Każdy ma albo przynajmniej powinien mieć miejsce, do którego w jakiś sposób przynależy a to miejsce w jakiś sposób przynależy do niego. Rodzinny dom, pielęgnowana działka, ogród czy winnica, łowisko, na którym się zaczynało pierwsze wędkarskie kroki…

My mamy naszą Ziemię Ognistą. To jak śpiewa argentyński bard José Larralde „Ziemia Święta”.

Powitanie z naszą Ziemią Świetą rozpoczynamy zawsze w Punta Arenas – stolicy Regionu XII – Magallanes y de la Antártica Chilena; jednym z najważniejszych portów chilijskich zanim wybudowany został Kanał Panamski. Najbardziej osobliwą budowlą tego miasta jest wprost przeniesiony z Belle Époque pałac Sary Braun.

Ten neoklasycystyczny pałacyk do dziś wypełniają dekoracje i detale sprowadzane z całego świata w wielu stylach architektonicznych.

Klimat miejsca jest niebywały i od lat robi na mnie niegasnące, wielkie wrażenie. Podłogi skrzypią i wciąż pachnie ni to perfumami dam, ni cygarami wytwornych członków Sociedad Explotadora de Tierra del Fuego.

Sala koncertowa to salon fantastycznie przemieszany Art Déco z secesją.

Wielce prawdopodobne, że pomysł o introdukcji pstrągów do rzek Ziemi Ognistej narodził się właśnie w tych progach, w świetle tych lamp i na oczach ludzi z tych obrazów.

Jak dwa lata wcześniej i rok później, tak i wtedy nie wyobrażałem sobie by nie uczcić naszego znalezienia się w progach Sary Braun szklaneczką czegoś mocniejszego.

Ileż wyśmienitych person przechodziło przez te drzwi? Z całą pewnością Ci, którzy w Region XII trafili przez BAYAN-GOŁ wszyscy byli bezwarunkowo wyśmienici! Inni tu nie zaglądają.

Za tymi drzwiami, przed pałacem rozpościera się główny plac miasta – Plaza Muñoz Gamero. W jego sercu zaś wznosi się urokliwy pomnik Ferdynanda Magellana, który odkrył osławioną i nazwaną później Jego imieniem cieśninę.

A że głodni to zaraz po zwiedzaniu skierowaliśmy swe kroki w kierunku sprawdzonej knajpy ze stekami i burgerami.

Lomito’s – smacznie, swojsko, stosunkowo tanio i szybko. Jedyne miejsce, które może podskoczyć najlepszej restauracji w mieście.

Po zaspokojeniu głodu mięsa czekała nas jak zawsze wcześniej trudna robota. Z uwagi na dalszy brak sklepów musieliśmy zadbać o prowiant na kolejne dni wyprawy. S’il vous plait…

😋

Po uzupełnieniu nie tylko płynów z pewnością zasłużyliśmy na naprawdę wytworną kuchnię! A takie rzeczy tylko w La Luna – restauracji, którą kochamy i która kocha nas (mam nadzieję nie tylko przez napiwki, które tam zostawiamy😉)

Poza kuchnią – najbardziej kosmopolityczne miejsce, słynące ze spotkań wszelkiej maści podróżników.

Krewetki w sosie pil pil niestety znikły z karty menu. Sława BAYAN-GOŁ jednak wyprzedza nas bardziej niż myślimy i teraz zamawiamy tą przystawkę już rezerwując stolik. Starym, dobrym klientom się nie odmawia.

Posiadają też dobry wybór win. Nie tak zacny jak przed laty, ale perełki jak Gran Reserva Montes Alfa albo Tarapaca wciąż zaszczycają swą obecnością kartę win. Do tych z najwyższej półki, kelnerki i kelnerzy ciągle docierają przesuwaną drabiną. Dlatego nie tylko zdolność spamiętania stopnia wysmażenia steku w tym lokalu jest najważniejsza. Generalnie wolimy kelnerki w kusych spódniczkach 😉

Wspominałem coś o sławie BAYAN-GOŁ?😊

Kolejny dzień był dniem transferowym. Przed nami 9 – 10 godzin podróży, w tym przeprawa przez Cieśninę Magellana.

To nie to co myślicie – to nie ninja z jakąś cizią forsują ogrodzenie cmentarza. Często tam stajemy by popatrzeć na groby estancjonerów, kolonizujących niegdyś te ziemie – zginęli z rąk indian, których sami tępili niemiłosiernie.

Onaisin – do dziś funkcjonuje tam jedna z wielkich owczarni. Lata świetności ma dawno za sobą. Jak większość estancji po boom’ie bawełnianym i wynalezieniu tkanin syntetycznych. Na ich szczęście popularność „starej, dobrej” wełny, szczególnie takich gatunków jak merynosy ostatnio wyraźnie rośnie.

Groby nieszczęśników, którzy w dużej mierze zasłużyli na swój los dziś najczęściej odwiedzają karakary czarnobrzuche (Caracara plancus), główni padlinożercy Ziemi Ognistej.

Guanaco (Lama guanicoe) – na zdjęciu typowe stado z młodymi (chulengo). Po około roku od urodzenia zostaną przegonione przez samca przywódcę z jego terytorium. Samice dołączą do innego stada, podczas gdy młode samce dołączą do tzw. stada kawalerskiego aż osiągną 4-6 lat i spróbują odbić / założyć własne haremy.

