem na naszej wyspie.
Bieliki białobrzuche polują głównie na ryby, żółwie i węże morskie.
Apropos żółwi i węży 😉
Ktoś wyciągnął z muszli kraba pustelnika.
Od innych dziesięcionogów kraby pustelniki odróżnia się brakiem pancerza na odwłoku. Aby chronić miękkie, workowate odwłoki ukrywają je w znalezionych muszlach martwych mięczaków, w których zamieszkują. W miarę wzrostu pustelnik musi zmieniać swoją muszlę na większą. Znalezioną pustą muszlę najpierw dokładnie bada szczypcami, jeżeli uzna ją za odpowiednią, szybko się przenosi. Znalezienie muszli to dla pustelnika kwestia przetrwania, dlatego bardzo częste są walki o nie.
Znana jest także ich symbioza z ukwiałami. Polega ona na tym, że parzydełka przyczepionego do muszli ukwiału zapewniają ochronę pustelnikowi, a ukwiał ma zapewniany transport i możliwość zbierania pożywienia. Kiedy pustelnik zmienia muszlę na większą, ukwiał przeprowadza się razem z nim.
Popołudniu jedna z łodzi niestety musiała ewakuować Oliviera (przewodnika) do szpitala w Timice. Dreszcze i wysoka gorączka tak nie niepokoiły jak jego majaki na jawie – facet tracił kontakt z rzeczywistością. Jak miało się okazać – był to atak malarii mózgowej, która niegdyś pokonała i znaną polską podróżniczkę – Kingę Choszcz w Ghanie. Kolejny dzień zwłoki Francuza mógłby się skończyć również śmiercią i dla niego.
Zostaliśmy sami (z kilkoma Papuasami bez znajomości angielskiego). Cóż było robić?
No cóż? Jeśli dookoła trwa spektakl natury. Jack’i i barramundi gonią narybek jak głupie, no cóż robić?
Prawdziwy wędkarz patrzy na to z szybszym biciem serca.
Aż wędki wzwodu dostają.
Przed nadpływającą watahą barramundi wszystko ratuje się ucieczką w powietrze.
Pamiętacie jak ukleje niegdyś uciekały u nas przed okoniami? W Papui wszystko jest i częściej i większe. I po prostu jest!
Długo człowiek nie wytrzyma tak się tylko gapić. Muszkarz ramię w ramię ze spinningistą. A serducha biją w ten sam rytm – Barra, Barra, Barra!
Barradise!
Krzyś odstawił muchówkę, chwycił za korbę i… bach! W tle szalejące ptaki w pogoni za rybim drobiazgiem.
Jack
Drugi nasz zmierzch na cyplu łachy przed obozową wyspą.
Kolejna noc była nocą w oku cyklonu. U nas spokojnie a dookoła burze. Na zdjęciu jedna z sześciu na horyzoncie.
No właśnie – niebo gwiaździste nad nami (prawo moralne oczywiście w nas) a na horyzoncie…
I znów. Te światła na prawo to jeden z Papuasów polujący na kraby błotne, krewetki i belony.
Nad naszą wyspą – jedną z trzech. Pulau Tiga.
Jak co dzień, pierwsze promienie słońca witały nas wraz z brodźcami już także brodzących w wodzie.
Kiełkujący mangrowiec. Początek lasu namorzynowego, zwanego też lasem pływowym.
W dzień odsypialiśmy deficyt snu. Niestety w godzinach południowych chłodziliśmy się czynnie na krzesłach pod plandeką. Był tam niewielki wiaterek. W namiocie można było zrobić sobie wtedy krzywdę.
W dzień za to mieliśmy szczęście nie być gryzionymi przez komary. Wieczorem i w nocy moskitiery nad łóżkami to obowiązek. Malarone łykali wszyscy – przydało się. Niestety wchodząc pod moskitierę zawsze nanosiło się piach. Później człowiek znajdywał go w różnych dziwnych miejscach.
Mimo wielu dyskomfortów humory dopisywały. Bo wbrew pozorom najwięcej zależy od nas samych.
Wędeczki doczekały się swojego stojaka. My ostrzeżeni przez grupę poprzednią, jeszcze przed wypłynięciem zdołaliśmy się zaopatrzyć w krzesełka. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Jurek wpadł na genialny pomysł i poprosił ciapata by ten wlazł na palmę po kokosy.
Skubany był tak zwinny, że chwila moment i był w koronie palmy.
Nazwa palmy kokosowej w sanskrycie to „kalpa vriksha”, co tłumaczy się jako „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”.
Miąższ orzecha jest biały i mięsisty, jadalny na surowo lub wysuszony po ugotowaniu. Starty na wiórki używany jest w cukiernictwie. W Azji używany jest do produkcji dżemu kokosowego. Używa się go również przy produkcji kosmetyków – wygładza i rozjaśnia skórę. Wnętrze młodego orzecha kokosowego wypełnia przezroczysty płyn, tzw. „woda kokosowa”, która używana jest jako napój chłodzący i izotoniczny ze względu na dużą zawartość elektrolitów – dobrze gasi pragnienie. Podaje się ją także w przypadkach biegunki, wymiotów i problemów żołądkowych. Woda orzecha kokosowego jest zbliżona do osocza krwi i może być używana w awaryjnych przypadkach jako dożylne uwodnienie płynne, kiedy brak innego płynu! Jest bogata w potas, wapń i chlorki. Woda jest sterylna aż do chwili kiedy orzech kokosowy zostanie otwarty (chyba, że jest popsuty). Kopra jest wysuszonym miąższem, stosowanym jako składnik ciast. Można z niego wytłoczyć gorszej jakości olej kokosowy. Skorupy orzechów mogą być używane jako paliwo i są dobrym źródłem węgla drzewnego. Wysuszone połówki skorupy orzecha kokosowego są używane do polerowania podłóg.
