Do Chile zwykliśmy podróżować głównie na Ziemię Ognistą. Tym razem jednak ruszyliśmy śladem wyprawy sprzed równych 10 lat. Nieco na północ – w region XI, do samego serca Patagonii – w prowincję Aysén. Coś jednak mąciło spokój pełen pstrągów. Coś kazało gonić inne marzenie. Co to było – dowiecie się czytając poniższą relację.
Aysén mocno się różni od Tierra del Fuego. Wraz z powstałą w latach 80-tych Carretera Austral (trasa północ-południe) czas ruszył. I tak jak na Ziemi Ognistej nie zmienia się nic, tak tu upływ czasu jest bardzo widoczny. Wiele wędkarskich ośrodków, lodge’y, przewodników wędkarskich, organizatorów spływów zdążyło mocno wpłynąć na tamtejszą ichtiofaunę. Podchodzenie pstrągów jest tam znacznie trudniejsze, a juz znalezienie właściwej wody należy do zadań niełatwych. W większości miejsc noclegowych ogólnodostępne jest wi-fi a to zawsze trzeba przyznać – negatywnie wpływa na ducha wyprawy. No cóż…
Uzbrojeni w mapy i wszelkie rady od Mariusza Aleksandrowicza, który wcześniej zalazł kingom Aysén za skórę wylądowaliśmy szczęśliwie na lotnisku w Balmaceda. Stamtąd dzieliła nas od Coyhaique (największe bo 50-tysięczne miasto regionu) już tylko godzinka jazdy.
A skoro się zameldowaliśmy i odświeżyliśmy w kameralnym hoteliku…
Wyjście na miasto było tylko kwestią krótkiego czasu. Rosnące araukarie tylko mnie umacniały w przekonaniu, że znów jestem w Patagonii. Odjechane to ale w głowie zapulsowała myśl „znów jestem w domu”. Jak się miało okazać, „dom” jednak bardziej na południe.
Szybka i sprawna wymiana kaski i pora na kolację, bo po podróży i samolotowym żarciu w brzuchach już burczało.
Oczywista oczywistość, że do tak wybornych win nie mogło zabraknąć wybornych steków.
Kolejnego dnia czekał nas całodzienny przejazd w stronę pierwszych łowisk.
Trasa wiodła na południowy zachód malowniczymi, górskimi wąwozami.
I jak to bywa na długich przejazdach. Postoje musiały być częste. A bo dobry kadr (przyznaję – to głównie ja😅), a bo siku, albo…
…no tak😅
W tych warunkach, nowe znajomości szybko się przeradzały w przyjaźnie.
Kierowcy niestety nie mieli tak wesoło, tym bardziej, że uczestniczyli w tej winnej spółdzielni a jej, wydawałoby się nieprzebrane zasoby topniały w oczach😅.
Człowiek (szczególnie fotografujący) szmerka mógł dostać od samego patrzenia na mijane okolice.
Bywało, że Patagonia regionu XI przypominała mi nieco krajobrazy Nowej Zelandii, choć znacznie większego formatu.
Część rzek spływa tam bezpośrednio z lodowców, więc na pstrągi raczej nie ma co w nich liczyć. Płynącym na tarło łososiom jednak to nie przeszkadza nic a nic.
Obaj mieszkają we Wrocławiu a musieli się tak daleko wybrać by w końcu się poznać.
Dream team.
Ja wiem co ten gaucho sobie myślał… pewnie, że też by się napił!👻
Oczyma wyobraźni widzieliśmy wielkie pstrągi pływające w każdym mijanym jeziorze, a niektóre były ogromne!
Kolejne rozprostowywanie kości.
Do tego wodospadu dochodzą kingi.
Jakże zazdrościłem temu człowiekowi na kaskadzie. Czy widział jakąś skaczącą rybę?
Do miejscowości Cohrane dotarliśmy ciemną nocą.
Lokalny bibliotekarz wynajął nam dwa urocze domki, które miały być bazą wypadową przez najbliższe kilka dni.
W przepływającej przez mieścinę Rio Cochrane wypatrzyliśmy z mostu pierwsze pstrągi, jednak nie one miały być naszym celem tego dnia.
Tego dnia mieliśmy się zmierzyć z kingami z dwóch bliźniaczych rzeczek. Rio Carrera…
…i Rio Jaramillo.
Obie nieduże ale nie musiało to nic znaczyć. Poza tym znalezienie „grubszych” odcinków to tylko kwestia czasu.
I mimo, że byliśmy dokładnie w tym samym czasie co dziesięć lat wcześniej Mariusz z ekipą, szybko mieliśmy się dowiedzieć, że kingi już przepłynęły. Poza pojedynczymi, mocno ciemnymi rybami, na brzegach znajdowaliśmy tylko wielkie ziarna ikry po złowionych przez wędkarzy kingach.