Guanaco żywią się trawami, turzycami, epifitami, ziołami, porostami i mchem oraz grzybami, które w dużej mierze pokrywają ich zapotrzebowanie na wodę. Z tego też powodu mimo, że lubią przebywać blisko wody i często widuje się je chłodzące w korycie rzek i uważa za świetnych pływaków to jednak rzadko widzi się jak… piją.

Od przeprawy promowej, widuje się je na Ziemi Ognistej bardzo często. I choć dzisiejsza populacja globalna (575 000) to cień tej z czasów Inków (30-50mln), wydaje się, że żyją jak pączki w maśle. W chilijskiej części Tierra del Fuego już się na nie nie poluje a naturalny wróg jakim są pumy tam nie występuje. Prowadząc auto trzeba tylko uważać by nie wpakowały się pod koła. Często biegną wzdłuż drogi, by w ostatniej chwili zmienić strony tuż przed maską auta. Potrafią osiągnąć prędkość 56km/godz.

Gdy pokonujemy pierwszą z dwóch przełęczy, które po drodze do miejsca docelowego musimy przekroczyć serca nam rosną. Widok z drugiej przełęczy na Lago Fagnano to już widok na… dom. Nasza Ziemia Święta.

Nie po raz pierwszy pokazuję zdjęcie tego budynku. To nasza estancja – miejsce najwspanialszych wspomnień. Duża chata estancji, której właścicielem jest słynny „Człowiek na końcu świata” – Herman Genskowski.

Z resztą zerknijcie:

https://www.youtube.com/watch?v=LmmpyLGoLbo

Rysiu z Andrzejem podążający aleją szczęścia ku srebrnemu szczęściu Lago Fagnano. W wodzie tej żyją największe ryby, z którymi od 2012 każdego roku się mierzymy – wielkie i silne trocie jeziorowe. Wszystko miał zmienić ten wyjazd! Ale powoli…

Tamtego popołudnia to jednak Monika miała rozbić bank kilkoma źródlakami (w tym jednym dobrze ponad 50cm) i to nie miało być Jej ostatnie i główne słowo na tym jeziorze.

Kolejnego dnia mimo zmiennej pogody bez żadnej zwłoki wszyscy wstali, jednak nie po to by patrzeć jak chmury się kotłują nad jeziorem Cami, jak niegdyś nazywali je Indianie.

Wszyscy wstali bez zwłoki, bo tego dnia czekały nas pierwsze prawdziwe i całodzienne łowy na grubego pstrąga na uwielbionym przez nas Lago Deseado.

Pogoda wariowała…

… odbierając chęci do latania parze pustułek amerykańskich (Falco sparverius). Jako, że gniazdują w dziuplach, niewykluczone, że gdzieś tam miały gniazdo. Z lewej samiec, z prawej samica.

Gdy przebrnęliśmy przez serpentyny prowadzące przez przełęcz trafiliśmy na nieco lepszą pogodę. Parujący po deszczu las i ostre słońce tworzyły świetne efekty.

Wodospad na dopływie Deseado niósł sporo wody. Widać, że tęgo padało. Ziemia Ognista ma swoje niepodważalne plusy i jednym z nich są zerowe szanse, że popłynie brudna woda i się nie połowi. Jeziorom nie zagraża nic!

Fotografowanie wodospadu.

I w końcu! Znowu w miejscu, gdzie od lat otwieram swój sezon pstrągowy!

Jeśli miałbym wskazać na łowisko niezawodne to to jezioro jest nim niezmiennie od lat! Najlepsze!

Uwielbiam tam zabierać ludzi tak fajnych jak Janek…

…i Monika oczywiście!

To dziewczyna, która w wędkowaniu nie odstępuje nic a nic najlepszym męskim fachowcom! Do tego nigdy nie narzeka, choćby nie wiem jak parszywe warunki pogodowe panowały czy niezależnie od tego jak męcząca jest podróż (czego nie można powiedzieć o „męskich fachowcach). A uroku tyle, że żadne ze zdjęć tego nie odda.

Może dlatego szczęście Jej sprzyja i zawsze połowi tak, że reszta kruszy plomby w zębach z zazdrości 😜

A Janek jest przy Niej, towarzyszy i kiedy trzeba pomaga… ale głównie, po prostu robi swoje!

Ole!

Co znaczy dobrze się przygotować przynętowo. Jasiu odrobił lekcję domową właściwie i szczegółowo przejrzał wszystkie nasze poprzednie fotorelacje zaglądając większości ryb do pysków. Przy Jego warsztacie wędkarskim, efekt był oczywisty.

Przed wypuszczeniem.

Raz jedno, raz drugie…

Rzadko dawali innym dojść do głosu. A taki tęczuś jest jedynie… smaczny (sorry Pawle).

Nawet Deseado ma swoje lepsze i gorsze miejsca – to jedno z lepszych.

Tego pstrąga złowiłem… w podbierak! Stał w brzegu i spłoszył się na moich oczach, pokręcił, pokręcił się z lęku po płytkim blacie i stanął w chmurze mułu i z głową w zielsku. Podszedłem z podbierakiem i… voilà!

Rysiu, nie ma się co dziwić, że nie lubi pokonywać sporych dystansów. Skupił się na obławianiu partii jeziora bliżej aut.