Z soku z naciętych kwiatostanów orzecha kokosowego robi się wino palmowe, zwane na Filipinach „tuba”, a południowych Indiach „kallu”. Młode listki są jadane na surowo, gotowane lub marynowane jako jarzyna (tzw. kapusta palmowa). Pąk szczytowy kłodziny zwany sercem palmy – białawy pęd o długości 30-40 cm, jest rzadkim delikatnym przysmakiem, bez niego roślina obumiera. Serca palmy są zjadane w sałatce, zwanej czasami „sałatką milionera”. Z włókna kokosowego wytwarza się liny, pędzle, szczotki, maty zastępujące dywany, uszczelnia się nim łodzie. Jest też używane szeroko w ogrodnictwie do robienia kompostu jako substytut torfu.
Kłodzinę palmy kokosowej wykorzystuje się w budownictwie i rzeźbiarstwie. Liście służą do wyrobu koszy i przykrywania dachów, budowy płotów czy ścian budynków. Mieszkańcy Hawajów wydrążali pnie aby robić bębny, pojemniki, lub nawet małe kajaki. Drewna używa się do budowy mebli i, z uwagi na wytrzymałość, kładek. Z korzeni przyrządza się farbę, płyn do płukania ust i lek przeciw dyzenterii. Zgniecionych w miotełkę używa się do mycia zębów.
Długo nie czekaliśmy na odcięte maczetą orzechy.
Próbowano jeszcze innego ciapata na drzewo zagonić ale ten jak idiota udawał, że nic nie rozumie. Umiał się tylko śmiać 😛
Skubany zasuwał po tej palmie jakby naprawdę z niej pochodził. Głupio żartuję. Bardzo uczynny, dobry chłopak.
Szybko doceniliśmy jakim błogosławieństwem są palmy kokosowe na bezludnej wyspie.
Nie każdy jednak trafiał.
Ale jak trafić jak tu takie rzeczy się dzieją?!
Albo takie. Polski spirytus w końcu zasługiwał na zacną zapitkę.
To się nazywa – facet z cochones!
Czekając na obiad.
Tak – kokosy to prawdziwe błogosławieństwo. Marek dorobił się kasku ochronnego…
… chwilę później też przedmiotów do ćwiczenia żonglerki.
Z marnym jednak efektem.
Ale widać, że East Face dobre serce ma. Popatrzcie na zatroskaną minę. Zatroskaną o palce Roberta.
No ale zostawmy już ten spirytus. Pora na obiad.
– Jak smakował panu nasz chłodnik? (pyta kelner klienta restauracji)
– Szczerze? Dupy nie urywa.
– … … … cierpliwości.
Marek łowiący ryby i schładzający się jednocześnie.
W wodzie jednak trzeba było poza rajami i rekinami uważać na parzące meduzy.
Jedna z licznych papuaskich os. Na szczęście nie były śmiertelnie niebezpieczne ale uważać trzeba było. Ich oparzenie przy panujących 40 stopniach ciepła i braku środków medycznych na takie atrakcje mogłoby pokomplikować nieco pobyt na wyspie. Jak to meduzy były mało mobilne ale na niektórych cyplach podczas pływów był taki prąd, że osy pływały jak w rzece. Nie zapomnę gdy przepłynęły metr ode mnie trzy z nich. Jakbym się nie rozglądał to wpakowałyby mi się w gołe nogi!
Nie jeden by chromolił ale jak tu się poddać gdy złowić można takie barry?
Marcin z dobrą barramundi. Po takie właśnie żeśmy tu przybyli.
Srebrna, morska Barra.
Kolej na ciapata
Nigdy nie zapomnę tych tańców na ogonie. Podobnie jak okonie nilowe, barry zwykły podczas holu dość wolno wynurzać się do połowy i trzepać pyskiem odjeżdżając na ogonie. Takie ociężałe buldogi. Ale rozgrzać kołowrotek podczas odjazdu też umiały.
Ja chyba lepszej nie złowiłem.
Wraca do swej watahy, która jeszcze kilka razy w gonitwie za rybkami wpadała mi pod nogi na podwodnej mierzei.
Normalnie pracownicy Francuzika nam kraby błotne łapali ale jak jakiś się napatoczył to łapaliśmy i my. Oczywiście bojąc się szczypców jak baby.
Na dnie naszej łodzi
W środku pobytu na wyspie odkryliśmy, że Papuasi urządzili sobie pod deskami w łodziach małą spiżarnię na potem. Łapali krabów więcej niż posiłki wymagały więc nadwyżkę po unieszkodliwieniu szczypiec trzymali na powrót (do domu albo do restauracji w Timice).
Część jednak trafiała na stół.
Papuaski klimat – Beni w kuchni.
O poranku zaś, w bajorze na tyłach wyspy oglądać mogliśmy ataki barramundi na poskoczki mułowe (a dokładnie mopsogłowe).
Te spłoszone wiedziały co mają robić. Odbijały się ogonkami od wody niczym kamień rzucony „kaczką”, byle by jak najszybciej uciec w wystające rośliny. Często barry buszowały w tych krzaczorach, wyskakując i zdejmując te babki z liści i łodyg.
A ku ku 🙂 Podobnie jak ptaki, myślą że jak jedno oko nie widzi to już ich wcale nie widać.
Poskoczek mopsogłowy (Periophthalmodon freycineti)
Kulon rafowy (Esacus magnirostris) – nasz główny konkurent w łapaniu krabów. Twarde pancerze tych skorupiaków rozbija swym silnym dziobem.
Ipomoea pes-caprae
Wilec ten, który porastał znaczną część wyspy jest niedalekim kuzynem słodkiego batata!
Zimujące na naszej wyspie biegusy ostrosterne (Calidris acuminata) – przyleciały tu z Półwyspu Tajmyr na dalekiej Syberii i z Alaski!
Marka powrót do obozu.
I Marcin depczący mu po piętach. Upał i duchota dawały się już koło 10:30 mocno we znaki.
Suchy las – to między tymi suchymi resztkami drzew pierwsza grupa dokonywała pogromu barramundi. Korelacja pływów niestety dla nas nie była już tak łaskawa. Różnice poziomów wód między szczytami przypływu i odpływu były tak duże, że ryby wyniosły się gdzieś daleko.