Takie pizdryki nie mogły ukoić naszego rozgoryczenia.
Stan pogody oddawał dobitnie stan naszych morali tamtego dnia.
Co prawda nieco powyżej ujścia rzeki do jeziorka odprowadziła mi przynętę ryba, która gdyby była pstrągiem a nie chinookiem to uczyniłaby tą wyprawę przecudowną (na oko 85cm!). Wolę wierzyć, że był to mały king😨
Nawet spotkany gaucho uważał, że chinooki już się skończyły🤯
Do domków wróciliśmy w nienajlepszych nastrojach…
… a do tego głodni!
Profesor rozpalił ruszt i pierwszorzędnie przygotował kupione mięsiwo.
Do spania szliśmy z pełnymi brzuchami i na lekko miękkich od wina nogach. Krzyż południa miał jeszcze okazję przyglądać się „włamowi” przez łazienkowe okienko, po tym jak nie kto inny a nijaki Ataman vel Pawcio zatrzasnął drzwi z kluczem od środka.
Na śniadanko szybkie zapiekaneczki i szybki wypad nad rzekę. Plan był!
Kupując dzień wcześniej, na kolację mięso, spotkaliśmy wędkarza. Niecodzienne to, że taka ekipa podjeżdża dwoma pick-up’ami 4×4 pod mięsny w Cohrane i w woderach robi takie grube zakupy😂. Facet pochwalił się kilkoma chinookami złowionymi w nocy w nijakiej Rio Vargas.
Jechaliśmy jak natchnieni! Z nową nadzieją wepchniętą w nasze serca niczym farsz ze sklepu mięsnego 😅
Krajobrazy wciąż urzekające. Ci królowie najwyraźniej muszą być estetami, skoro na tarło wybierają tak wyjątkowe zakątki naszej planety.
Rzeka była mało przystępna i głęboka. Miejsca dla wszystkich nie starczało a tematów do focenia pełno.
Gaucho zmierzający na imprezę nieopodal, z własną zagrychą. Co prawda opierała się biedna, czując pewnie rychły koniec.
Godzinę później te psy obgryzały surowe kozie giczki i makabryczny łeb. Z pokrytego gontem domku wybrzmiały pierwsze akordy gitar i dało się usłyszeć śpiewy przerywane podnoszonymi toastami. Imprezka się rozkręcała.
Tymczasem „uber” czekał już na miejscu😉
I gdy tak pstrykałem zdjęcia powyżej mostu, dołu rzeki dobiegły mnie okrzyki ekipy.
Marcin zapiął (na amerykańską obrotówkę dedykowaną łowieniu kingów) dobrego łososia królewskiego. Jarek sprawnie podebrał i voilá!
Wygarbiony samiec w pięknych godowych kolorach. Ryba praktycznie bez skazy.
102cm
Taka ryba potrafi wyjazd uczynić prawdziwie udanym.
Oczywiście król został wypuszczony. Los zdecydował, że będzie mu dane pozapładniać jeszcze kilka samiczek nim wyzionie ducha. Bo że wkrótce po tarle zdechnie to rzecz pewna.
Skoro mowa o „zdychaniu”, niektórzy nie wytrzymali tempa. W końcu trzeba było wykonać tyle rzutów! Daleko od mostu gdzie stało auto się nie zapuszczaliśmy (most widoczny w tle).
Kolega zapomniał, że na rybach trzeba być czujnym. Coś czuję, e ta fota za długo tu nie zagości. Zaraz będę miał telefon. A jeśli ciągle ją widzicie tzn. że okazałem się mniej ustępliwy niż Jarek z wyborami😵
Po kilku godzinach bezowocnego biczowania wody, gdzie jeszcze widzieliśmy kilka królewskich spławek w końcu się poddaliśmy zmieniając odcinek rzeki. Poniżej zbierała dopływy choćby z takimi oto wodospadami.
Fuksja magellańska (Fuchsia magellanica) występuje w całej Patatgonii. Jej kolory przypominają o ulubionych kolorach tak na łososie pacyficzne jak i na steelheady!
Odcinek z wodospadem był bardzo obiecujący.
Do tego znacznie bardziej przystępny.
I blisko drogi, co może było wygodne ale jednak zmniejszające szanse na wielkiego potokowca.
I kiedy traciłem już nadzieję, coś pyknęło w pomarańczowego Meppsa Flying C
Gdy poprawiłem rzut, na zestawie zameldowała się taka oto samiczka coho (kiżucz).
Z resztą nie tylko mi. Jarek złowił jej młodszą siostrę.
Poprawiając jeszcze niewielkim potoczkiem.
A że Krzyś uwielbia też kropasy…
Stety/niestety samica łososia dostała w beret. Mięso miała smaczne i sporo ikry, którą skonsumowaliśmy na kanapeczkach.