Może i dobrze. Przynajmniej nie miał daleko do paleniska. A tam… jedyne trzy pstrągi jakie tamtego roku zabraliśmy z ukochanego jeziora.

W końcu młodsi wrócili by się nieco ogrzać i skosztować rybiego białka.

Już dawno to powiedziałem – Beckhamowie polskiego wędkarstwa 😎 Widać kto twardo spija rum a komu skacze cukier po coli😜

I ekipa prawie w komplecie (beze mnie, robiącego zdjęcie).

A po obiadku i kupie śmiechu – druga runda.

Jednak catch & release wyraźnie lepiej nam wychodzi niż pochłanianie pstrągowego mięsa, które przecież jest przeciwstawne naszej pasji. Nie bez powodu czas nad tym jeziorem stoi w miejscu, a z rybą – rzekłbym jest coraz lepiej! Choć to też wiedza płynąca z setek godzin doświadczenia na tej wodzie.

Paweł też miał dobrą serię pięknych pstrągów.

Ziemia Ognista to poza dostępnymi tylko dla helikoptera kilkoma łowiskami na Płw. Kolskim drugie miejsce naszej planety gdzie można złowić tak wiele ogromnych pstrągów jednego dnia. Nowa Zelandia w statystyce zostaje w tyle, choć Jej zjawiskowość nadrabia stracony dystans i ciągle jest realna szansa na wyjątkowo duży okaz.

Typowy Mister Lago Deseado.

Wieczorem zaś nagroda – najlepsze Urugwajskie steki – oczywiście krwiste.

Na deser wino a na śniadanie naleśniki z kajmakiem i brzoskwiniami lub mango 😋

W marcu, deszcz w dolinach oznacza śnieg na szczytach (gorzej jak postanowi przypruszyć w dole też).

Znana wędkarska miejscówka słynąca z wielu troci, które z tamtąd wyjechały – wypływ Rio Azopardo.

To to właśnie miejsce opisuje słynny album „Fifty Places to Fly Fish Before You Die”. Na jego widok uruchamia się nam „Fifty shades of Grey”😝 (zaraza! co za beznadziejna książka!). Miejsce gdzie tylko woda rusza…😎👏

Janek tuż przy wypływie rzeki z jeziora. Niecały rok później (2019) miejsce to miało nam spalić styki.

Beckhamowie zmierzają na łów. Coś będzie!

Pawłowi co prawda odprowadziła ogromna ryba, przez co niemal „wmurowało” Go w te kamienie…

… ja jednak odkryłem, że odcinek drogi, którą budowano odkąd tam jeździmy został otwarty. Ruszyłem w kierunku Yendegai – raju dzikich koni.

W Yendegai, blisko granicy z Argentyną ma brakować młodych drzew. Wszystko ponoć obgryzły i ciągle obgryzają dzikie mustangi. Po tej stronie gór wydaje się, że nie ma tego problemu, choć ślady koni rok później miałem znaleźć i tu.

Pierwotny las na południu Tierra del Fuego skrzypi na wietrze, chrobocze i szepcze jakby opowieści samego Francisco Coloane.

I jest domem wielu nadzwyczajnych gatunków – w tym dzięcioła Magellana (Campephilus magellanicus).

Zagrożony wyginięciem, skrajnie uzależniony od występowania araucarii i buków południowoamerykańskich z gatunku Nothofagus.

Kordyliera Darwin w otulinie lasów bukowych.

Wiele z tych szczytów nigdy nie zostało zdobytych. Płynące tam rzeki i otoczone górami jeziora też łowione nie były!

Prawdopodobnie byłem pierwszym europejskim wędkarzem, który zapuścił się za Azopardo na szybki rekonesans. Serce aż mi szybciej biło…

Niestety do czasu.

Po siedmiu kilometrach droga okazała się wciąż zamknięta i nieudostępniona dla dalszego ruchu. Wszędzie zakazy i ostrzeżenia przed wybuchami. Przy budowaniu tamtejszych dróg namiętnie używa się materiałów wybuchowych. Dlatego też nasze opony są regularnie siekane ostrymi odłamkami skalnymi i praktycznie nie mieliśmy wyjazdu, żeby nie złapać kapcia!

Droga śmierci… dla opon 😵

Krajobrazy za to niepowtarzalne.

Rio Betbeder – niestety rekonesans podczas tej wyprawy i kolejnej w 2019 dowiódł, że życia w niej nie ma. Rzeka niesie mętną, polodowcową wodę i z jeziora też niestety nic tam nie zagląda.

Jeśli droga ta dotrze kiedyś do Estancji Yendegaia to po drodze przetnie kilka interesujących cieków, a uwierzcie mi pstrągi w Patagonii potrzebują naprawdę niewiele by wędkarz odnalazł dla siebie raj!

Ujście Betbeder i zatopiony las. Niestety nic tam nie pływa.

Wróciłem w końcu nad Rio Azopardo, która niespecjalnie była łaskawa dla wędkarzy tego dnia. Niestety najczęściej tak ma – piękna i niedostępna. Przynajmniej wtedy nie była tak namiętna jak rok później kiedy to mieliśmy na niej fenomenalne wyniki. Na tą relację jednak przyjdzie Wam jeszcze ciut poczekać. Choć obiecujemy, że po modernizacji strony już tak długich przestojów nie będzie 🙏

Karłowata odmiana Nothofagus’ów – Krummholz, które niczym drzewka bonsai ozdabiają krajobraz wzdłóż Rio Azopardo i Lago Fagnano.

