Z pewnością większość z Was czytała „Piotrusia Pana”. Pamiętacie? Chłopcy, którzy uciekli od rodziców i obowiązków. Uciekli od dojrzewania, starzenia się. Dom znaleźli w zapomnianej, niedostępnej krainie – Nibylandii. My też uciekliśmy.
DALSZY CIĄG WYPRAWY Z CZĘŚCI PIERWSZEJ „DOMU ZAGINIONYCH CHŁOPCÓW”
Droga bardzo stroma ale raczej bezpieczna, chyba że kogoś poniesie ułańska fantazja, albo raczej fantazja gaucho.
Na szczycie przełęczy – w bramie do raju, innego wymiaru, do Nibylandii…
Guanako na tle kordyliery Darwin – pasma górskiego w pełni zdobytego w trakcie jednej wyprawy po raz pierwszy w październiku 2011 przez Francuzów!
Tylko Janek z grona na zdjęciu mógł podejrzewać co nas czeka. Jestem jednak pewien, że zastana rzeczywistość przerosła jego najodważniejsze oczekiwania!
Dom Zaginionych chłopców.
Niżej dostrzec można wycinkę drzew, przez którą wiedzie droga – wprost ku Lago Deseado – Jeziorze Wymarzonemu.
Reklamówka MSR – producenta jednych z najlżejszych namiotów.
Miejsc na namiot nie było łatwo znaleźć w plątaninie korzeni i nierówności . W dość sporym rozrzucie powstał obóz jakby partyzantów, ukrywających się w lesie.
Zaraz po rozbiciu namiotów, przyszykowaniu miejsca pod kuchniojadalnię i napompowaniu czego było trzeba nastąpił desant na jezioro. Rok wcześniej widzieliśmy wiele żerujących ryb tuż za granicą najdalszego rzutu spinningiem. Tym razem byliśmy przygotowani – poleciały z nami i co więcej zostały w jednej z Estancji trzy belly-boat’y!
Na pierwsze branie nie musiałem długo czekać. Już po pięciu minutach rzucania, dostrzegłem kilka stojących w toni ryb a jeszcze inna zagryzła głębokoschodzącego executora znów Salmo.
Pierwsza ryba z Lago Deseado złowiona przez nas w 2013! Była jednocześnie pierwszą rybą złowioną przeze mnie z belly boat’a. Dobrze, że pogoda była dobra a na jeziorze panowała flauta. Pływadełka trzeba się nauczyć i warto by warunki ku temu sprzyjały.
Uwolniony od przynęty, zaraz zostanie wypuszczony.
I już wraca do swojego podwodnego świata. Czyż nie lepiej wygląda w wodzie niż w ludzkich łapskach?
Piotr zaczął killerem z Lago Blanco. Wahadło to w Polsca odstraszyłoby chyba wszystkie pstrągi a w Chile okazało się bardzo dobre.
Andrzej w końcu także zaczął czuć wodę a gdy ta klepka się w głowie przestawi…
Takie srebrne jeziorowe trotki nie były może największe ale nadrabiały to wyśmienicie swym temperamentem. Skakały jak szalone i nie pozwalały się podebrać przypominając kamczackie malmy.
Dokonaliśmy tam prawdziwej inwazji. Na zdjęciu dostrzeżecie dwóch brodzących przy brzegu i dwóch na belly-boat’ach.
Co ciekawe – ryby tego roku trzymały się wybitnie przy brzegach. Na środku jeziora nie złowiliśmy chyba żadnej ryby. Belly boat zatem nie jest koniecznością ale łowienie z niego sprawę niezmiernie i ułatwia i umila.
Ta ryba wzięła nieco dalej od brzegu ale na płytkim, podwodnym blacie. Musiałem z nią płynąć do brzegu jak z psem na smyczy by podebrać i zrobić zdjęcie. Warto?
Porządny, potokowy samczur z jeziora marzeń. 62cm
Janek na belly boat’cie także zauważył, że bliżej brzegu jest lepiej.
🙂 To na to właśnie Jasiu czekał! Jezioro, które tak pielęgnowaliśmy we wspomnieniach, dopieszczaliśmy w myślach i sercu znów stało się na kilka dni naszym domem. I znów okazało się szczodrym gospodarzem!
Dla wszystkich!
Andrzej za taką gościnę nie ośmielił się zabić ani jednego pstrąga z tej wody. Trzeba umieć uszanować gościnę.
Mariusz polował chyba tylko na selekty! Dobra 60-tka potrafi doprawdy wycisnąć uśmiech na każdego twarzy. Ileż to lat w Polsce trzeba chodzić za taką rybą?!
A ileż za łowieniem w takiej scenerii?!
Kolejny skusił się na Abu Toby.
Może nie olbrzym ale w środku Braveheart!
Zupełnie to samo można powtórzyć o Piotrku;)
Jego belly-boat był o niebo lepszy od pozostałych – Jankowego i mojego. Outcast dosłownie rządził, podczas gdy ja musiałem kilkukrotnie w trakcie łowienia dopompowywać uciekające powietrze!
I berecik w kolorze pływadełka!:P
To była pierwsza wspólna wyprawa Andrzejka B. i Bartka – znaleźli w sobie świetnych współkompanów!
Andrzej B. z jedną z tak świetnie walczących tu trotek.
I Bartek z zacnym potokowcem. I to na jaką dziwaczną przynętę!
To się nazywa dublet! Razem zaatakowały, razem holowane i razem wypuszczone!
Od tego momentu nie dość, że będzie dalej pływał w jeziorze to również i w sercu i myślach.
Schodziłem, a właściwie spływałem z wody gdy Janek ciągle targał. Jego zacięcie jest doprawdy godne podziwu. Mam nadzieję, że za te kilka lat będę równie przykładał się na rybach.
Tego popołudnia miałem już jednak dość cieknących spodniobutów, które na belly-boat’cie szczególnie dają się we znaki. Dym z ogniska szczególnie kusił by się przebrać w coś suchego i w końcu ogrzać.