Szkoda, że w wodzie było tak mało ryby, bo odcinek z każdym zakrętem aż pachniał łososiami. Dobrze się przynajmniej łowiło.
W nocy mieliśmy gościa – puchacz magellański (Bubo magellanicus). Królików ma w tej okolicy mrowie ale i tak nie pogardził rybimi resztkami.
Tu gdzie mieszkam (okolice Trójmiasta) nazwa ta kojarzy się z klubem świadczącym usługi najstarszego zawodu świata.
U bibliotekarza na szczęście była to tylko drewutnia (a tak naprawdę bodega <hiszp.> to piwnica)😅
W górę patrząc wyglądało to tak:
A w dół tak (Rio Cochrane):
Niezwykła to sposobność – zerwać zakazany owoc z patagońskiego drzewa. Krzysiu i bez Ewy zbyt podatny na pokusę😋
Jabłuszka jednak były kruche i słodkie – po prostu pyszne!
No ale człowiek nie tułał się taki szmat świata na jabłka! Czekało na nas wybrane wieczorem z mapy jezioro. Bibliotekarz potwierdził: „Si. Tiene truchas.” Ruszyliśmy kolejną, malowniczą trasą.
Pstrągi czekały, no ale weź się człowieku nie zatrzymaj!
Droga prosta. Przy instrukcjach Grzesia Popieli (czyt. opieprzaniu!😆), cisnęliśmy ile wlezie.
Aż je zobaczyliśmy… Lago Marrón
Móc łowić ryby w takiej scenerii to naprawdę duży przywilej.
Szczęka opadała jak było tam pięknie!
Byłem tym szczęściarzem, który pierwszy złowił rybę. I to nie byle jaką – pięknego 60cm pstrąga tęczowego.
Trzeba było zrealizować plan kolacyjny…
… czemu z ciekawością przyglądała się samiczka pustułki amerykańskiej (Falco sparverius). Pewnie nieczęsto widzi pstrągi na drzewach😅
Moją całkowitą uwagę w końcu przykuły Rudosterki patagońskie (Enicognathus ferrugineus).
Ostatni raz okazję na fotografowanie tych wdzięcznych papużek na tle ośnieżonych szczytów miałem w Torres del Paine podczas mojej pierwszej wyprawy do Patagonii, 12 lat wcześniej!
A że sprzęt i oko lepsze to i zdjęcia o niebo lepsze!
Jezioro jednak wzywało by znów chwycić za wędkę.
W dole koledzy nie odpuszczali.
Grzegorz założył swój szczęśliwy kapelusz…
…ale ten wydał się szczęście przynosić głównie Marcinowi.
Profesor haratał rybę za rybą. Wyglądało na to, że akwen zamieszkują tylko pstrągi tęczowe.
Grzegorz nie lubi bezczynnie się przyglądać jak inni łowią…
…jednak taka rybka nie była w stanie Go usatysfakcjonować.
Gdy ja łowiłem jedną…
… Profesor łowił pięć! Ma facet fach w ręku!
Sceneria wciąż fascynowała!
Ryb połowił w końcu niemal każdy, choć brały z przerwami.
Królem Lago Márron został jednak Grześ Popiela.
Dopadł pięknego tęczaka 71cm.
Do domków wracaliśmy w końcu z tarczą w dłoni. Dzień pierwszego sensownego łowienia właśnie dobiegał końca.
Spać jednak nie szliśmy spełnieni. To ciągle nie było to o co nam chodziło…
Krzyż południa tak pięknie świecił, choć mętna otoczka wokół gwiazd pokazywała jak bardzo wilgotna nastała noc. Szkoda, że następnego dnia mieliśmy zmienić okolicę i ruszyć dalej przed siebie. Pchały nas nowe nadzieje i oczekiwania, nie pozwalając cieszyć się tym co fajne, nie pozwalając się wyluzować i … prawdziwie docenić.
Tak czy inaczej opuściliśmy gościnne progi bibliotekarza z Cohrane i …
… ruszyliśmy wzdłuż majestatycznej i pięknej Rio Baker, raz po raz mijając kolejne wędkarskie lodge, sygnowane przez Orvisa czy Patagonię. Ciąg królewskiego łososia wydaje się w tamtych stronach dawać korzyści większej ilości osób niż się ktokolwiek z nas spodziewał.
Połączenie Rio Baker i Nef.
Mijając kolejne pasma górskie raz po raz oglądać mogliśmy lodowce, których zasoby wodne zasilają kingowe rzeki regionu.
Część z rzek zasila największe jezioro regionu, lecz tam można liczyć na spotkanie „tylko” z ogromnymi pstrągami albo trociami jeziorowymi.
Co mnie wielce cieszyło, nikt nie miał nic przeciwko na chwile przerwy w malowniczych miejscach.