Mimo braku większych efektów u wszystkich, Monika nie poddawała się. Z resztą sami popatrzcie.

Dobre humory dopisywały od początku wyprawy do końca.

Tylko Janek miał powody by zgrzytać zębami, ale wcale mu się nie dziwię! Z resztą oboje wiedzą, jak Monia działa na facetów. Ze świecą szukać tak udanej pary. A Rysio, jak to Rysio – w końcu „wszystkie Ryśki to równe chłopaki”!

Zjechaliśmy do chaty, gdzie chłopcy czekali na nas z czymś specjalnym. I wcale nie mam na myśli najlepszego nikaraguańskiego rumu, tylko ten tatar z pstrąga!

Ciężko się od czegoś takiego oderwać. A jeszcze jak wiatr hula na zewnątrz a w chacie kominek tak miło grzeje…

No ale w końcu nie przyjechaliśmy się tu lenić a łowić. Fagnano ma to do siebie, że … wszystko albo nic! Do tego im bardziej wieje, tym lepiej.

Godzinka marszu na tzw. Bornholm to zawsze dobra rozgrzewka mimo przenikliwego wiatru.

Trójkącik jak się patrzy 😂 Oj mieli chłopcy tego dnia „płakać” przez Monię, mieli… i będą 😉

„Bornholm” to jedna z lepszych miejscówek na źródlaki.

Kolory rybiego świata.

To końcówka Bornholmu, a za tym klifowym winklem już Argentyna.

Nie da się tylko rzucać. Trochę przyjemności od życia człowiek też mieć musi. A browar „Austral” z samego Punta Arenas ma wyjątkowo przyjemny smak!

W końcu Paweł łowi pierwszą troć!

Patrzcie jak pięknie odpływa.

Ryby w końcu się ruszyły późnym popołudniem…

Królowa jednak jest tylko jedna!

 

Panie i Panowie – królowa z królem troci 75cm!

Co prawda chłopcy próbowali jeszcze gonić…

I wieczorem nawet zaczęli królowej deptać po piętach!

Koniec końców Fagnano w 2018 najbardziej pokochało Moniczkę 😊

Te ryby Janka jednak wiele do życzenia nie zostawiały.

Tamtej nocy gwiazdy świeciły wyjątkowo pięknie.

Wnętrze domku wypełniło ciepło jakby cieplejsze. Nawet sobie nie wyobrażacie jak dobrze się znaleźć w tym miejscu z tak wspaniałymi ludźmi. Z ludźmi, którzy potrafią tak bardzo docenić uroki życia i walory takich miejsc. Najlepsi ludzie z galaktyki Drogi Mlecznej!

Kolejny dzień to znów wspinanie się ku przełęczy, a za nią ukochane Deseado.

To, że niebo było w nocy bezchmurne przełożyło się na temperatury przy gruncie. Szczególnie na większych wysokościach. Usłyszałem „oby nie przełożyło się to na wyniki wędkarskie”

Nie przełożyło się 😎

Było jak zawsze.

Rysiu tym razem ruszył naszym śladem – na bardzo dobry „cypelek”.

Co prawda najpierw sprawdziłem co słychać nieco dalej – w głębi ulubionej zatoki.

Ale pychol! Z ulubioną muchą 😍

Na cypelku tamtego dnia jednak jakoś tak przyjemniej było 😉

I kiedy tak dawałem odetchnąć stopom od płetw (łowiłem z belly boat’a), Robert wyrąbał dobrego luja!

I zaraz potem poprawił drugim!

To jezioro jest wspaniałe!

Janek odkrył wtedy też skuteczność wściekłej basary na patagońskie pstrągi.

Na muchę nie trzeba tam tak kombinować, jak na spinning. Łowię tam tylko na jeden rodzaj muchy. To takie swoiste Watt-Evans’owe „Jednym zaklęciem”.

Jak Monia łowiła to nawet słońce zza chmur wychodziło!

Jakoś się mu nie dziwię 😍

Dobra – kończę z tymi „ochami i ochami” na temat Moniki bo mi Janek z kolegami na chatę wjedzie. Prawda jest taka, że cholernie dobrze się patrzy na parę Soroczków. A na kogo cholerniej? Wiadomo😉

Reklamówka.

Ja też miałem swoją serię ryb.

Byłoby pewnie więcej ale jak miałem co chwilę dymać na płetwach po zdjęcie to szlag mnie trafiał. Do tego rum na cypelku miał podobny kolor 😜

Jak Paweł łowił to słońce zachodziło i pewnie ostry księżyc miał ochotę wzejść 😜

Tego dnia wracaliśmy nie tak późnym popołudniem bo wieczorem mieli odwiedzić nas goście. Musiałem posiedzieć trochę w kuchni. Pasące się w Wąwozie Genskowskiego (nazwa geograficzna ma mapach) guanaco kazały jednak się na chwilę zatrzymać po kilka zdjęć.

Señor Herman niestety w starym tartaku miał pożar, który zaprószyli nocujący tam turyści – zaraza! Pomagający mu w pracach porządkowych gaucho miał ciekawie umaszczonego konia (jakkolwiek to brzmi 😂).