Gdy kończyłem łowić, Jurek ruszał na drugą, wieczorną rundę.
Ryby na muchę to nie to samo co na korbę.
Piotr w tym czasie skupił się na siedemdziesiątakach! Panie i Panowie… pstrąg potokowy 71cm!!!
Jak reszta, tak i ta wspaniała ryba pływa tam dalej.
Bartek kontemplował okolicę zaciągając się elektronicznym papieroskiem:)
I znów kociołek, wraz z czajnikiem na ogniu.
A gdzie kolacja tam i głodomory!
No i po obżarstwie!:) Ależ to były noce. Człowiek naprawdę czuje się tam jak w domu i to pośród braci. Nikt nie był faworyzowany, ulgowo traktowany – wszyscy równi. Wszyscy roześmiani, beztroscy, młodzi i silni – zaginieni dla problemów polskiej codzienności. Wszyscy dzielący tylko jedną wspólną troskę – że jak zejdziemy z tego świata, nasz cały wędkarski sprzęt zostanie sprzedany w cenie za jaką powiedzieliśmy żonom, że go zakupiliśmy! Ależ dół!;)
A o poranku ciepłe skarpety i ciepła herbatka!
Normalny widok w gdańskim Centrum Wędkarstwa – także i w rajskim centrum wędkarstwa!
Człowiek otrząśnie się ze snu, ulży pęcherzowi, przeciągnie a potem siorbiąc ciepłą herbatkę patrzy i serce raduje takimi widokami. Wypala się to w sercu niczym imię ukochanej, wymarzonej…
Tak – zupełnie jak rozespana kochanka, rozleniwiona jak kotek i do tego filuternie uśmiechająca się w pościeli pachnącej jeszcze miłością. Po prostu wiesz, że się jej podobało i będzie chciała więcej!;)
„Puk, puk” – pukanie w czoło… Ale poranki i tak były tam zajebiste!
Na śniadanie sałatka z tuńczykiem, jajkiem, serem i warzywami + majonez – porządna i jakże potrzebna porcja kalorii, które za moment zaczniemy znów spalać!
Tam gdzie dobre jedzenie nie mogło zabraknąć Zygmunta!;)
Ale nie tylko – w końcu śniadanie najważniejszym posiłkiem dnia!
Dwóch druhów z łososiowych spływów na Płw. Jamalskim.
Po tak udanych łowach dnia poprzedniego momentami ciężko znów ruszyć na ryby. Zupełnie jakby przez obawę, że wspaniałe wrażenia prysną jak bańka mydlana. To też swoiste celebrowanie chwili. Po prostu wiesz, że zaraz się zacznie ostra jazda!
Jezioro ciągle cierpliwie patrzy przez rzęsy drzew, czekając…
Czasem traci cierpliwość nie mogąc się doczekać i… wręcz mruży oczy z udawaną złością! Widzicie to? Te oczy tak seksualnie podkreślone czarną kredką? Nie wytrzymaliśmy – ruszyliśmy.
Najpierw Janek na pływadełku zapiął rybę przy zatoczce, której brzegiem z Mariuszem akurat szedłem. Zawołał byśmy zaczekali bo chce fotkę. Ok – myślimy sobie i wyciągamy aparaty do sesji fotograficznej. A tu od północy, skuszony pluskami ryby na Jankowej wędce zmierza w naszą stronę lis!
Zmierza i wcale się nie boi!
Myślimy sobie „Może wściekły?! Parchaty jakiś… rany na łapach…”
Jak miało się okazać – wściekły nie był; parchaty też nie bo miał piękne, gęste futerko; a rany okazały się wczepionymi rzepami jakiegoś patagońskiego łopianu.
Okazał się całkowicie zdrowy. Ktoś powiedziałby bezczelnie odważny, inny że przyjaźnie nastawiony. Na pewno ciekawski.
Kręcił się i kręcił – zwierzęce, dzikie lęki walczyły w nim z ciekawością i chęcią zapoznania, spróbowania aż momentami cały drżał. Ja nie powiem – też z lekką obawą wyciągałem dłoń. Niepotrzebnie…
Mariusz w tym czasie zdążył napstrykać zdjęć Jasiowi, po czym zabrałem rybę i ta do wody nie wróciła.
Chwilę się siłowaliśmy – ja mocno trzymałem za skrzela, on szarpał za ogon. Bliżej, dalej. Gdy zaczął cicho mruczeć, żeby nie powiedzieć warczeć…
… rybę puściłem. Jeszcze żyła.
Culpeo (Lycalopex culpaeus) zwany też culpeo zorro lub andyjskim wilkiem zmyka z podarkiem do lasu! Lis ten jest dość podobny do lisa patagońskiego – jest jednak znacznie większy, zbliżony wielkością do psa i sierść dorosłych osobników na głowie i łapach jest ruda. Po wilku grzywiastym (Aguara guazu) jest największym psowatym na kontynencie i z pewnością największym na Ziemi Ognistej. Gdyby nie człowiek, stałby na szczycie łańcucha pokarmowego. A że z ludźmi mógł nie mieć do czynienia był tak mało bojaźliwy.
Podarowany pstrąg przekonał go z pewnością do naszych dobrych intencji i od tego czasu stał się członkiem naszej drużyny. Godzinami chodził za nami, przyglądał łowionym rybom, oblizywał się. Wspólnie przeżyliśmy wiele chwil, co zobaczycie później. Nasz nowy przyjaciel – lis Mauricio.
No ale ileż czasu można poświęcać dzikiemu lisowi?! Pomyślicie, że musieliśmy skupić się na tym po co przyjechaliśmy – na rybach. Dziś jak piszę te słowa to wiem, że byliśmy tam bardziej dla tego lisa niż dla ryb. Choć te jak wiadomo ciągle były jednym z głównych aspektów naszego tam pobytu.