Mogliśmy skupić się na innych atrakcjach.
Za rybami na horyzoncie uganiały się także australijskie delfiny garbusowate (Sousa sahulensis) – gatunek opisany po raz pierwszy 31 lipca 2014, czyli niecałe 4 miesiące wcześniej!
Na niebie co rusz mijały nas także pelikany australijskie (Pelecanus conspicillatus)
Polują głównie na ryby ale także na większe owady, krewetki a także jaja innych ptaków, ich młode, czasem też dorosłe osobniki (przez wciąganie ich do wody i topienie!). Odnotowano przypadki ich polowań na mniejsze psy!
Bardzo towarzyskie ptaki, żyją w koloniach i często polują również razem, zaganiając ryby na płycizny.
Marcin na plaży krabów. Idąc na ryby jeszcze przed świtem, płoszyliśmy ich tam w świetle latarek tysiące! Rozbitek nie zginąłby tak łatwo z głodu. Ten z wędką miałby się nawet wyśmienicie! Nie dajcie się jednak zwieść brakiem słońca – mimo cienkiej warstwy chmur potrafiło spalić niemiłosiernie.
Małe krabiki jakby porozumiewając się ze sobą, podnosiły co rusz szczypczyki w tylko sobie znanym „alfabecie Morse’a”. Te kuleczki to nic innego jak piasek ulepiony w pakunki łatwiejsze do transportu i wyniesione z krabich norek podczas odpływu.
Poobiednia siesta.
Książka musi być!
Eukaliptusowczyk różnorodny (Lichenostomus versicolor) – ptak ten z rodziny miodojadów był stałym bywalcem naszej „kuchni”. Kręcił się często przy obozie, buszując w liściach pełnych resztek z naszej kuchni.
Inny mieszkaniec kuchni – Prządka olbrzymia (Nephila pilipes). Jej kuzynkę spotkaliśmy już kilka razy w Nepalu ale ta papuaska była uzbrojona w wybitne kły!
Mimo, że niegroźny swymi rozmiarami wzbudza respekt. Oczywiście jest to samica pająka. Samce są znacznie mniejsze – bywa, że i tysiąc razy! Potrafią mieszkać na sieci pajęczycy i żywić się resztkami owadów, które złapie. Co więcej – potrafią ją nawet zapłodnić a ona nawet o tym wiedzieć nie będzie! Jestem przekonany, że takich sztuczek nawet Marcin nie umie;)
Na głowie widać, złożone kły. Jad tego pająka na szczęście dla człowieka groźny nie jest. Co więcej – dzikie plemiona zamieszkujące te okolice uważają ten gatunek za przysmak. No ale oni mają dość specyficzne poczucie smaku, z czego mi się udziela tylko apetyt na kobiece żeberka. Dzicy potrafią także zwijać pajęczynę w niewielkie kłębki a te rzucone na wodę pływają i nęcą mniejsze ryby, które wczepione ząbkami są łatwą zdobyczą.
W resztkach lubił pogrzebać sobie także nogal zmienny (Megapodius reinwardt). Ptaki te nie wysiadują jaj. Z liści i innych resztek runa budują kopiec średnicy 7 metrów i 3 metrów wysokości, który ma zapewnić jajom stałą temperaturę 33°C a przez dokładanie lub ujmowanie liści ptaki regulują wskazaną temperaturę. Pisklęta lęgną się w środku kopca i niczym żółwie muszą wydostać się na zewnątrz. Właściwie od razu po wykluciu są w stanie szybko biegać.
Scynka czteropalczasta (Carlia caesius) – gatunek odkryty w 2006 roku; również przychodziła do kuchni paść się na muchach i świerszczach, które wabił zapach, żeby nie powiedzieć smród resztek.
Podczas odpływu mogliśmy suchą stopą odejść kawał drogi od zielonego serca wyspy.
Ba – gdyby nie 10 metrowej szerokości kanał, doszlibyśmy do tych gór. Gdyby nie kanał i dzicy zamieszkujący ich podnóże.
Ktoś z Was prychnie: „Tia – dzicy.” Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Gdy pewnej nocy Papuasi od Francuza nie zauważyli jak dwóch naszych oddaliło się na nocne popperowanie, za to zobaczyli dopiero ich sylwetki zbliżające się do obozu na tle rozgwieżdżonego nieba, zerwali się i z okrzykiem chwycili za maczety i kije. Innego dnia Marcin z Krzysiem spotkali zbliżające się czółno z dzikusami wymalowanymi białym barwnikiem z pokruszonych muszli. Ich motorniczy nie zastanawiał się długo tylko odpalił silnik i spieprzał na pełnym gazie. Że też nie było mnie wtedy z aparatem. No cóż – do odrobienia.
Dym ognisk miał nieco odgonić uprzykrzające życie owady. A w końcu personel Oliwiera i tak wynosił się w nocy spać daleko na morzu w łodziach. My zostawaliśmy na przynętę dla ludożerców;)
Ta parszywa sypialnia i wszędobylski piach śni mi się w koszmarach do dziś.
Nieco zgrzytalibyśmy w zębach dzikim. Byliśmy jak w panierce.
Dobrze, że sami ludożercami bywamy sporadycznie (wg niektórych pań za rzadko). Mogliśmy się zatem skupiać na degustacji arbuzów z żółtym miąższem – smakowały identycznie jak nasze, krajowe.
Apropos muszelek… 😉 Na kolację szykowany był kolejny rarytas.
Zachód widziany z Pulau Tiga
No i nasza kolacja – ślimaki zbierane w namorzynowym lesie.