Aparaty zatem nie stygły, podobnie z resztą jak moczowody amatorów wina😝
To jedna z rzek uchodzących do tego wielkiego akwenu była naszym kolejnym celem. Po drodze podobnych jej sióstr mijaliśmy wiele. Wszędzie tam należy się spodziewać wielkich ryb.
Profesor Marcin Drąg – polska nadzieja na zwalczenie koronowirusa jeszcze wtedy się z pewnością nie spodziewał z czym wkrótce przyjdzie się mu zmierzyć. Trzymamy kciuki Marcinie! W takich jak Ty, nadzieja świata!🤞
Krzyś jak przystało na rasowego weterynarza postanowił zająć się autopsją zabitego przez lawinę kamieni kondora.
Pięć minut po tym zdjęciu, skrzydło martwego ptaka zostało doszczętnie oskubane z lotek, które jako pamiątki miały polecieć do naszych domów.
Mijana po drodze Laguna Verde urzekała spokojem.
Ciekawe czy coś w tej wodzie żyje(?)🤔
W końcu dobijamy do celu – dość nowoczesnych domków nad brzegiem samego jeziora i meldujemy się u zgrabnej i niemniej wdzięcznej niewiasty niż Jej imię – u Weroniki😊
Podświetlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca chmury zapowiadały, że coś się wydarzy. A, że mimo iż spaliśmy w dwóch osobnych domkach to jednak jadalnia była wspólna i wygodna – wydarzyło się wiele… dopóki większość z nas w niej nie posnęła😆
O poranku pierwszy raz zamarzyłem by to wspaniałe chilijskie wino się już skończyło😅
Ruszyliśmy w góry – bez nadziei na rybę. Jedyna nadzieja jaka nas wypełniała to że zapas pitnej wody się nie skończy😂
Gdy ujrzeliśmy rzekę docelową meandrującą gdzieś tam w dolinie aż kac z nas wyparował!
Im bliżej tym lepiej!
Rzeka wypływała z tych gór.
I formowała fantastyczny krajobraz!
Posiadanie działeczki, choćby z tak rozlatującymi chałupami estancji ale w tym miejscu – bezcenne!
Postanowiliśmy się podzielić na dwie grupy by zbadać większy odcinek tej nieznanej nam rzeki.
Ci co zostali w kanionie niżej szybko zaliczyli pierwsze ryby!
Rzeka miała spory spadek ale każdy fragment ze spokojniej płynącą wodą dawał nadzieję na rybę.
A nie były to byle jakie ryby tylko silne i piękne trocie jeziorowe wędrujące z głównego jeziora. Może już na tarło a może tylko by pooddychać w dobrze natlenionej wodzie podczas skwaru.
Piramida.
Tam rozmach Patagonii poczuliśmy tak dobitnie, że aż fruwały motyle w brzuchach. No chyba, że to ta nocna alkoholizacja! 😝
Płotki to stały element patagońskich krajobrazów od samej Atacamy po krańce Ziemi Ognistej. Praktycznie całe Chile poza parkami narodowymi jest w rękach prywatnych.
Osobliwe to – mieć takie górki na działeczce.
Jakże zaskakująca jest możliwość obserwowania tam tak dziwacznych ptaków jak flamingi chilijskie (phoenicopterus chilensis).
Te nigdy nie występują samotnie.
Na Ziemi Ognistej zastanawiałbym się czy są to mustangi (konie niczyje). W regionie Aysén szanse na to jednak były żadne.
Kondory (Vultur gryphus) to padlinożercy również występujący od samej Atacamy (a nawet sporo na północ od Chile) po Isla Navariño, którą mieliśmy okazję odwiedzić w 2015 roku.
Król na włościach.
To akurat kogut. Samice jednak są większe i potrafią mieć rozpiętość skrzydeł do 3,2m!
Gnieżdżą się na półkach skalnych, wysoko w takich właśnie górach. Samica składa jedno jajo raz na dwa lata. Młode lęgną się po 54–60-dniowej inkubacji; jajem w tym czasie opiekuje się oboje rodziców. Dojrzałość płciową osiągają dopiero w wieku 8–9 lat. Żyją ponad 40 lat.
W raz z Marcinem przeprowadziliśmy rekonesans górnych partii rzeki.
I mimo, że aż pachniało rybą i niektóre miejscówki były obłędne nic sensownego nawet nie odprowadziło naszych przynet
Tymczasem w dole chłopcy mieli znacznie więcej szczęścia!
Nie kto inny jak Pawcio vel Ataman zapiął wyśmienitą rybę!
Ryba idealna!
67 cm miedzianego szczęścia z serca Patagonii.
Do tego jeszcze w takiej scenerii!
Wyśmienite ryby połowiły Grześki. Grube i silne.
Mnie z Marcinem jednak nie wiedzieć czemu ciągnęło ciągle w góry.
A tam w końcu natknęliśmy się na górskie jezioro, z którego rzeka wypływała. Marcin w jednym z pierwszych rzutów dorwał taką wspaniałą troć!