Kolejny ładny samiec pstrąga potokowego, po hiszpańsku ładnie nazywanego „trucha cafe”.
To w tym miejscu się zaczęła nasza przygoda z Lago Deseado – Jeziorem Wymarzonym. Tu z Mariuszem jako pierwsi wykonaliśmy w zeszłym roku pierwsze rzuty za nakrapianą nadzieją. Co to jest za miejsce?!!!!!
Piotr wiedział dobrze, że miejsce jest przez nas hołdowane nie bez powodu. Miał pewność, że przywieźliśmy go na łowisko bez pudła. Wykorzystywał to bez przerwy, nie marnując żadnej chwili.
Kolejny, jakże wypasiony 70-tak!
Zagryzł na 3 Aglię. Mam nadzieję, że nie wypłynął z leśnej zatoki na głębokie, dalsze wody Deseado – mógł w końcu popłynąć, rosnąć sobie dalej już w Argentynie!
Inni mieszkańcy leśnej zatoki. Co prawda nie zaprzyjaźniliśmy się z nimi tak jak z Mauricio – trzeciego dnia podpływały jednak już bezczelnie blisko.
Kaczor Torpedówki magellańskiej (Tachyeres pteneres) – opisywany przeze mnie w zeszłorocznej fotorelacji gatunek nielota.
W leśnej zatoce wychowywało się całe stadko młodszego pokolenia tych torpedówek – z ciekawością potrafiły podpływać do belly-boat’a znacznie bliżej niż uchwyciłem to na zdjęciu. Całymi godzinami hałasowały, chlapały i goniły się niczym dzieci na przedszkolnym placu.
Mariusz znów na blacie. Pstrągi stały tam jak szczupaki na płytkiej wodzie. Łatwo było je spłoszyć, 3 dnia też jakby wyniosły się zniechęcone dalszym kłuciem. Miejsce jednak wyborne od początku do końca! Wyjątkowo rybodajne.
Kolejna jeziorowa trotka w rękach Mariusza. Dziennie złowić można było ich kilkanaście sztuk + perełki – wielkie, stare potokowce.
Piotr dobrze znał wartość blacika i mimo, że na belly-boat’cie do dyspozycji miał całe jezioro był częstym gościem w tym miejscu. Ja z Jankiem na pływadełkach zaglądaliśmy tam równie często.
I nie ma się co dziwić skoro biorą tam takie ryby!
Bingo! Takie rzeczy to normalka. Wspólne hole jednak rzadko kończą się w tym samym momencie i ciężko czekać na kolegę, którego rybka nie chce się zmęczyć. Biorą to trzeba rzucać. Rzucać!!! Amok trwa!
Tuż przed wypuszczeniem. Ciekawe ile z tych ryb złowiliśmy ponownie po minionym roku. A z iloma spotkamy się w roku przyszłym? Z iloma Wy moglibyście się spotkać? Reflektuje ktoś?:)
Widziałem jak żerował. Gonił coś pod wodą tak, że woda wirowała w wielkich lejach. Torpedówki przyglądały się temu nawet z większą fascynacją niż ja. Rzuciłem wahadełkiem między nie właśnie. Rozpierzchły się w popłochu a po kilku obrotach korbką poczułem porządne łupnięcie!
Dobrze ponad 60cm. Za takimi potokowcami uganiam się w Polsce ponad 20 lat – bezskutecznie. W domu zaginionych chłopców zabiera to 2 godziny!!!
I wtedy Piotrek odkrył czerwonego gnomika! Kusił go z dna pudełka już od kilku zmian przynęt, w końcu doczekał się swojej kolejki. Jak niemal każda przynęta Piotra tak i ta była nieco podrasowana – doklepana tu, podmalowana tam. Chciałbym mieć taki zmysł.
Zmysł do przynęt, zmysł do wody i ryb oczywiście. Widzicie jak pstrąg ten był pięknie wygrzbiecony zaraz za głową. Bliźniaczopodobny do nowozelandzkich kropkowanych braci.
Mało znam tak skutecznych wędkarzy. Powiedzenie „Jak Żurek na Deseado” przejdzie do klasyki jak jakiś tekst z filmu Tarantino!
Tylko na krótko zaginiony dla swego domu zaraz wróci w jego chłodny cień.
Ryby miały swoje godziny aktywności. Ciężko określić z czym to się wiązało. Oczywiście środek dnia i lampa były najsłabsze ale jednak ciągle rybodajne. Podobnie było z przynętami. Niby wahadełka, jednak woblerki i obrotówki też dawały radę. Gumy, koguty Tarłosia, dziwolągi Bartka – wszystko pomyślnie nabierało tam ryby.
Kolejna około 70-cio centymetrowa ryba w rękach Piotrka.
Niewielka ale pięknie ubarwiona trotka w rękach moich.
Kolejny mieszkaniec leśnej zatoki Wymarzonego Jeziora.
Widać było, że ryba już mocno wybarwiona za niedługi czas będzie szykować się do tarła. Gdzie? Nie mam pojęcia. Do jeziora wpada jednak wiele strumyków, bardzo często bobrowymi kanałami, przekopami – widywałem tam często drobny salmonidowy narybek.
Jeden z tęczaków zamieszkujących Deseado znów na czerwonego gnomika. Rok wcześniej mi, w tym roku Mariuszowi blaszkę odprowadził też pięknie ubarwiony źródlak. Może ten sam? A może to ciągle tajemniczy mieszkańcy tego akwenu, którzy ciągle czekają na prawdziwe odkrycie. Być może trzeba je znaleźć w jakiś konkretnych miejscach, np. na głębinie albo jakiś podwodnych górkach. To temat na przyszłość.
No i kolejna ryba champion w rękach Piotrka – tym razem już porządnie ponad 70 cm!!!
Znam kogoś kto by ukrzyżował za brak prowadzenia notatek z dokładnymi wymiarami, statystykami. Czasem podzielam nawet to samo. Nie lubię też gdy ktoś tak łapię rybę bo może zrobić krzywdę. Piotr na szczęście zna się na rzeczy więc nie wzdychajcie – king pływa tam dalej.