Sos chłopaki zrobili wyborny – wszystko palce lizać! Nijak się to wszystko jednak miało gdyby porównać to co nam podawano do wiktuałów, które w 1914r na wyprawę na antypody zabierał nasz rodak od „Życia seksualnego dzikich” – Bronisław Malinowski. Sześć skrzyń zawierało:
„ketchup pomidorowy Heinz’a, kryształki lemoniady, słoiki z musztardą francuską i holenderskimi buraczkami, torebki z suszonym groszkiem i brukselką, a także szwedzki stół złożony z puszkowych specjałów jak plastry bekonu, gulasz irlandzki, mięso krabów, makrela, ostrygi, sardynki, ser szwajcarski, czekolada waniliowa Sucharda, mleko czekoladowe, fasolka w sosie pomidorowym Heinz’a, hiszpańskie oliwki, szpinak, zielony groszek, holenderska fasola i kawior z dorsza […], puszki mleka zgęszczonego i porannej herbaty oraz sześć rodzajów dżemu, puszki wędzonych śledzi, różne suszone owoce i mieszanka suchych warzyw, w tym łupany groch; marmolada, słoik bulionu wołowego, świece i butelka kawy obozowej […], rosół z kurczaka, potrawka z zająca, pieczony indyk, szynka, surowe śledzie, kakao Van Houtena i Bourneville’a, mąka arrarutowa […]. Były również całe dwie skrzynki mleka marki Nestle i Ideal oraz kolejna skrzynka z dwoma butelkami francuskiego koniaku, trzema butelkami atramentu, cztery dwufuntowe puszki soli gorzkiej…”
A o poranku zaczęliśmy łowić dziwolągi.
Rekin gitarowy (Rhinobatos rhinobatos).
Nadymka
Popatrzcie jakie ma zęby do zeskrobywania raf albo innych, twardych elementów dna, także do kruszenia muszli.
Dzień wcześniej w miejscu tym zaszalał Jurek łowiąc kilkanaście barramundi. Tego dnia najskuteczniejszy był Paweł.
Zacna Barra.
Na jedną z lepszych powierzchniowych przynęt „Live Target” – w kolorach mulleta.
A na deser znów „niewydymka”.
Jurek, jak przystało na prawdziwego konesera smaku, po zakończeniu łowów w obozie znalazł coś co by mu wyraźnie zasmakowało. Nasi Papuasi czasem zarzucali coś z ręki.
Żarłacze czarnopłetwe (Carcharhinus limbatus). Bardzo szybkie i szczególnie podczas żerowania dość agresywne. Niespecjalnie niebezpieczne. Dorosłe osobniki każdego roku atakują tylko około pół setki ludzi na świecie, z czego zabijają jedynie 1-2 osób. Odpowiedzialne są głównie za niewielkie rany za to są bardzo porządaną zdobyczą wędkarską. Podczas holu ponoć skaczą jak nienormalne!
Któregoś dnia w jeziorku zalewowym na tyłach wyspy znalazłem tuż przy brzegu takie dziwadło. Kto wie co to jest?
Słodkowodna sola językokształtna (Cynoglossus heterolepis).
Popołudniowa rybałka na tle cumulusów zatrzymanych przez Góry Śnieżne.
I noc pod rozgwieżdżonym niebem, gdzieś na końcu świata.
I klasyczne oddanie mocza pod gwiazdami. Przyłapany na gorącym uczynku.
O poranku obudziły nas ptaki Hitchcocka.
Ale noc była już wcześniej niespokojna. Przypływ był tak wysoki, że morze chlupotało nam pod łóżkami. Gnój straszny. Koledzy z brzegu musieli się ewakuować wgłąb namiotu.
Wykopaną dziurę, wyścieloną plandeką do łapania deszczówki słona woda też zalała – wszystko na nic. Nasz Cast away doprawdy dawał się we znaki.
Tego dnia jednak gdy dopiero co dźwigałem się z wyra, Jurek na tyłach wyspy już walczył.
Dobra knaga na Salmo Slider’a
Gdy w końcu sen zupełnie wyparował nam z głów, jak co rano wpałaszowaliśmy naleśniki i ruszyliśmy łodzią na wyspę przy opuszczonej latarni. Pelikany wraz z innymi ptakami znalazły tam ulubione noclegowisko.
Rybitwy, a między nimi… warzęchy.
Krzyś na poppera w zatoce pachnącej rybami dziabnął dobrą barrę.
Co ciekawe, barramundi (Lates calcarifer) są obojnakami. Wszystkie rodzą się samcami a po 4-5 latach zmieniają płeć.
Papuaska Barra w rękach zadowolonego łowcy. Po zrobieniu tego zdjęcia zreflektowałem się, że coś dziwnego oplata mi nogi! Osa! Długie, białe gluty przykleiły mi się nad łydkami. Zaczęły parzyć. Na szczęście meduza pewnie była martwa bo uczucie było jakby poparzyły mnie pokrzywy. Po godzinie nieprzyjemne wrażenie zniknęło.
Martwe meduzy znajdowaliśmy często także na plażach podczas odpływów.
Zbliżenie na parzydełki
Przyjrzycie się to dostrzeżecie parzące knidocysty.
Powrót mistrzów z ryb.
Muszle do gry nań znalezione.
W tym czasie pozostała część dawno chłodziła się w cieniu pod plandeką na plaży, gdzie można było liczyć na sporadyczne podmuchy ledwo dostrzegalnego wiatru.
Popołudniową wizytę na wyspie naprzeciwko obozu zaczęliśmy od przywitania znów z pelikanami australijskimi.
Ryb niestety jak na lekarstwo i to do samego zmierzchu.
Tropikalny zachód słońca.
Kolejny poranek przywitał nas w zatoce Krzysiowego kabana.
Robert z upragnioną barramundi.
Kolacja zapewniona. Kurczak w lodówkach z roztopionym lodem już nieco walił, więc chcąc jeść mięso jakiekolwiek musieliśmy zabierać czasem ryby. A że barramundi były szczególnie smaczne, żal był tylko częściowy.
Kolonia warzęch królewskich (Platalea regia).
Na początku odpływu znaleźliśmy zatopione namorzyny, w których barramundi tak szalały, że woda aż się gotowała! Obłędne zjawisko, na które długo żeśmy czekali.
Ależ człowiek czekał na jednoczesne hole! Te niestety tak szybko jak się zaczęły tak się skończyły. Każdy miał swoją szansę. Jedną nie więcej. Chwilę później woda opadła już za bardzo i barry odpłynęły.