67cm
Wszystkie ryby z rzeki, jak i tego jeziora postanowiliśmy puszczać. Były w świetnej kondycji i wracały do wody w szybkich zrywach.
Dołowiłem tą 50-tkę, 60-tka mi spadła i postanowiłem ściągnąć tu chłopaków na resztę dnia. Okolica jak i potencjał wody były zacne.
Popołudniu wszyscy biczowaliśmy lazurową wodę.
Krajobrazy ciągle oczarowywały. Region Aysén doprawdy zasługuje na miano serca Patagonii.
Nieopodal zaparkowanych aut dało się słyszeć charakterystyczne popiskiwania, przypominające klaunów w cyrku. Dzięcioły Magellana (Campephilus magellanicus). Tu samica…
… i samczyk.
Po chwilowym braku akcji na jeziorze, część ekipy skupiła swą uwagę na rzece.
I mimo zapewnień lokalnego guide’a, który najbardziej kochał tą właśnie rzekę i ten odcinek nie mieliśmy tam większych rezultatów.
To już lepiej było nam wrócić pod most, przy którym rzeka rozpoczynała swój wypływ. Tam też zapiąłem podobną grubą i miedzianą troć jak ta Pawcia ale niestety wpłynęła między przęsła i zerwała żyłkę!😬
Ten dzień wyraźnie należał do Marcina. Dołowił jeszcze trzy ryby w tym tą 65cm…
…i dwie mniejsze.
Wszystko tuż powyżej mostku, który dostrzeżecie na zdjęciu niżej, z dalszej perspektywy.
Wszyscy sumiennie pracowali na sukces.
Ale nie każdemu dopisało szczęście.
Znaleźliśmy jednak wodę ze wspaniałym potencjałem i kolejnego dnia też mieliśmy na nią wrócić.
Noc była chłodna, więc szczyty gór przez noc przypruszył śnieg.
Przestrzenie tam są tak wielkie i przejrzystość powietrza tak dobra, że cienie chmur na ziemi wydają się gonić jak szczenięta.
Dream team w drodze po dobre trocie.
Jak każdego dnia, do drużyny byli werbowani nowi wybrańcy😅
Byli też Ci grzeczniejsi ale dodający powera🙂 Spring!
To pod tym mostem za Pawłem, straciłem naprawdę piękną rybę. Do dziś serce klęka.
Krzyś marzył o Patagonii wiele lat. W końcu marzenie się spełniało.
I mimo, że wszyscy się mocno przykładali…
Szczęście sprzyjało najlepszym.
Kolejna dobra ryba – 68cm!
W takiej scenerii hol musiał smakować wybornie!
I to wcale nie było ostatnie słowo Grzegorza tamtego dnia!
Ale grubas!
Wcale nie najdłuższy a jednak jakie robi wrażenie!
W taki dzień, przerwa na „mądrych Polaków rozmowy” była bardzo wskazana.
Najlepsze wino powędrowało w plecaku Grzesia Popieli niemal na drugą stronę jeziora.
Warto było dźwigać to słodkie brzemię.
Zimne i bez stosownych kieliszków, jednak smakowało idealnie.
Towarzystwo było idealne, aura była idealna i krajobrazy idealne!
Tylko brania ryb nie były idealne😕
Te trzeba było wypracować naprawdę ciężko.
Kolor jeziora był kosmicznie piękny.
No ale w końcu trzeba było wrócić do domków.
Czekało nas w końcu pakowanie.
Chmur z tamtych stron nie zapomnę nigdy.
Niebo było nierealne!
Z resztą było ono nierealne o zmierzchu i o świcie.
A świt przywitał nas na promie.
Mogliśmy stracić 10 godzin jazdy i mnóstwo paliwa a mogliśmy skrócić sobie drogę promem, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Co prawda nie było łatwo o bilety ale najważniejsze, że się udało! 💪
A widoki?
W tym świetle – czad!
Dwa dni wcześniej udało mi się zrobić to zdjęcie, promu, którym właśnie tak płynęliśmy. Czyż nie świetne?!
Tego dnia ośnieżone szczyty ledwo majaczyły zza deszczowych (albo śnieżnych) chmur.
O bilety byłem zmuszony walczyć jak lew ale widać, że jeszcze 2-3 auta by się zmieściły.
W ostrym słońcu każdy rozbryzg fali od dziobu rysował minitęczę.
Przejechaliśmy w zupełnie inny, zdecydowanie bardziej wiejski rewir Aysén. Zamieszkaliśmy w kolejnych domkach, nad rzeką Rio Mañiguales. Góry wokół przypomniały o naszych Tatrach.
I jakby procentów było mało, miast wina otworzyliśmy rum😅👻
Obudził nas rześki poranek.