Daleko, na tle zachodzącego słońca dostrzegłem sylwetkę samotnego wędkarza.
Gdy doszedłem na cypelek właśnie kończył holować dobrą rybę.
Andrzej Gajewski – doskonały kompan w dalekich wojażach. W tych bliższych z pewnością też ale tak to już z nami jest, że spotykamy się najczęściej na lotniskach rozpoczynając wyprawę, na lotniskach też się żegnamy ją kończąc. Oczywiście często rozmawiamy wszyscy przez telefon. A spotkania w kraju? Oczywiście są ale wtedy niewiele pamiętam!;)
Na powrót w krystalicznej wodzie.
Podobnie jak my – już w domu.
Piotr w tym czasie wyciągnął piękną jeziorową troć.
Chyba największa z tych, tak mocno wysrebrzonych.
Ruszyłem dalej do obozu, w którego pobliżu natknąłem się na Zygmunta. Na moich oczach wzięła mu wielka ryba, wysnuła kilkadziesiąt metrów żyłki przez zbyt słabo dokręcony hamulec w kołowrotku i się spięła. Zdezorientowany wędkarz początkowo sam nie wiedział co się stało po chwili przypomniał sobie, że ktoś majstrował mu dzień wcześniej przy kołowrotku.
Jako pierwszy pod rękę napatoczył mu się Jurek.
„Juuuureeeeeeeeeek!!!”
Był dym;)
Wieczorem w obozie mieliśmy gościa. Wszystkim opowiedzieliśmy historię spotkania i zawiązania przyjaźni z andyjskim zorro. Wkrótce stał się ulubieńcem wszystkich.
Jadł razem z nami.
Jak to dzikie zwierzę rozbestwił się do tego stopnia, że śmieci mieliśmy codziennie rano rozgrzebane a i pierwszej nocy żarcie musieliśmy zabrać pod tropik namiotu. To był zły pomysł. Skubany Mauricio całą noc próbował się dobrać do zapasów. Każdy najmniejszy szmer kwitowałem głośnym, mającym odgonić natręta „BUUU!” W końcu o czwartej nad ranem, gdy udało mi się zasnąć nieświadomy przez sen się przekręciłem szeleszcząc i tym razem czuwający w półśnie Mariusz zafundował mi w samo ucho, przerażające „BUUU!”
Rano zapasy powędrowały na drzewo. He he – niczym traperzy w Kanadzie przed niedźwiedziami.
Mauricio kręcił się i kręcił. Trzeba było pilnować by nie podniósł nogi na nasze wędki!
Musiał też z każdym się zapoznać w świetle dnia.
Każdego obwąchać.
Potem był już stałym kompanem przy naszym stole – stał się nowym członkiem BAYAN-GOŁ!;)
Ileż naszych historii się nasłuchał. Na żartach się jednak nie znał – gdy wszyscy lali, reagował jak na suchary Strasburgera w Familiadzie.
Z czasem przestaliśmy w ogóle zwracać na niego uwagę.
Zmęczony wręcz sukcesami dnia poprzedniego postanowiłem poćwiczyć pstrągi na muszkę. Janek z powodzeniem ćwiczył je już dzień wcześniej, że o Jurku nie wspomnę. Ci co mnie znają wiedzą, że bym za muchówkę chwycił musi być rzeźnia! Była:)
Mariusz zawsze wierny spinningowi (poza Grenlandią:) ) przypaździerzył pięknie ubarwioną rybę!
Oczywiście wróciła do wody w wyśmienitej kondycji.
I już majaczy w oddali tylko jej sylwetka.
Kupiony niedawno w Punta Arenas streamer okazał się zabójczo skuteczny na duże potokowce!
Oczywiście nie byłbym sobą jakbym na pływadełku nie miał spinningu. Na szczęście nie był potrzebny.
Dla Mariusza był to dzień wyjątkowo pięknie ubarwionych ryb!
I to dużych! Widzicie znów potokowca mierzącego dobrze ponad 60cm!
Wielka ryba tuż przed wyrwaniem z ręki Mariusza.
Czasem wypuszczanie jest mniej eleganckie niż planujemy. W rybach z Deseado jednak bije prawdziwe Braveheart!
„For Freeeedoooom!!!!!…”
Gwałtowne pociągnięcie wolno ściąganej linki z palców zaskoczonego wędkarza jest tam wyjątkowe!
Wypasiona samica z kryształowego Wymarzonego Jeziora – mowa o rybie;)
Jasiu z powodzeniem przerzucał rybę za rybą na nimfki. Mi na skoczka nic nie chciało wziąć, skuteczny był tylko streamer!
Był jednak do tego stopnia skuteczny, że nie miałem czasu zmienić nimfki na skoczku na inną – nie było potrzeby! Jeszcze by wziął dublet! A po co?!
Tu wyraźnie dostrzeżecie w czarnym puchowcu białe gumki – to był cały sekret skuteczności!
Musiało się stać – ryba pod 70cm wzięła dalej od brzegu i co gorsze – dalej od kompana. Takie zdjęcie jest do kitu ale na bezrybiu i rak r… Co?! Bezrybiu?! Słaby ŻART!
Muchowanie z belly-boat’a na Deseado to świetna sprawa. Pedałujesz sobie płetewkami spokojnie wzdłuż brzegu i raz po razie podajesz muchę – to za patyczek, to za gałązkę. Zarąbista sprawa! Biorą jak nienormalne! Ważne by po braniu jak najszybciej odciągnąć rybę na głębszą wodę. Przy brzegu bardzo dużo zwalisk drzew.
A tu ryba, która złowiła się sama!