Janek otwierający bramę estancji. Do chaty jedzie się jeszcze z 5 minut.

Na deser wieczornej kolacji – racuchy z brzoskwiniami.

Kiedy ja pichciłem, część ekipy rozkminiała potok, który płynie przy samej chacie.

50-taki tam zdarzały się zawsze… Przed laty odkrył je Darek Tataj 👊

Ale to Robertowi miała wyjść wyjątkowo dorodna ryba. Oceniał ją na jakieś 70cm!

To akurat gość niezapowiedziany. Herman nim nastał czas na kolację chciał swemu Przyjacielowi i Jego synowi (młodzieniec ze zdjęcia) pokazać chatę, w której zawsze jesteśmy goszczeni.

A, że czym chata bogata 😃

To ostatnie zdjęcie tego starego pieca, pochodzącego z Anglii. Rok później miałem przyjemność gotować już na nowym – znacznie wygodniejszym i co ważne – równie pięknym.

Kolacja była wypadła świetnie.

Tym bardziej, że Andrzej Frydryszek zgodził się udzielić koncertu, wypełniając chatę czymś specjalnym!

https://www.youtube.com/watch?v=21WmWsqw1ow

Kolejnego dnia „purpurowe żagle” miały opuścić gościnną estancję Genskowskich. Ostatniego poranka, jak z resztą każdego u Señor Hermana obudziły nas krzyki trębacza brązowego (Milvago chimango). Nie wiedzieć czemu tak upodobały sobie ponury i ciemny las Estancji nad Lago Fagnano.

Nim jednak chimango (chilijska nazwa trębacza) rozskrzeczały się na dobre, Janek z Pawłem ruszyli podrzucić coś rybie, która dzień wcześniej wychodziła Robertowi. Niestety już się nie pokazała, ale było kilka innych 😊

M.in. ten luntrus! Ryba, która nie jednemu uczyniłaby wyjazd wyjazdem niezwykle udanym! Widzicie te kropy?!

Paweł poprawił tą trotką.

Myślę, że ryby po prostu powchodziły do strumienia z myślą o zbliżającym się tarle.

W końcu był już późny marzec (w Chile to jesień).

Przed wyjazdem zostaliśmy zaproszeni jeszcze do domku Państwa Genskowskich, gdzie ponownie mieliśmy okazję zamienić parę słów z Ich serdeczną Przyjaciółką Señorą Anandą.

Tak, tak… powoli stawaliśmy się wyposzczeni, do tego ten róż miał coś w sobie 😍😜

Ojciec Señora Hermana na jednym ze ściętych bukanów w Caleta Maria (niedaleko ujścia Rio Azopardo do Seno Almirantazgo).

Zima nad Lago Fagnano

Jeszcze mam dreszcze na wspomnienie ile śniegu dowaliło w 2014 roku. Nie mogliśmy wtedy się przedostać przez przełęcze.

Dziś w starej stodole, która pierwszy raz przywitała nas powieszonymi bobrami znajduje się minimuzeum, które Señor Herman stworzył własnymi rękoma.

Czaszka lamparta morskiego.

Señor Herman Genskowski – żywa legenda Tierra del Fuego.

Wspólna fota

Ostatnie chwile Moniki i Janka Soroków w Estancji nad Lago Fagnano.

Żegnał nas samiec kondora wielkiego (Vultur gryphus) krążący nad Wąwozem Genskowskiego.

Nim dotarliśmy do kolejnej estancji, na swym terytorium witały nas inne zwierzęta.

Najprawdziwsze, dzikie mustangi.

Jest takie miejsce po drodze gdzie jest zasięg. Zajechaliśmy tam ciekawi wieści ze świata. I wtedy Janek dostał sms-a od teściowej. Napisała mu, że tęskni! (wiem – jesteśmy źli😝)

Naszym kolejnym domem było drugie największe jezioro po Lago Fagnano.

Lago Blanco

Zakwaterowaliśmy się w dwóch mniejszych domkach ale doprawdy – nie brakowało im nic!

Wiezione winka szybko znalazły stosowne miejsce.

Ryby w folii z żaru ( https://www.bayangol.pl/pstrag-z-zaru/ ) mimo, że złowione jeszcze w Fagnano nad Blanco smakowały tak samo dobrze.

Domki okazały się wygodne i przytulne. Do tego widok z sypialni małżeńskiej wprost na jezioro był fantastycznie romantyczny. Miałem okazję doświadczyć tego rok później z Moją Ukochaną Ewą. Normalnie zupa może się wygotować! 😜

Noc była bardzo jasna a gdy zaczęło świtać rozpoczęliśmy przygotowania do łowów na kolejnym dobrym łowisku.

U nas o poranku wróble i sikorki a na Ziemi Ognistej…

Jeśli ktoś nigdy nie słyszał rżenia guanaco to znajdując się pierwszy raz w patagońskim lesie będzie miał wrażenie, że wokół krążą raptory!

Strumyk, w którym dramatycznie niegdyś utknął Pawcio Korczyk. Do dziś przy każdej zakrapianej okazji nie ma biedny życia przez tą historię 😆

Tres Marias znajduje się na terytorium mustangów. Jest tam ich bez liku!

Mustangi – konie niczyje.

Tres Marias wygląda niepozornie.