Beni cały dumny, że mógł podebrać rybę.
Zestresowane ryby podczas holu wypluwały krewetki i nadtrawione resztki ryb i krabów.
Papuaski dublet.
Mangrowy las podczas odpływu. Jeszcze godzinę wcześniej pływały tu barry!
Poskoczek wdzięczny (Periophthalmus gracilis)w pneumatoforach – korzeniach oddechowych (pozwalają korzystać z tlenu zawartego w atmosferze, wobec jego deficytu w podłożu).
Poligon do polowań barramundi chwilowo bez wody. Niewiarygodne jak tam się wszystko kręci od tych pływów. Dyktują wszystkiemu jak się zachowywać, kiedy jeść, kiedy spać…
Krzysiek z Robertem wracają z górnej odnogi, która przy odpływie przypomina, jak większość podobnych zastoisk rwącą rzekę.
Po obiedzie Marcin zaczął cobią – to jedna z tych ryb, które przytwierdzone pływają wraz z rekinami.
Żarłacze czarnopłetwe, które wcześniej łowili Papuasi często wyskakują całe nad wodę chcąc pozbyć się tych ryb ze skóry.
Właściwie całe popołudnie spędziliśmy na uganianiu się za stadami queenfish’y, które spławiały się w gejzerach wody. Widać było je z daleka, choć nieco większa fala znacznie utrudniała ich lokalizację. Jeśli jednak dobrze się napłynęło podbierak miał co robić. Nie tylko queenfish’e w nim lądowały. Marcin chyba tak sprawnie nigdy nie musiał operować podbierakiem jak tamtego dnia.
Pod wieczór zapuściliśmy się nawet nieco w rzekę – łowiliśmy tam karanksy żółtopłetwe. Ponoć bardzo smaczne, niestety co do wielkości zostawiające wiele do życzenia. Ale walczyły jak diabły tasmańskie. To w tych lasach latają właśnie rajskie ptaki i patrolują swe rewiry kazuary, z których kości każdy sobie kupił rytualny nóż.
I jak zwykle obłędny zachód słońca.
Kolejny poranek przywitaliśmy w rzece.
Co rusz z wody same wyskakiwały ryby maczety, zwane też ladyfish’ami. Skakały wysoko, odbijając się od wody po 7-8 razy. Aż w końcu jedna wpakowała się nam do łodzi. Ależ brzydactwo!
Znaleźliśmy miejscówkę gdzie trzymały się wszystkie gatunki ryb. Wylot z odnogi, która znów podczas odpływu zamieniała się w płynącą rzekę.
Poza Barrami i Jackami (caranxami) i łososiami łowiliśmy tam sporo queenfish’y.
Wpływaliśmy po kilka razy a prąd znosił nas z powrotem na morze. Zawsze ktoś coś wyciągnął.
Marek z queenfish.
Ileż można łowić? Jako, że nie było Francuza piszczącego o paliwo (za które w końcu zapłaciliśmy) dość często zmienialiśmy miejscówki, pływając w te i we w te. Nie było takie to złe.
Pelikany australijskie miały swoje ulubione miejsca.
Taka prezentacja wola to albo część rytuału godowego albo po prostu ptaszysko ziewało.
Było ich tam bez liku.
Warzęchy przylatywały w to samo miejsce. Coś tam im wyraźnie pasowało.
Warzęchy siadające między rybitwami – wszystko to to żyje dzięki rybom.
I znów pelikany australijskie.
I znów na wylocie z odnogi. Krzyś z queenfish.
Przy wysokiej wodzie odważyliśmy się w końcu wpłynąć w głąb lądu.
Ciemny las kazuarów.
Las pełen zwierząt wszelakich. Niemal natychmiast po niebie przemknęła kakadu biała (Cacatua alba) – endemit występujący ponoć tylko na wyspach północnego Maluku. Jak widać przelatują i do Papui Zachodniej.
Ciemny mangrowy las pełen był również innych gatunków papug i… rajskich ptaków! Niestety zrobić im zdjęcie w tej gęstwinie i przy słabym świetle nie sposób.
Czyż nie pięknie?! Jak ciekawie ruszyć cichaczem na tereny dzikich.
Kolejna queenfish. Niestety znów na wypływie z odnogi. Daleko, w głębi lądu nie widzieliśmy rybiego ogona.
Papuaskie bonsai.
Mangrowy las pełen tajemnic. W głębi widać korzenie przybyszowe mangrowców, mające je stabilizować w grząskim podłożu.
Zimorodek leśny (Todiramphus macleayii) z krabem w dziobie. By go zabić walił nim o gałąź, że aż było słuchać u nas na łodzi. Swe gniazda budują i w dziuplach starych drzew i w nadrzewnych termitierach.
Rapalowy popper Angry Birds.
Nierozwinięty mangrowiec – rzeka nanosiła ich na plaże całe mnóstwo. W tle dostrzeżecie już kiełkującego, zakotwiczonego mangrowca. Jedną z ważnych cech mangrowców jest żyworodność (skiełkowana młoda roślina po opadnięciu od macierzystej lepiej zakotwicza się w podłożu i opiera falowaniu oraz pływom).
Kiełkujący inny gatunek mangrowca.
Któregoś późnego popołudnia przeleciała nad nami też mało poznana lora czarna (Chalcopsitta atra insignis).
Ibisy czarnopióre (Threskiornis moluccus). W niektórych dzielnicach Sydney, popularnych dla turystyki ptaki te są bardzo nieporządane – rozgrzebują śmieci, agresywnie potrafią ukraść kanapki w trakcie pikniku a do tego wybitnie śmierdzą.
Spotkanie na morzu. Nie tylko nasza łódź szukała queenfish’y. Paweł Mamoń ze swym myśliwskim okiem również wypatrywał fontann wody na horyzoncie.
Andivero z załogą.