I jeśli dotąd nie połowiliśmy to tego dnia mieliśmy połowić napewno. Pewny namiar od Alexa na tajne jeziorko, które odwiedził przed kilkoma laty, chcąc zostać chilijskim rolnikiem był naszą deską ratunku. Ultima esperanza!
Pstrągi brały już w pierwszych rzutach!
Nie za duże ale dające mnóstwo zajęcia i frajdy.
Tajna broń, bez której nie można się wybrać na pstrągi do Patagonii! Pomoże Wam w tym tylko Igor Olejnik.
Działo się praktycznie non stop!
I mimo, e nie mieliśmy do czynienia tego dnia z większymi sztukami to jednak łowione pstrągi były silne jak cholera.
Marcin w Patagonii był pierwszy raz. Tego dnia miał złowić 11 pstrągów 50cm+
Wszyscy razem a było nas ośmiu mieliśmy złowić tego dnia 72 ryby powyżej 50cm. Statystyka niezła choć niektórzy złowili 20 sztuk a ktoś wyzerował. Narodził się chytry plan!😈
Ponieważ „zerowicz” łowił na te same blachy od Igora Olejnika co reszta, nie mógł pojąć e coś robił nie tak. Kilkukrotnie zawracał innym głowę by się wymienili z nim na blachy. Do wymiany dochodziło i inni tuż przy nim dalej ciągnęli rybę za rybą a On – biedak nic! Ktoś powiedział coś o atraktorze. inny ktoś, że mam go ja ale niechętnie się dzielę. Męskie ego wygrało i biedaczysko mimo, że do końca dnia nic nie złowił nie przyszedł się kajać, o atraktor prosić. Nikt nie podejrzewał jak daleko w kolejne dni to zajdzie😆. No nic – ziarenko zostało zasiane.
Zabawy z rybami było sporo a wkrótce „atraktorowa intryga” miała rozwinąć skrzydła.
Nim do tego doszło mogliśmy się nacieszyć smakiem jagód calafate (Berberis trigona).
Tak samo brudzące jak nasze i tak samo smakujące, choć mają nieco większe pesteczki, które są cierpkie.
Ileż to patagońskich sesji wędkarskich nam umiliły i ileż pstrągów złowiliśmy mając ich smak w ustach?!
Trzeba tylko uważać by potem na zdjęciach z rybami nie mieć umorusanego pyska😅
Ależ niektóre egzemplarze były pełne uroku!
Bywało, że pstrągi odprowadzały pod same nogi. Wahadła mimo, że już nie pracowało nie wolno było wyciągnąć z wody tylko za siebie w stronę brzegu dalej należało pociągnąć i nawet jak na muskie – kręcić ósemki.
Zupełnie jakby człowiek był niewidzialny! Pstrągi nie zwracały uwagi na cień ani na nogi wędkarza, które właśnie mijały!
Festiwal brań
Festiwal kolorów
O coś takiego właśnie mi chodziło. Niestety miast cieszyć się tak cudownym dniem i tyloma pstrągami, w części głów tętniło… „King! King! King!”
Rafcio miał akcje gdzie miał kilka ryb rzut po rzucie. Część wyciągnąć się udało, części nie! Zatem musiały być też i większe w tym jeziorze. Mariusz wcześniej większe w końcu łowił🤔
Nie doceniłem tych tataraków a koledzy mieli w nich świetne wyniki!
Grześ to „stary, patagoński wiarus”. W życiu by się nie nabrał na bajkę o atraktorze! 😂 Bez słowa zająknięcia jednak ciągnął też tą farsę nie dając się zwieść tekstami „Słowik już mi się przyznał, możesz mówić”. Nie z nami te numery. Byłem zaskoczony konsekwencją całej grupy!
Krzyś w Patagonii też był pierwszy raz i na „atraktor” nie dałby się zwieść. Może też dlatego, że nie był tak zdesperowany bo w końcu też łowił.
Piękny pstrąg na tle jesieni😍
Jarek pomiędzy pstrągami wydłubał (bez atraktora😜) takiego oto endemita. Kiedyś coś podobnego udało mi się złowić na Isla Navariño. Cud, że pojedyncze egzemplarze przeżywają obecną inwazję pstrągów!
A że żadna ryba nie smakuje jak świeżo złowiona i zjedzona jeszcze na łowisku, zabrałem się za robotę. Przyznam się, że „atraktor” tak działał, że po prostu miałem dość!😆
Posolone i popieprzone tuszki pstrągów wraz z cebulką zostały owinięte w folię aluminiową…
Dym z ogniska i zapach pieczonego pstrąga zwabił pierwszych amatorów rybiego mięska.
Jeszcze druga strona i…
Gotowe!😋🤩
To cud, że największy głodomór oparł się wszelkim bodźcom smakowo-zapachowym. Próbował złowić tego… honorowego.
Gdy ugasiłem z grubsza głód, spróbowałem jeszcze te tataraki ale najwyraźniej pstrągi „wyłączyły się” na dobre.