Niestety tym razem na pierwsze branie przyszło nam czekać dobre kilkadziesiąt minut. Wychodził, wychodził i może by po zębach nie dostał… ale miał pecha bo trafił na Janka. Jasiu partaczy brania ryb bardzo rzadko. Chyba, że Go Monia wkurzy. Monia jednak ma to do siebie, że nie wkurza 💃

Nie wiem, czemu ale na Tres Marias szczególnie wolą mnie samice. Chociaż gdzieś… 😜

Magellanki zmienne (Chloephaga picta) to gęsi masowo występujące na Ziemi Ognistej. Przynajmniej po stronie chilijskiej, gdzie czują się znacznie bezpieczniej niż w Argentynie, gdzie się regularnie na nie poluje podczas migracji.

To jeden z najpiękniejszych pstrągów jakie kiedykolwiek złowiliśmy (a konkretnie Janek złowił) na Ziemi Ognistej!

Ryba idealna.

„Fredzio” wytrwale czesał wody jeziora rzut za rzutem.

To kolejna piękna ryba z Tres Marias. 67cm nakrapianej sztaby miedzi.

Największym pstrągiem Tres Marias 2018 okazał się jednak ten weteran.

Stary, pokryty bliznami samiec pstrąga potokowego mierzący sobie równe 70cm! Niewielu ludzi wie o tej wodzie, zatem niewykluczone, że wcześniej ta ryba miała do czynienia tylko z BAYAN-GOŁ. Tak brzydki, że aż piękny!

Jak przed trzema laty, wspiąłem się na niewielkie wzniesienie ale nie by popatrzeć na kolory jesieni albo na zimę, która powoli skradała się od południa.

Chciałem spotkać się z mustangami. I zupełnie jakbym był umówiony na spotkanie – stanąłem oko w oko ze strażnikiem laguny Tres Marias. Jak napisałem w 54 numerze (3/2019) Sztuki Łowienia: „Mój Fural. Piszę „mój” ale od pokoleń to przecież koń bezpański. Cygan w końskim świecie.” Gorąco odsyłam do tego numeru, gdzie znajdziecie historię mojej znajomości z mustangami znad Tres Marias!

Przed laty nazwałem go (za koniem Thorgala) Furalem. Ciemnogniady ogier zmężniał a jego ciało pokryło sporo blizn. Widać, że regularnie walczy w obronie haremu swoich klaczy.

Jak za pierwszym razem pozorował szarże próbując mnie przestraszyć.

W tym czasie – główna klacz nakłoniła resztę stada do ucieczki. Zawsze robią to samo – On stawia czoła niebezpieczeństwu, Ona w tym czasie wyprowadza stado w bezpieczne miejsce. To książkowe zachowanie mustangów. Nie wyobrażacie sobie co człowiek czuje gdy najpierw tego doświadcza a potem o tym czyta w fachowej literaturze. Tam wszystko działa jak w starych książkach!

Gdy zszedłem na dół – nic się nie zmieniło.

Janek właśnie wyciągnął kolejnego grubego potoka.

I Monia w końcu złowiła swojego, upragnionego 60-taka!

Dokładnie 62cm pstrąga potokowego. Zacny luj!

Nasze kolejne przy nim to, jak pisał w swej wyśmienitej książce o małych i dużych pstrągach z ukochanej rzeki Kazimierz Wejchert – „fikoty”.

Znowu samiczka…

Powrót do domku zdecydowanie z tarczą w ręku.

Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy co przyniesie kolejny dzień. A miał to być kompletny gamechanger i odpał! Czytajcie!

Generalnie już wtedy mogliśmy wracać do domu a wyprawa mam wrażenie zostałaby w naszej pamięci jako niezwykle udana. Było to dla mnie tym mocniej odczuwalne, że wcześniej byłem dwa tygodnie na północy, w środkowym Chile i wspomnę tu, że… nie ma to jak Ziemia Ognista.

Ranek jeszcze nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego. Pogoda podobna, może ciut więcej słońca z perspektywą jednak na więcej chmur po południu.

Pasówki obrożne (Zonotrichia capensis) jak zwykle uskuteczniały swe trele na niewielkich zaroślach.

Narodził się jednak plan – ja z Pawłem zdecydowaliśmy się pójść z buta na oddaloną o 10km rzekę, gdzie wiedziałem że można spodziewać się chinook’ów (king salmon), choć pora była późna i należało założyć, że być może będzie już dawno po wszystkim. Co prawda Robert z dobroci serca zaproponował, że nas podrzuci ale gdy Go uświadomiłem, że tam nie prowadzi żadna droga rzucił tylko „Ha! Wiedziałem, że jesteśmy świrami ale, żeby były między nami aż takie po…by?! 😝

Zatem my z Pawłem uderzyliśmy na wschód a zmotoryzowani na południe.

Nie wiem czy „szkarłatny krzew” Putramenta miał takie kolory, tym bardziej, że rósł nad tajmieniową rzeką w Mongolii a ten nad pstrągowym jeziorem w Patagonii.

Ważne, że jak Putramentowi tak i Fredziowi też przyniósł szczęście. Tres Marias podarowało mu kilka przepięknyh ryb.

Widzicie to co ja?! 😍

Rysio też dopadł fantastyczną rybę!

Nawet guanaco były pod wrażeniem! 💥

W tym czasie z Pawłem powoli zbliżaliśmy się do upragnionej rzeki.