Chwilę odłożyłem muchówkę na rzecz spinningu. Oparłem ją za plecami ale nie podpiąłem much o przelotkę – luźno majtały w wodzie tuż pod belly-boat’em. Nagle ni stąd ni z owąd hałas, chlupot! Wędka za plecami wygina się a tuż za mną w wodzie szaleje ogromna ryba owijając się żyłką jak baleron!. Wcisnąłem spinna między kolana, złapałem za muchówkę i po kilku minutach wyholowałem tego potwora! Co Wy na to?! Ja sam nie wierzyłem!
Pstrąg potokowy 66cm, który złowił się sam! W samym sercu domu zaginionych chłopców. Z tym lasem w tle wyglądał tak… prehistorycznie…
Gdyby nie Janek nie miałbym tych zdjęć. Dzięki Jasiu! Tu niezorientowani mogą wyraźnie zobaczyć na czym polega pływadełko. Siada się na specjalnym siedzisku w środku jakby połowy pontonika, zakłada płetwy i… heja na rybki!
Las zaginionych chłopców wciąż pełen tajemnic. Dotąd nie wiedzieliśmy, że znaleźć można tam nieco karłowate ale pyszne, słodkie malinki.
Las zamieszkują też dziwne, niespotykane przez nas nigdy dotąd owady.
Gdzież się podziały tamte noce gdy człowiek kończył piękny dzień lampką wybornego czerwonego wina?
Z resztą dni witaliśmy podobnie!;)
Po śniadaniu Mariusz z Jankiem zmęczeni przerzucaniem ryb w jeziorze ruszyli na płynącą nieopodal małą rzeczkę – Rio Sanchez!
Nie była duża – jednak w mniejszych już udawało się złowić 70-taki.
Danie sobie w kość na Rio Condor widocznie było niewystarczające więc zaszli znacznie dalej. Do obozu wrócili ledwo żywi! Nie ma to jak dać sobie od czasu do czasu wycisk. Każdy facet jednak od czasu do czasu potrzebuje się trochę „ponieszanować”.
To w ujściu właśnie Rio Sanchez – jakieś kilkanaście kilometrów dalej, jak mieliśmy się dowiedzieć kilka dni później Senor Genskowski miał widzieć jeszcze indian Onas w czółnie w połowie lat pięćdziesiątych!!! Oficjalnie wszyscy oni byli już od kilkudziesięciu lat wytępieni! To prawdziwy precedens! Kto wie – może ukryci w którymś z fiordów Ziemi Ognistej żyją do dziś niczym rodzina Lafko z „Któż pamięta ludzi z Ziemi Ognistej” Raspail’a.
Bartek skupił się na tęczakach Deseado.
A ja musiałem pilnować Mauricio by nie zmajstrował czegoś w obozie. Aż krew w żyłach mrozi świadomość, że ponieważ lisy te nierzadko polują na hodowane na Ziemi Ognistej owce, w wielu jej rejonach są ostro tępione.
Mauricio jednak jestem przekonany, że w tych górach owcy nigdy nie widział. Skupił się na obwąchiwaniu naszych pływadełek. Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia podniósł nogę i obsikał produkt Taimen’a jak jakiś kundel. Bez szacunku!
Zerwałem się i pogoniłem go. Odszedł patrząc z wyrzutem z daleka. Oczywiście zapachy kolacji miały go wieczorem znów zwabić do obozu.
Obijałem się pół dnia, porządkowałem sprzęt, obsuszałem cieknące, mokre od dni kilku spodniobuty a późnym popołudniem poszedłem złowić sobie na blaciku kolejnego sześćdziesiątaka.
A że najlepiej kończyć w najlepszej chwili, tak też zrobiłem. Po zaliczeniu rybki wróciłem do obozu, gdzie czekali już koledzy. Słońce zbliżało się do linii horyzontu.
Na kolację wyjątkowo rybka. Podwędzana przez Piotrusia. Czemuś takiemu Mauricio nie mógł się oprzeć, podobnie jak my.
Ostatnia noc nad brzegiem Deseado, w sercu domu zaginionych chłopców.
Ależ zazdroszczę Mauricio, że co noc może patrzyć na to niebo. Ciekawe czy się za rok spotkamy.
Rano się spakowaliśmy i zatachaliśmy cały sprzęt do samochodów co zajęło nam kilka godzin. Przed nami droga w górę, ku kolejnej przełęczy w górach zaatakowanych śnieżycą.
Na dole zielono, w górze biało – w Wąwozie Genskowskiego.
Docieramy do ostatniego punktu naszej podróży – podróży do domu zaginionych chłopców, wielokrotnie podróży do samych siebie.
Estancja Lago Fagnano, którą zarządza żywa legenda – Herman Genskowski.
Zrzuciliśmy graty i pognaliśmy na ryby. Ależ miło się łowi mimo tak paskudnej pogody, mając świadomość, że czeka człowieka nocleg nie w namiocie a w przestrzennym, ciepłym domu, gdzie wieczorem czeka ciepły prysznic, suche, świeże ciuszki i tęgie rżnięcie w karty!
Dość szybko Andrzej Gajewski na muchę łowi piękną, srebrną troć z Lago Fagnano po czym wraca do domku na końcu Świata.
Tam Mariusz już miał przygotowane danie popisowe. Facet gotuje tak, że jak by był babką to zabrałbym się za niego – mógłby być nawet brzydki!;) Nie wiadomo było czy lepsze to z Cousino Macul czy z ostrzejszą nutą Abuelo! Doskonałe!
A potem wspomniane karty! Ileż gra w brydża potrafi wykrzesać emocji dostrzec można obserwując naszego guru – Andrzejka Biernackiego.
Ja byłem najszczęśliwszy, że uwolniłem się od chrapaczy i w salonie mogłem się w końcu wyspać pod jednym z okienek.
Lubimy okienka:) Miałem tam piękne sny!
A rano na ryby! Nim jezioro rozkołysze się na dobre.
Na „małym Bornholmie” pomiędzy kamieniami kręciło się wiele jeziorowych troci. Niestety w trakcie flauty nie brały a w tak częstych tam wysokich falach niełatwo było łowić a jeszcze trudniej dostrzegać delikatne brania.