Wiedziałem, że bozia pokarze mnie za ten „atraktor” ale nie sądziłem, że tak szybko. Shit happens kiedy chce się obrócić auto tak by wiatr nie wyrwał drzwi i zapomni się o rzuconych za autem pudełkach z przynętami!😬 Uwierzcie bądź nie – ani jeden wobler ani nawet kotwiczka nie uległy zniszczeniu! Szczęście w nieszczęściu 😅
Wieczorem jeden z wtajemniczonych został poproszony przez ofiarę intrygi by stanął na czatach, podczas gdy ten trzepał zostawioną przeze mnie na ganku kamizelkę. Znalazł pastę do zębów🤔. Ta rzekomo miała być tylko nośnikiem pomagającym rozprowadzić na przynętach rybie feromony pochodzące z eksperymentalnego doświadczenia polskiego MIR-u. Takich bredni w życiu nikomu nie nawciskałem😂 Wieczorem mieliśmy ubaw straszny!
Kolejnego dnia był plan znowu na kinga! A że miejscówka była niedaleko domków, robiłem za stojak do wędek na pacy.
Celem był dopływ głównej Rio Mañiguales – Rio Ñireguao.
Nim się wykaraskaliśmy z wozu i wywiązał się temat „rozchodniaczka” od strony rzeki dało się słyszeć głośne „Słowiiiiiiik!”
Grzesiu nie czekał aż skończymy bredzić tylko pierwszy stanął na brzegu pool’a i w drugim rzucie zapiął kinga!
Profesor sprawnie mu go podebrał.
I oto on – owoc determinacji, wytrwałości i nieprzystawania z pijakami😆
118cm!💥I to bez atraktora!
Ryba ta zmobilizowała resztę do sumiennej pracy, bez pitolenia!
Grzesiu w tym czasie reanimował rybę, po którą tam przyjechał.
Ostatnia fotka z królem i ten zaraz wróci na swój tron. Szczęśliwy kapelusz znów nie zawiódł!
Rio Ñireguao szumiała poniżej jakby nic się nie wydarzyło i niestety wydarzyć już nie miało.
Co prawda wszyscy biczowali wodę jak opętani ale jak późniejsze doświadczenia z kingami miały mi pokazać, nie była to właściwa technika.
Chinooki co prawda spławiały się raz po raz, wielokrotnie między rzucaną przynętą a samym wędkarzem i… nic. Dwa tygodnie później miałem obserwować co dzieje się na niewielkiej rzeczce nafaszerowanej chinookami. Spadające ciężkie blachy płoszą te wielkie ryby tak skutecznie, że nie ma szans najmniejszych by cokolwiek skusić do brania. Trzeba być mega cicho i jamka nie może być zbombardowana setkami rzutów. Pewnie też dlatego Grzesiu jako jedyny, bo w drugim rzucie zapiął tą piękną, królewską rybę.
Pstrążki przez kingi pewnie są porozstawiane po kątach, dlatego też mieliśmy z nimi w dorzeczu Mañiguales tak rzadko do czynienia.
Jeden czeka, drugi już tylko udaje 😉 Żadne zdjęcie nie odda stanu duszy Grześka Kempysa – był już… wolny.
Piszę o wolności od oczekiwań, od porażającej pogoni za marzeniem, od czegoś wywołującego taką presję, że czasem człowiek aż to źle znosi. Ciągle brakuje nam pokory i nie ma na to lekarstwa – jedziemy na ryby goniąc swe marzenia o wielkich trofeach. Zapominamy a właściwie nie dostrzegamy innych pięknych rzeczy na miejscu, z którymi będzie szansa (i to niepełna) się na nowo spotkać dopiero przy przeglądaniu zdjęć! Dopuszczamy się lekkiej nawet profanacji! Ale każdy na to musi znaleźć swój indywidualny sposób albo jeśli nie złowi ryby marzeń, wróci niezadowolony.
Rafcio z Krzysiem mieli jako jedyni okazję na spędzenie tych chwil w Patagonii razem, jako Syn z Tatą. Świetna sprawa!
Zecydowanie zasługująca na uczczenie.
Poruszając jednak kwestie alkoholowe – zawsze miło z Przyjaciółmi wychylić szklaneczkę rumiki albo odkorkować jakieś dobre wino. Mimo wszystko warto robić to z umiarem by zbyt wiele nie stracić. Szkoda tych wszystkich przygotowań, czasu i kasy zainwestowanej w wyjazd w ten i inne piękne zakątki świata!
To już lepiej odłożyć wędki i poprzyglądać się razem rzece i raz po raz delfinkującym królom.
Mniej wtedy umknie
Popołudniu zmieniliśmy odcinek rzeki. Chcieliśmy dotrzeć do miejsca gdzie niegdyś Krzysiu Zieliński połowił piękne kingi.