Prawie 3 godziny dymania z buta i guanaco, których rżenie do złudzenia przypominało „pojeeeee e e e byyy y y y”…🙉😂

W końcu doszliśmy. Rzeczka była bardziej niepozorna niż na tych zdjęciach! Już w trakcie picia otwartego na okazję dojścia piwka dostrzegliśmy pierwsze ryby.

Niestety wyraźna większość z pleśniawkami.

Rozmiary tych ryb jednak powalały. Jak zawsze! King jest king!

Dla tej karakary nasz widok w tym miejscu pewnie nie był czymś zwyczajnym.

Uwierzcie bądź nie ale na tej prostce widzieliśmy kilkadziesiąt chinooków! Normalnie – patagońska Kamczatka!

Wtedy też zrozumiałem co znaczy głośno wpadająca do wody blacha. Brak delikatnej prezentacji wywoływał taki popłoch, że trzeba było po prostu odpuszczać i iśc do kolejnego miejsca. Czyli jakieś 15 metrów dalej 😁

Tam czekały kolejne ryby…

Głównie samice.

Hol tak wielkich ryb w tak małej / płytkiej rzece też był dość nadzwyczajny. Ryby potrafiły odjeżdżać, ciągnąc nas za sobą jak wyrośnięte psy na smyczy targające swe drobne właścicielki. Uciekały płosząc inne łososie. Nie miało to znaczenia – ryb nie brakowało.

Samce generalnie były ciemniejsze i ładniej ubarwione.

Pozwalało to dostrzec i wybrać co ładniejsze i zdrowsze ryby, którym się podawało blachę, jednocześnie zabierając ją sprzed nosa tzw. zombiakom – rybom z pleśniawkami czy na wpół zgniłymi płetwami.

Powinniście obejrzeć bardzo ciekawy film Cousteau „Dramat czerwonego łososia” – wyraźnie pokazuje co dzieje się z łososiami pacyficznymi już od pierwszego dnia po wpłynięciu z morza / oceanu do rzeki.

Ryby po prostu zaczynają się żywcem rozkładać!

Złowienie zatem takiej, prawie idealnej ryby cieszyło najbardziej.

Gdy raz po raz wyciągaliśmy kolejne ryby, w wodzie ciągle trwało misterium powrotu łososi do miejsca, w którym się narodziły. Co rusz pojawiały się nowe osobniki na tej osobliwej scenie czy arenie bitwy samców o samice i samic o samce.

Między nimi oczywiście, jak na Kamczatce uwijające się pstrągi. Tu jednak potokowe ale tak samo jak mikiże łase na łososiowy kawior.

Sceneria nad rzeką też ciekawa.

No ale nie szliśmy taki kawał drogi dla scenerii. W głowach huczało nam rozpoczęte już w regionie Aisén…

„King! King! King!”

To miejsce uwolniło mnie od presji jaką king potrafi wywołać, od tego królewskiego opęt. To po co szedłem rozegrało się właśnie tam.

King!

King!

KONG!

Pociągnął mnie ze sto metrów za sobą!

Gdy wyskakiwał, woda występowała z koryta na brzegach, jakby przez rzekę przejeżdżał samochód!

120cm rybska, na które można by wsiąść i odjechać jak na jakimś garbatym kucu.

Łosoś o szlachetnej, królewskiej krwi wraca na arenę…

…będzie mógł dalej prowadzić swą „grę o tron”.

Pożegnanie z kingiem. Dawno się tak nie cieszyłem ze swojej ryby.

Po tym łososiu mogłem wracać – do domku, do Punta Arenas, do Europy, do Polski i domu; ktoś by powiedział – złowić i umrzeć. Coś w tym jest ale jednak życie jest z byt piękne i świat zbyt duży by myśleć o umieraniu.

Do tego Paweł złamał na ostatniej rybie kija, ja zaliczyłem king-konga – wręcz trzeba było wracać.

Karakara chyba była w szoku – wyciągnęliśmy kilkanaście wielkich, królewskich ryb.

Pożarliśmy po ostatniej, wyszykowanej przez Moniczkę kanapce i…

… ruszyliśmy w drogę powrotną. Rok później dokładnie w tym miejscu Moja Ewa miała się spotkać z pierwszymi w Jej życiu pstrągami.

Nie będę nic pisał o minach reszty ekipy, wystarczy, że napiszę iż zdjęcia zrobiły robotę.

Na kolację pierwszorzędna zupa rybna „z górką”.

Przyznajcie się – większość z Was myślała, że spotkanie dwóch saracenów musi być nudne. Ale przy szklaneczce?! W końcu w nocy Allach nie widzi… 😆

– A jeśli widzi? 🙀

Co zrobiliśmy kolejnego dnia? Domyślcie się!

– Monia – ale jak te zdjęcia Słowika to szwindel… Jak dojdziemy a tam nie będzie żadnych kingów tooo … jak Boga kocham, rzucam łowienie!

– Jasiu – nie denerwuj się. Wszystko się jakoś ułoży, może bez tych ryb nie będzie nam w życiu tak źle…”

Rysiu z Robertem zorganizowali quada i ruszyli ku przeznaczeniu.

Estancjonerski pies, którego rozpieścili przez minione dni, ruszył Ich śladem.