Na przeciwnym brzegu – skromny zaczątek Kordyliery Darwin.
Za tym drzewkiem rekordowych jeziorowych troci można się było spodziewać w każdym rzucie! Mariuszowi odprowadziła nawet ryba ponad 90cm!!!
Pięknie ubarwiona, ponad 70-cio centymetrowa ryba!
Samiec troci jeziorowej z Lago Fagnano w rękach specjalisty!
Nawet Piotrek nie czuje tej wody tak jak Mariusz. Idą wszyscy, wszyscy rzucają tą samą blaszką a łowi tylko Mariusz! To jezioro, podobnie jak Rio Condor go kocha!
I ulubiony moment – darowanie wolności w podziękowaniu za walkę i emocje, które nosić będziemy w sobie już zawsze. Nawet kiedy się w końcu odnajdziemy w naszych domach w Polsce (Jurek w Norwegii)
Ryba skakała podczas holu wspaniale, podczas sesji fotograficznej była grzeczniutka – widać kumulowała siły!
Ożżż… ten zryw!
Płynie chyba do Argentyny!
Otoczenie jeziora malownicze i spokojne.
A po południu jak każdego dnia jezioro pokazało, że już sobie nie życzy mieszania wody kijami i nas przegoniło. Uspokoi się dopiero wieczorem.
Część z nas będzie jednak już miała inne zajęcie.
Ja wolałem delektować się w towarzystwie Hermana jednym z najlepszych win jakie dotąd piłem. Zapamiętajcie tą nazwę! Oczywiście Cousino Macul i FINIS TERRAE !!!
W salonie napięcie czasem było nie do zniesienia. Momentami nerwy brały górę ale było śmiesznie jak cholera!
Kominek wesoło trzaskał palonym drewnem lengi, podobnie też zgrzytał zębami Andrzejek Biernacki – nie mógł zdzierżyć amatorki. Cóż ta izba brydżowa z ludźmi robi!;)
A rano strzałka na wypływ Rio Azopardo z jeziora – rzeki uznanej za jedną z najpiękniejszych na świecie!
Ekipa BAYAN-GOŁ rusza na łów.
Niestety, jak opisywałem w zeszłym roku niedaleko ujścia Azopardo powstała kolonia uchatek patagońskich, które potrafią mimo uciągu rzeki dotrzeć do samego Fagnano! Rzeka przez to jest „ogolona” z ryb!
Jaka piękna, taka pusta. Znacie to skądś?;)
Na szczęście tego dnia trafiliśmy ławicę troci, które zmierzały do Lago Fagnano. Bywały miejsca, że ryby spławiały się dziesiątkami w głębszych baniach. Inna sprawa by skusić je do brania. Kolejna wyholować. Andrzej Biernacki ma dla takich rybek coś specjalnego.
Podobnie Jurek. Ten jest jednak wierny musze w 100% Na oporne przygotowane miał specjalne łososiowe tubówki z Gauli.
Jak się okazało skuteczne nie tylko na północy ale i daleko na południu.
Jasiu z Piotrem w tym czasie podjęli forsowny marsz śladami moimi i Mariusza z zeszłego roku.
Teren ciężki ale widoki wbijają w ziemię!
Piękna Azopardo w zalesionym wąwozie. Można piąć się kilometrami szlakiem a nie znajdzie się ani jednej możliwości dotarcia do rzeki, huczącej w dole.
W oddali Lago Fagnano. Jezioro, z którego Azopardo wypływa i po kilkunastu kilometrach wpada do Cieśniny Admiralicji – Seno Almirantazgo, jednej z odnóg Cieśniny Magellana.
Piotr na szlaku, który wyznaczył i wysypał drobnym gryzikiem Hermana ojciec i sam młody wówczas Herman Genskowski.
„Jak tam zejść?!” – tak blisko a jednak tak daleko.
Idzie się zmęczyć ale…
… choćby dla takich widoków warto!
I dla takich troci oczywiście!
Szkoda, że rzeka częściowo także została zainfekowana glonem didymo przytarganym prawdopodobnie z Nowej Zelandii, oczywiście przez wędkarzy. Wystarczy nie wysuszyć do końca butów do brodzenia a zarodniki przeniesie się z pewnością do zdrowej dotąd wody. Na Ziemi Ognistej zarażone są Rio Grande i Rio Azopardo – czyli główne łowiska ekskluzywnych wędkarskich lodge’y. Po prostu jakiś nadziany palant przeleciał z Nowej Zelandii i wpakował się w tych samych buciorach do tych rzek. Wystarczyło.
Trzeba korzystać póki jeszcze jest szansa. Didymo mimo sprzętu do odkażania u Hermana ma dużą szansę dotrzeć do jeziora a to byłaby już katastrofa dla regionu!
Póki co jest wiele odcinków rzeki, które nie zdradzają oznak postępującej gangreny.
Gangrena, która zabije środowisko dla tak pięknych stworzeń.
Troć wędrowna, która poradziła sobie z prądami oceanicznymi Atlantyku i skomplikowanym labiryntem Cieśniny Magellana. Wróciła do wody i zmierzała dalej, pewnie do któregoś z dopływów wpadających do Lago Fagnano.
Misja ukończona – pora wracać.
Samiec Rybaczka obrożnego (Megaceryle torquata) zwany Martin Pescador („Marcin rybak/wędkarz”) – gatunek zimorodka.
Ten ptak robił zawsze za dobry omen.
I na dobre wyniki długo nie trzeba było czekać ale kilkanaście kilometrów na wschód, znów na „Małym Bornholmie”, na jeziorze Fagnano.
Ulubieniec Lago Fagnano znów z dobrą trocią jeziorową 70cm
Ja na pocieszenie wyciągnąłem niewielkiego pstrąga źródlanego, który aż mnie wkurzył! Dzień wcześniej w tym miejscu straciłem największą troć jeziorową, z jaką walczyłem w życiu. Ryba poszła z blachą co dobija mnie do dziś!