Po drodze odwiedziliśmy jeszcze przelew na samej Rio Mañiguales, gdzie dwa dni wcześniej Pawcio widział skaczącego w górę kinga powyżej 130cm!
Rzeka była gruba!
Szacunek, że kingi bez większych trudności są w stanie pokonać takie katarakty.
Typowa, tradycyjna zabudowa z Aysén – domki kryte gontem.
Jeśli gdzieś miały stać to poniżej tego wlewu napewno.
Sprzęt był właściwy – custom z pracowni Rodmas na tajmienie, mahseery i kingi; Stella 8000; monofilament 0,45mm i Abu Toby 60gr – lepszego seta na kingi z dużej rzeki nie ma.
I ten huk wody! Wszystko w człowieku drżało. Lepiej by nóżka przy przeskakiwaniu z kamienia na kamień się nie pośliznęła!😬
W końcu docieramy późnym popołudniem na docelowy odcinek.
Miejscówka jest porażająco piękna.
To stąd pochodzi rekord naszego klubu – piękna królewska samica o dł. 121cm złowiona przez Krzysia Zielińskiego.
Co prawda Krzyś Giza widział spławkę dużej ryby ale kilka godzin obławiania nie przyniosło najmniejszego efektu.
Tak to już z łososiem jest. Jak to mawia Olek Pastuszak „Łososia się nie łowi; łosoś musi być nam dany”.
Albo zjechać na dół i poniżej Villa Mañiguales przywalić takiego oto łososia.
Na żyłeczkę 0,25mm!
100cm
Widać – ten dzień należał do Grześków!
No bo nie do Krzysia Gizy, któremu po półgodzinnym holu w tym właśnie miejscu spiął się chinook oceniany na oko 120cm!😩
Pawcio zajął miejscówkę po Grzesiu ale niestety – nic to nie dało.
Co też może się mieścić w takim piórniczku sygnowanym przez Angry Birds?
A no muchy w kolorach Angry Birds! Chyba nie muszę dodawać, że nie służą do łowienia tylko do… noszenia😜
Przepraszam – tu dowód, że jednak do wody trafiają. Ale zaraz, zaraz – a co to za biała maź na musze?🤔🤭🤣🤫
Niestety moc atraktora nie została potwierdzona na wodzie płynącej😆
Kolejnego dnia część ruszyła na pstrągi, część na kingi a jeszcze inni suszyli się przed wylotem w domkach.
Na tajnym jeziorku „odpaliły się” też te większe pstrągi
A Ty, Ty, Ty… kto na pachtę na jagódki do lasu łaził?!😝
Kolejny piękny portret Grześkowego pstrąga.
Jednak malarz to malarz.
Mały a cieszył nie mniej. Grześ miał jednak tego dnia wszelkie powody do zadowolenia – w końcu miał szansę wyżyć się za kierownicą auta. Off-road ma we krwi, więc ku utrapieniu dwóch współpasażerów pokazał co znaczy męska przygoda!😅 Półtora roku później miał i mi pokazać na pewnym poligonie pod Wrocławiem co znaczy ostra jazda bez miękkiej gry! Nie zniosłem tego za dobrze😆🤢
Marcin z pstrągiem idealnym😎 😍
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Pora było ruszyć w stronę lotnisk.
Brakuje tylko Grzesia Popieli, który w tym czasie już pewnie startował w stronę domu i mnie- fotografującego.
O – lepiej😅
Sorry Pawcio za wszelkie żarty. Przyjaciele do końca życia!
Jeszcze tylko zakupy pamiątek na bazarku w Coyhaique.
Jakoś zanim pojawiła się ta dziewczyna stragan nie cieszył się zainteresowaniem.
No ale w sumie – było tam tyle gustownych rzeczy. Nasze Panie aż oszalały gdy zobaczyły te wszystkie fatałaszki😂
Krzysiu pod araukariami fantastycznej wielkości.
Kiedyś miałem araukarię u siebie na ogrodzie. Niemieccy botanicy stworzyli jej mrozoodporną wersję na Europę. Niestety, którejś bardzo srogiej zimy tęgi mróz załatwił mi to niezabezpieczone z mojej winy drzewko.
Zimy teraz łagodne, więc chyba wrócę do tego pomysłu. Będzie sobie rosła w moim ogródku przypominając o tych pięknych chwilach i „atraktorowej intrydze” z Regionu Aysén.
W wyprawie udział wzięli od lewej:
Grzegorz Kempys, Paweł Korczyk, Krzysztof Giza, marcin Drąg, Jarosław Piskorz, Krzysztof Rabiega, Rafał Rabiega, Rafał Słowikowski i Grzegorz Popiela
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Drąg, Krzysztof Giza, Grzegorz Kempys, Paweł Korczyk, Jarosław Piskorz, Grzegorz Popiela i Rafał Słowikowski