Palmy kokosowe na naszej wyspie. Co ciekawe, nigdzie indziej w okolicy takowe nie rosły. Ciągle jest to jednak najbardziej rozpowszechniona palma na świecie (rośnie wzdłuż wszystkich tropikalnych brzegów morskich).
I nie ma się co dziwić – jej owoce wyrzucone przez morze i zdolne do kiełkowania znajdowano nawet w Norwegii!
Krzyś jak i cała reszta, nie odpuszczał rybom aż do zapadnięcia zmroku. Oj – w Kraju Chabarowskim będzie musiał łowić jeszcze dłużej, jako że tajmienie i tam najlepiej łowi się po zachodzie słońca.
Plaża z bananowcem – „miejsce konia”. Dzień wcześniej Paweł z Jurkiem i Robertem natrzaskali tam barramundi, że aż miło. Wszystko działo się w godzinę. Potem ryby się rozpłynęły.
Oczywiście, po czymś takim konkurencja też zagęszczała szeregi na tej plaży. Niestety nic dwa razy się nie zdarza.
Nadymka była marnym pocieszeniem na brak barramundi.
Typowa dla gór Lobulia elegant jak widać może zostać spłukana i na plaże, gdzie chroni się w kłodach drzew.
Krzyś miał polewkę z mojej i Marcina głupawki, która dopadała nas zbyt często.
Popatrzcie jakie ślady Live Target nosił po tygodniu połowów w Papui.
Queenfish’e często w trakcie holi się przepinały albo nawet w trakcie brania pudłowały zahaczając się grzbietami.
Marek z kolejnym łososiem tępogłowym.
I przypatrujący się nam jeden z bielików. Przyleciał tu z naszej wyspy gdzie zwykł pilnować gniazda.
Marcin rzucił popperem a ja z aparatem w dłoni dosłownie czułem, że zaraz weźmie. Prowadzić należało agresywnie.
Branie!
I oczywiście ociężały wyskok.
I to charakterystyczne trzepanie pyskiem.
Cała barra w powietrzu.
I już w rękach szczęśliwego łowcy.
Wraca do wody, znów na wypływie z odnogi.
Przy starej, walącej się latarni. Oj gdyby tylko wpuścić tam polskich złodziei złomu.
Z nadzieją na barrę.
I znów warzęchy królewskie (Platalea regia). Żywią się rybami i innymi zwierzętami morskimi, skorupiakami i mięczakami a także żabami i owadami. Żerujące ptaki ustawiają się zazwyczaj w linię, co zwiększa efektywność łowów, gdyż każdy osobnik może schwytać również zdobycz wypłoszoną z kryjówki przez sąsiada. Swoje ofiary chwytają przez szybki ruch dziobem w bok.
Główną przyczyną spadku ich liczebności jest niepokojenie jej. W Australii zaobserwowano, że całe kolonie opuszczały swoje jaja po drobnym zakłóceniu wysiadywania.
Beni filetujący ryby… bagnetem!
To stamtąd wypłynęli dzicy do Krzysia i Marcina. Pod cumulusem znaleźliśmy jednak tylko opuszczone siedlisko.
Podpłynęliśmy bliżej.
Śmiesznym jest, że utrzymuje się iż misjonarze całkowicie zmienili zwyczaje tubylców. Może w australijskiej części – Papui Nowej Gwinei. Indonezyjska Papua Zachodnia to prawdziwie dzikie miejsce.
Typowe chaty Asmatów. Asmaci – słowo, które do dziś wzbudza respekt w tych stronach. Synonim kanibali. To plemię w okresie wojny żywi się mózgami swych ofiar wymieszanymi z robakami sago. Za poduszki używają czaszek swych zabitych przeciwników.
Jest to klasyczny rodzaj siedliska Asmatów, którzy od zawsze zwykli kryć się w namorzynowych lasach w ujściach rzek, często również na wyspach. Budują oni podłużne schrony, w których mieszkają wszyscy razem, każda rodzina ma swe osobne palenisko. Poza faktem, że Asmaci są łowcami głów znane jest zjawisko „polowania na imiona”. Każda osoba dziedziczy imię po zmarłym przodku albo zabitym przeciwniku. Niektóre dzieci, gdy wszystkie imiona przodków są „zajęte” zyskują imię dopiero w wieku 10 lat gdy wioska zapoluje w wiosce sąsiedniej i kogoś zabije. Łowcy muszą dowiedzieć się imienia pokonanego i przynieść jego głowę do własnej wioski. Jednocześnie krewni zabitego automatycznie stają się rodziną ów dziecka, co zapobiega zjawiskom zemsty!
Ileż tajemnic skrywają jeszcze te lasy?
Spojrzenie z ujścia rzeki na wyspę, gdzie nieświadomi w dużej mierze obozowaliśmy. Dostawca łodzi dla Francuza w dniu naszego powrotu opowiadał mi jaką ulgę czuje zawsze gdy grupa wraca. Dodał, że przestrzega Oliwiera od początku wożenia tu ludzi bo ludożerstwo ma być w okolicach Pulau Tiga powszechnie praktykowane! Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.
Ostatni zmierzch nad wyspą latarni.
Chmura w kształcie odwróconej nogi pelikana. Kolejnego dnia czekał nas powrót. Ciekawe co z Oliwierem.
Mając Roberta w składzie wszyscy czuliśmy się wyraźnie bezpieczniej. Nie ma drugiego takiego faceta z takim doświadczeniem w ochronie. Jeśli tylko Asmaci mieli jądra – sami nie wiedzieli jak blisko KO byli! 😉
Marek za to postanowił stać na wachcie w bocianim gnieździe naszej łodzi. Szkoda, że dopiero podczas powrotu do Portu Pomako.
Robert jako nasz polski Attenborough.
Nie – to nie są Asmaci. To typowa, nowoczesna papuaska rodzina
Meta – Port Pomako.
Mimo braku sensownej infrastruktury, port ten odwiedzają pełnomorskie jednostki, tuż obok czółen z prostymi Papuasami.