Kilkadziesiąt metrów dalej uchodzi strumyk. Obrzucałem to miejsce bardzo dokładnie kilkoma przynętami, jako że z dala widziałem wyskakującą nad powierzchnię wody w całości troć. Bez skutku. Po mnie przyszedł Mariusz, wykonał 2-3 rzuty i złowił w miejscu gdzie przechodziłem tego srebrniaczka!
Cały czas się zastanawiamy czy niektóre z tych ryb to przypadkiem nie trocie wędrowne, które wpłynęły tu przez Azopardo.
Co udało mi się podpatrzeć, Mariusz staje między wystającymi z wody kamieniami (nigdy za ich linią), zwija smukłe, podobne do Abu Toby wahadłówki szybko, pod powierzchnią, lekko podszarpując kijem. Przynęta wychodzi z głębszej wody na płyciznę i najczęściej tuż przed samymi kamieniami następuje branie.
Bywa jednak, że mijają godziny a Fagnano nie obdarza niczym. To nie Deseado. Wynagradza to możliwością spotkania z naprawdę ogromną rybą, znacznie większą od największych z poprzedniego łowiska.
Rzadko setki i tysiące pustych rzutów przerywa taka rybka jak ten tęczaczek.
Tamtego dnia nie działo się u mnie nic przez wiele godzin. W końcu po tym jak Mariusz ruszył do obozu poczułem targnięcie. Wyjątkowo daleko od brzegu, na głebszej wodzie z dala od kamlotów! Ryba szybko pokazała się cała w pionowej świecy nad wodą. Wydarłem się tak, że Mariusz przybiegł z odległości 1,5km i porobił mi fotki.
Dobrze mieć świadomość, że zawsze można liczyć na przyjaciół. Dzięki stary! Cieszę się, że dzieliłem te chwile z Tobą.
70cio centymetrowa srebrna troć z Lago Fagnano.
Po takim dniu należy się dobre jedzonko jak Mariuszowe Chilli con Carne i butelka czegoś znów specjalnego Casa Real Santa Rity.
Kolejny poranek na „Małym Bornholmie”. Łudziłem się, że aura przełamie flautę i mimo wszystko coś zagryzie. Niestety…
Jeden z pary perkozów olbrzymich (Podiceps major) – największych perkozów świata.
Szkoda, że nie udało mi się uchwycić powitania tych ptaków po dłuższej, godzinnej rozłące podczas której i tak żałośnie samica nawoływała swojego partnera. Przywitanie to eksplozja takiej radości, tak czułych ocierań szyja o szyję, głośnych pisków i pukania dziobem o dziobek (zupełnie jak „noski eskimoski”), że człowiek zaczyna podejrzewać drzemiących w tych ptakach wyjątkowy intelekt. Gatunek ten jest wyjątkowo monogamiczny. Szkoda, że ludzie tak nie mają.
Furtka do wędkarskiego raju – za nią „Mały Bornholm”
W końcu jezioro się na nowo rozkołysało co niestety nie zmieniło mych wędkarskich rezultatów. Tego dnia bez brania. Bywa tak i w Chile, choć z Ziemi Ognistej chyba tylko właśnie na Fagnano lub Azopardo.
Wyjątkowo podła pogoda wygoniła chłopaków z samego ujścia Azopardo. Też nie połowili!
Co ciekawe, zapytany Herman potwierdził że w ujściu niegdyś znajdowała się wspaniała kolonia pingwinów królewskich (Aptenodytes patagonicus), której szukać ruszyliśmy rok wcześniej z Rafałem Zimmermannem. Nie znaleźliśmy nawet śladu po nich i nic dziwnego – ponoć kilka lat wcześniej zaczęło pojawiać się w rejonie sporo kondorów olbrzymich. Ptaki te zaczęły nawiedzać kolonię pingwinów tak nagminnie, że wybiły je co do nogi!!! Brutalne, ale być wtedy w tamtym miejscu z aparatem w ręku! Ponoć miesiąc wcześniej Herman znalazł tam jeszcze martwego pingwina królewskiego zabitego przez jakieś zwierzę. Niewykluczone, że kondory ciągle monitorują okolicę w poszukiwaniu tych wielkich (15kg), pięknych nielotów.
Ja zniechęcony rybałką i umęczony pogodą dałem się wciągnąć w las wabiony jego urokami.
Zaczarowany las Fangorn Ziemi Ognistej rośnie nad jeziorem Kami (indiańska nazwa tego akwenu)
Nawet mech przypominał tam żywe stworzenia, podobne do żółwi!
Podrzeń nadmorski (Blechnum penna-marina) – paproć porastająca lasy Ziemi Ognistej.
Chleb indian czyli jadalne owoce (te żółte) pasożytniczego grzyba Cyttaria darwinii. Niegdyś bardzo cenione przez indian, którzy urozmaicali sobie dietę tym nieco słodkawym owocem.
Grzyby te porastają tylko pnie niektórych bukanów mocno je deformując.
Rzut oka na chatkę Hermana i jego żony Mari-Seri.
I rzut oka na naszą chatkę tuż za gałązką Lengi (bukana).
Gdy wróciłem zastałem całą ferajnę palaczy na ganku.
Ostatnie suszenie spodniobutków. Ależ się cieszyłem, że zaraz zdejmę ciągle cieknące G4 PRO i tym samym zakończę ich karierę wyprawową.
Jeden z ulubieńców Hermana – stara suka, która wydała na świat wiele psów-zaganiaczy każdego dnia pomagających Hermanowi w pracy z owcami i krowami. Nawet sobie nie wyobrażacie co to za widok, gdy stado kilku psów na komendę swego pana okrąża kilkaset owiec i pilnuje by żadna się nie wymknęła! Kapitalne zjawisko!