Będą jechać tak daleko jak się da.

A gdy zawały drzew i głęboka woda nie pozwolą na dalszą jazdę…

… będą kontynuować pieszo.

Na szczęście mimo, że było to zbyt piękne by było prawdziwe, kolejnego dnia wszystko się powtórzyło.

Pies jak to zobaczył to aż przysiadł!

A i Jasiowi ulżyło, że nie będzie musiał rozdawać całego sprzętu wędkarskiego innym!

Pojmał swojego Króla!

Albo raczej Królową, przy której Monia to … królewna!

Ryba miała też 120cm i wraz z Kongiem dnia poprzedniego tworzyłaby wymarzoną parę. Kto wie – może po ich potomstwo wrócimy za kilka lat by sprawdzić ile im zostało pary z rodziców?!

Zaś ja z Pawłem, wolni od huczącego w głowie „King! King! King!” ruszyliśmy sobie na ostatniego pstrągulka, spotykając po drodze przyjaznego gaucho.

Jak zwykle, ostatni kilometr do jeziora pokonuje się z buta, choć trzy lata wcześniej udało nam się tędy przejechać naszymi pick-upami, grzęznąc jednak w znacznie mniej poważnych miejscach (znów pozdrowienia lecą do Pawcia Korczyka?🍻😁)

Czarny streamer z gumkami tam też robi robotę.

Paweł miał jednak znacznie więcej szczęścia i umiejętności.

Pożegnanie z Ameryką Południową… pstrągiem 68cm!

Magellanki szykowały się powoli do zimowej migracji. W tle zaawansowane kolory jesieni.

Tuż u podstawy tych górek jest jeszcze jedno dobre jezioro. Kto śledzi nasze fotorelacje odnajdzie jego zdjęcia.

Mój pożegnalny „garbus” z Ziemią Ognistą 2018

Winter is coming…

Fural się nie pokazał, ale gdy wracaliśmy z Tres Marias pojawiło się konkurencyjne stado mustangów.

Najpiękniejsze pożegnanie.

Dzikie konie a w tle ośnieżone szczyty – dobra… robi się już zbyt kiczowato! 😋

Ostatnia kolacja w terenie.

Na stole musiało się zatem pojawić coś specjalnego – Biernasiowy pstrąg w sosie sojowym z olejem.

Robert podczas złotej godziny. Niezwykły kompan, bratnia dusza z niemniejszą zajawką na fotografię ode mnie! Dobrze było móc obserwować kogoś kto robił to co kocha i co kocham ja. Dużo mogłem się przy Nim podszkolić. Owoce naszej pracy właśnie oglądacie.

Widać, że Patagonia odbiła się na naszych facjatach, zostawiając swój wyraźny ślad! 😄

Fredziu pod chatą pożegnał się z wysłużonymi kompanami wędkarskich podróży.

I ukochane śniadanie wszystkich „patagońskich” grup – parówki 🙊

Westernowych klimatów nie może zabraknąć i w południowej Patagonii

Pamiętajmy, że skrywali się tu sam Butch Cassidy i Sundance Kid!

Wyjazd w kierunku Punta Arenas.

Jeszcze tylko zdjęcie dla fiskusa…

Monia z Jankiem w końcu myślą by na emeryturze osiąść gdzieś w spokojnym miejscu 😉

Musiało się to stać! Jako, że dotąd jakimś cudownym trafem nie złapaliśmy kapcia, oponę przebić musieliśmy ostatniego dnia!

I wraz z wymianą, naprawą i znów wymianą koła – 3 godziny w plecy! 😩

Dobrze, że w zaprzyjaźnionym tartaku na warsztacie zawsze nam pomogą. I nie – to nie spawanie naszej opony 😜

Monia musiała sprawdzić czego Oni tam słuchają😜

Dwa słowiki – jeden z nazwiska, drugi z talentu😊

Tartak posiada własną stołówkę, której personel resztkami wabi chyba wszystkie patagońskie lisy w promieniu kilku kilometrów. Jest tam ich bez liku!

Śpioszek.

Po drodze jeszcze wizyta w kolonii pingwinów królewskich (Aptenodytes patagonicus). Tu lepiej by liski nie zaglądały (dla pingwinów lepiej; choć pewnie rodzice poradziliby sobie z obroną jaj).

Po przeprawie promowej, już w świetle księżyca (przez sensacje z kołem) wjeżdżaliśmy do Punta Arenas, gdzie czekała nas pożegnalna kolacja w La Lunie i kolejnego ranka skoro świt wylot.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Monika Soroka, Jan Soroka, Rafał Słowikowski, Ryszard Wrzesiński, Robert Bujak, Paweł Brandeburg i Andrzej Frydryszek

Wracając do domu myślałem, że tak wspaniałej drużyny na Ziemi Ognistej już nie będzie mi dane gościć. Rok później miałem przyjechać z Moim Słońcem i Resztą Gwiazd, rok później był najbardziej wietrznym czasem w historii naszych wyjazdów na Ziemię Ognistą, a należy pamiętać, że im bardziej tam wieje tym się ma lepsze wyniki wędkarskie!

I rok później Fural też na nas czekał!

https://www.youtube.com/watch?v=X6gX1CcucZw

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Paweł Brandeburg, Robert Bujak, Jan Soroka, Monika Soroka i Rafał Słowikowski