Przyjazd do hotelu przypomniał, że Święta Bożego Narodzenia zbliżały się dużymi krokami. Oliwier wyszedł ze szpitala nieco blady i wychudzony ale żywy. Miał jeszcze jakieś problemy ze wzrokiem.
Nim jednak poczuliśmy atmosferę świąt, zapach sianka rozwiać miały jeszcze wiatry nad cudowną wyspą Bali.
Paweł na szczycie klifu z Pura Luhur Uluwatu – sanktuarium poświęconemu bogowi morza. Ma ono również chronić Bali przed złymi duchami mogącymi przybyć morzem. Najczęściej w tym miejscu (Uluwatu) jednak szaleją nie złe duchy ale surferzy, dla których to miejsce jest jednym z bardziej ulubionych.
„Maleńka trzypoziomowa pagoda stoi dumnie na skraju przepaści opadającej 80 metrów.”
Czekać nas tam miał spektakl balijskiego tańca ognia – Kecak. Nie inaczej od pierwszej grupy i naszą uwagę przykuwały tam przedstawicielki płci przeciwnej (chyba). Kolejne zdjęcie do kolekcji „zdjęć rozwodowych”;)
Jedna z Australijek, które przybywają na Bali jak Europejki na Ibizę – by miło spędzić czas, wyrównać opaleniznę, ponurkować, potańczyć i ogólnie – dobrze się zabawić.
Miejscowe piękności też były niczego sobie.
Aktorka odgrywająca rolę Sity uganiającej się za pięknym złotym jeleniem.
Jak to znów trafnie ujął Mariusz: „W takiej dramatycznej scenerii niesamowicie zachodzącego słońca na klifach pod pretekstem uczty dla ducha a w rzeczywistości raczej by pogapić się na orientalne tancerki wzięliśmy udział w przedstawieniu Kecak, najsłynniejszego balijskiego tańca ognia.”
Hanuman „doprowadzający miasto do ruiny”.
A wieczorem wraz z miłą parą z Chojnic i Michałem – naszym opiekunem z ramienia Diving-Indo czekała nas prawdziwa uczta na plaży, pod gwiazdami. W głowie jeszcze huczało „cak cak CAK!!!”
Na pierwszym planie Chojniczanie, w tle nasza grupa z przygrywającymi balijskimi (!) mariachi.
Langusty, krewetki, kalmary, mule i małże – Oł Jeeeee!
Przechodząc przez kuchnię, można sobie konkretną langustę wybrać. Największe ważą do 9kg! Cenę może przemilczę – będzie przyzwoiciej.
Tylko towarzystwa kobiet w taki wieczór brak. Weronika w końcu była zajęta 😉
Kolejnego dnia czekał nas wypad do Pura Gunung Kawi, czyli na „Górę Monumentu Poetów”.
Tamtejsze tarasy z polami ryżowymi położone są wyjątkowo malowniczo. A już myślałem, że po Nepalu podobny widok nie zrobi na mnie wrażenia. Nic bardziej mylnego.
Ci co mieli krótkie spodenki musieli przywdziać spódnicopodobne chusty. W ten sposób Marek dorobił się całkiem pokaźnej grupki gruppies.
Zacny harem był powodem do dumy, nie ma co! Marek! Jesteś Zwycięzcą!
Rzut oka na kompleks XI-wiecznych świątyń Gunung Kawi.
Gdyby nie służby porządkowe i dbałość o zabytki, dżungla z pewnością dawno pochłonęłaby wszystko co powstało ręką człowieka.
Rzeka Pakrisan i górujące nad nią candi (kaplice grobowe wykute w skalistych ścianach).
Jak to znów dobrze ujął Mariusz – krajobraz rodem z Indiana Jones’a.
Wykute w skale grobowce zawierają szczątki króla Anak Wungsu (i jego rodziny) a także wszystkich żon i konkubin, które po śmierci oblubieńca musiały rzucić się w płomienie. Cóż za piękna tradycja! 😉
Mamuty pod palmami! Takie rzeczy tylko na Bali.
A tu już sanktuarium świętych źródeł Pura Empul. Obmycie w ich wodach jest rytualnym obowiązkiem Balijczyków. Dlatego też ściągają tu pielgrzymi z całej wyspy by doświadczyć obmycia ciała i ducha. Szacuje się iż tutejsze miejsce kultu istnieje nieprzerwanie od X wieku.
Naszą uwagę przykuły jednak nie miss mokrego podkoszulka a pielęgnicowate, które zwykły pływać między obmywającymi.
Święte źródło zamknięte w basenie. Tu nikt z ludzi nie może dotknąć wody – jest za święta. Dopiero poniżej gdy systemem kanalików woda przeleje się do dolnego basenu można doznać oczyszczenia.
Jak wiele miejsc na wyspie również i to ma swoją opowieść. Legenda głosi, że bóg Indra stoczył walkę z bogiem Maydanową. Podczas starcia bóg Maydanow pozbawił sił boga Indra. Ten w konsekwencji przebił ziemię i uwolnił źródło nieśmiertelności. Właśnie na nie patrzycie.
A to już kolejny basen (trzeci), tuż poniżej basenu obmycia. Znów znaleźliśmy coś ciekawego dla siebie.
No właśnie!
Staw pełen karpików koi.
Krzyś i bez kąpieli w źródłach wyglądał na wyraźnie ożywionego i wzmocnionego.
Bananki za grosze a jaka pychota!
Czekała nas także wizyta na plantacji kawy. Klimat i żyzna wulkaniczna ziemia pozwalają na jej uprawę a także wanilii, imbiru, kakao, cynamonu, również wielu owoców jak np. papaja. Chodząc wąskimi alejkami mogliśmy podziwiać jak rośliny rosną, kwitną, owocują i pachną. Wszystko opisane i pouczające.
Na Bali uprawia się nawet cenny żeń-szeń.