Wieczór był specjalny – przedostatni na Ziemi Ognistej. Mieli nas także odwiedzić nasi gospodarze. Genskowscy.
Mariusz oczywiście wyłaził ze skóry by wołowinka była odpowiednio krucha. Jak zwykle była wyborna, podobnie jak nasze odkrycie ze świata win.
Szkoda, że mieliśmy tylko jedną butelkę.
Dzięki Leonowi i odbitkom przez niego zrobionym i wysłanym wiele miesięcy wcześniej staliśmy się częścią tego miejsca! Wisi tam kilka niezłych fotografii naszego autorstwa, odpowiednio oprawionych i wyśmienicie dekorujących wnętrze.
Bayan-Goł czeka na kolację.
No i sama impreza. Senora Genskowski przyniosła empanady (pierożki) z jedną z zabranych przez nas troci z Azopardo, wraz z rodzynkami!
Andrzej Gajewski przygotował dla wszystkich niespodziankę – eleganckie, wyprawowe koszulki. Dziękujemy!
To w ujściu tegoż strumienia Mariusz dopadł w zeszłym roku największą dotąd złowioną przez nas troć jeziorową Lago Fagnano.
Na śniadanie wyśmienita zapiekanka + rybka w sosie sojowym (przepis w fotorelacji z Grenlandii).
Jak ktoś jeszcze cmoka, że za mało ryb to popatrzcie co też wyczyniał Piotr Żurek ostatniego dnia gdy wrócił na Lago Deseado.
Zestaw “Zrób to sam gdy zgubisz źle zawiązaną płetwę” – z plastikowej miski 😉
Zaginieni chłopcy – Piotrek i Janek.
U Hermana po prostu było stanowczo za dobrze! 😉 Dom zaginionych chłopców opuszczaliśmy z ciężkim sercem. Słyszeliśmy jednak zbliżające się tykanie – zupełnie jak Kapitan Hak szkarada, którego na okrągło gonił krokodyl z połkniętym budzikiem. Czytaliście kiedyś „Piotrusia Pana”? Ja może nie mam za często okazji ale czasem czytam synkowi do spania. Całkiem niezłe;)
Ruszyliśmy zatem w drogę powrotną – zaś ku wspominanemu znanemu jeziorku z flamingami.
Kilka godzin przed Punta Arenas, jeszcze na Ziemi Ognistej gwałtowny wiatr znad Zatoki Bezużytecznej (Useless Bay) odbijał się od klifu pionowo w górę. Bawiły się na nim niczym małe dzieci, Kondory!
O dziwo same młodziki. Do tego tylko samce.
Niedaleko znajduje się kolonia pingwinów – kto wie, może ptaki te też się wyspecjalizują w polowaniu na te drepczące ptaki?
Dotychczas zawsze tylko mijaliśmy cmentarz brytyjczyków pod Onaisin. Tym razem zdecydowaliśmy się zajechać.
Należy do jednej z pierwszych owczych farm Ziemi Ognistej – Estancji Caleta Josephina, powstałej w 1893r Niestety mimo, że dziś objęty jest ochroną zabytkową popada w ruinę.
Miejsce spoczynku umarłych na tle miejsca żyjących – wciąż prosperującej estancji. Estancji, która mocno walczyła z indianami Onas i jak widać po cmentarzu, indianie nie pozostawali dłużni.
„Pamięci John’a Wallace’a i Murdo McKenzi’ego, którzy przypadkowo utonęli w Bezużytecznej Zatoce 13 listopada 1898”
„Wzniesiony przez jego oddanych pracowników. Pamięci John’a Saldine’a, który został zabity przez indian 20 lipca 1898”
„Ten kamień został wzniesiony przez Ich oddanych pracowników. Pamięci Edward’a Wiliamson’a i Emilio Traslavina, którzy zostali zabici przez indian w pobliżu San Sebastian 16 stycznia 1896”
Nie wyobrażam sobie by pożegnalna kolacja na koniec patagońskich wypraw miała odbywać się w innym miejscu.
Znów w La Luna – w miejscu tak klimatycznym co dobrze jeść dającym.
Łowca największych pstrągów – Piotruś. Doprawdy wędkarski „Piotruś Pan”. Zaś nad miseczką zapiekanego kraba królewskiego.
Znają nas tam już dobrze – rok wcześniej stołowaliśmy się tam przez cztery dni mając swój prywatny stolik! Jak Hemingway!:)
Do składu zaginionych chłopców należeli (od lewej):
Zygmunt Wnuk, Mariusz Aleksandrowicz, Janusz Przetacznik, Andrzej Biernacki, Jurek Jurkan, Andrzej Gajewski, Bartek Mikulski; na dole – Piotr Żurek i Rafał Słowikowski.
To była niezapomniana wyprawa! Oczywiście w jakimś stopniu każda taka jest. Są jednak te szczególnie rozgrzewające serce w chłodne dni. Są także towarzysze, których szczególnie byś sobie życzył mieć przy swoim boku, by wspólnie doświadczać niespodziewane przygody. Są ryby, które szczególnie żeś sobie upodobał by na nie polować i są miejsca. Miejsca, w których czujesz się jak w drugim domu. Miejsca, w których gdyby nie rodzina zostałbyś na zawsze. Miejsca, które mogłyby zmienić Cię w trampa, pustelnika, mieszkającego pod chmurą albo co pewniejsze w dziupli jakiejś starej lengi. Byle tylko rano mogła Cię obudzić siedząca na gałęzi władczyni patagońskiej puszczy – Aguja.
Albo byś rano mógł ruszyć na wspólne łowy z Twoim cichym, dzikim przyjacielem – Mauricio. Byś po prostu mógł nie dorastać, nie starzeć się, bawić, łowić rybki i… żyć pięknie.
tekst i przygotowanie: Rafał Słowikowski
zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Andrzej Biernacki, Jurek Jurkan, Bartosz Mikulski, Janusz Przetacznik, Piotr Żurek i Rafał Słowikowski