Przełom listopada i grudnia, w którym odwiedziliśmy Bali to pora deszczowa. Temperatury są wysokie (32 stopnie) i wilgotność wysoka. Deszcze monsunowe charakteryzują się jednak tym, że są ulewne ale krótkotrwałe. Właściwie to nie było dnia by nie popadało. A najbardziej w urodziny Pawła Mamonia. Urodziny, które prawie nas zabiły;)
Mieliśmy okazję podziwiania tradycyjnych sposobów wypalania kawy, której białe ziarna są prażone w wokach przez wiele godzin. Dopiero gdy ich kolor zmieni się na ciemno-brązowe tłucze się je na miazgę przy pomocy drewnianego pala. Wymaga to sporych nakładów energii.
Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić skosztowania najdroższej kawy świata, której Bali jest stolicą. Mam na myśli Kopi Luwak, zwany też czarnym złotem tych stron świata.
Nie byłoby to możliwe gdyby nie te zwierzęta – Cywety, czyli łaskuny muzangi (Paradoxurus hermaphroditus). Łasice prowadzące wybitnie nocny tryb życia, żywiące się m.in. właśnie ziarnami kawowca, które poddane unikalnym procesom trawienia wydalone z kałem są wybierane, suszone i palone.
Na plantacji cywety niestety trzyma się w niewoli, by nie tracić czasu na tropienie tych zwierząt i zbieranie odchodów w dżungli.
No i bohater opowieści w pełnej krasie – złotodajne gówno.
Że co?! Z czego ta kawa?! 😛
Ja znawcą nie jestem ale była dość… delikatna i pozbawiona goryczki. Wolałem jednak herbatę ze skórki mango albo kawę karmelową.
Odwiedziliśmy też święty małpi las w Padangtegal. Żyje tam ponad 600 makaków długoogoniastych, które są do tego stopnia bezczelne, że naprawdę trzeba pilnować swoich rzeczy i elementów ubrania.
Kamienne rzeźby tamtych świątyń cechują niezwykle misterne detale.
„Hę… ??? Czy dobrze widziałem? … Czy to byłyy??? … hę …”
Makaki są ogromną konkurencją pokarmową ale widać, jest tam i miejsce dla innych przedstawicieli fauny wyspy.
Kolejnego dnia w końcu popłynęliśmy nurkować w Cristal Bay przy wyspie Nusa Penida.
Tam po raz pierwszy widziałem znamiona „rajskich plaży”.
Całym naszym pobytem i atrakcjami na Bali zajmowało się centrum nurkowe Mariusza Radyko – Diving – Indo. Naszego rodaka, który przed laty wyjechał z Polski i osiedlił się na Bali, założył rodzinę i otworzył bardzo przytulny hotelik Sanur Guest House i właśnie zajął się organizowaniem nurkowań. Zapewnione mieliśmy wszystko, włącznie z całym sprzętem do schodzenia pod wodę jak i opieką instruktorów (mówiących po polsku, angielsku, rosyjsku… – pełna profeska!)
Nurkowanie z akwalungiem – nowa miłość! Coś przepięknego! I wbrew pozorom, jeśli się ma jakieś doświadczenie w nurkowaniu z ABC to nie jest to takie trudne. Krótki briefing i wio! Oczywiście Diving Indo organizuje też kursy, podczas których uzyskuje się wszelkie uprawnienia itd.
Widoczność tamtego dnia ponoć nie należała do najlepszych ale i tak byłem zachwycony.
Cristal Bay żyła pełną piersią.
Wdech … wydech … (proste)
Żółtodziób z prawdziwymi nurkami – z Pawłem i Robertem na 17 metrach!
Miałem szczęście i do kolegów i do wyrozumiałego instruktora. Dzięki Michale!
Podwodny świat urzekał a to naprawdę jak określił Michał – „d… nie urywało”.
Robert Cipior przy indonezyjskiej rafie.
Foto – Michał Wroński
Arotron niebieskoplamisty (Arothron caeruleopunctatus)
Ustniczek koranowy (Pomacanthus semicirculatus)
Podwodny świat w skali macro.
Robert i Paweł (a nawet w głębi niby nie umiejący pływać Krzysiu) na tle Arotrona wielkiego (Arothron stellatus). Mięso tej ryby jest trujące.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdyby w archipelagu Małych Wysp Sundajskich nie zanurkowała z nami flaga naszego klubu, autorstwa Małgosi Glindy, która jest powodem naszej dumy i niegasnących zachwytów.
Od lewej: ja (Słowik), Paweł Mamoń, Robert Cipior i Jurek Ludwin.
Kończymy nurkowanie w Cristal Bay. Od lewej: ja (Słowik) … 😉
Kolejne hobby, które doprowadzi mnie kiedyś na skraj bankructwa. Ach … Czyż życie nie jest piękne?!
JEST!!! Zdjęcie z kolejnego dnia po wspomnianych Pawłowych urodzinach. To dopiero była impreza! W końcu dziewczyny z tej rajskiej wyspy (w tym mistrzyni Bali w Salsie) poznały co znaczy Polak na parkiecie!
Do albumu zdjęć „rozwodowych”. Marcin – jedno słowo i kasuję 😉 Z bólem serca jednak. Bo one takie kochane!
Bayan-goł i Diving-Indo Ajjjjjjjjjjjjjj… Kolejna wyprawa dobiegła końca. Wnioski nasuwają się same – w Papui nie mieliśmy tyle szczęścia co poprzednia grupa, mimo że spędziliśmy na wędkowaniu prawie dwa razy tyle czasu. Po prostu cholernie dużo zależy tam od pływów a te niestety nam nie sprzyjały. Zachodnia Papua jest też jednym z dzikszych miejsc naszej planety – choćby dlatego będziemy musieli tam wrócić. Ba – niektórzy już wrócili (byli miesiąc!), udowadniając że naprawdę warto się tam wybierać. A czy warto odwiedzić Bali? Głupie pytanie! Znów jednak z czystym sumieniem polecamy zrobić to przy udziale www.diving-indo.com
W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Paweł Mamoń, Robert Cipior, Jerzy Ludwin, Marek Sielicki, Marcin Białowąs, Krzysztof Malinowski.
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Białowąs, Marek Sielicki, Rafał Słowikowski i Michał Wroński