Po już historycznej, pierwszej wędkarskiej eksploracji Rio Paralelo na jaką porwali się bayangołowcy nie wszyscy wrócili od razu do domu. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia zatem dwóch szczęśliwców zostało dłużej. Kiedy reszta drużyny wracała do kompletnie zmienionej Europy (magicznie „zakończyła się” jedna zaraza, którą zastąpiła druga – putinowska), wraz z Dawidem mieliśmy zabawić kilka dni dłużej na Ziemi Ognistej ciesząc się Jej obfitością ryb a potem ruszyć odkrywać znowu nowe.
Wyprawy w miejsca, do których wracamy niosą ze sobą radość taplającą się w komforcie pewności. Nie ma miejsca częściej odwiedzanego przez Klub Wędkujących Globtroterów niż chilijska Ziemia Ognista – tam czujemy się jak w drugim domu, domu zaginionych chłopców, w świecie równoległym. Tam odkorkowywane na dującym wietrze Carmenere smakuje jak to spijane z ukochaną w wannie pełnej gorącej piany. Nie potrzeba jednak ani wanny, ani piany, a ukochaną zastępują nieogolone gęby rubasznych kompanów. Jest pięknie! Wiemy gdzie być, kiedy być i co oraz jak zaprezentować by spełnić swe i kolegów wędkarskie marzenia.
Wyprawy w miejsca nieznane to swoiste wyjście ze strefy komfortu. Z jakąż dawką ekscytacji się to wiąże wie to tylko ten kto tego posmakował. Sukces smakuje wówczas pewnie nie gorzej niż szampan, którym polewają się kierowcy Formuły 1 na podium. Nie ma hostess, nie ma konfetti… ale ta radość granicząca z niedowierzaniem… Ileż to razy człowiek ma ochotę się szczypać?
Oczywiście są i porażki – łowiska nietrafione, wody przekłusowane, zatrute, wody, do których ryby nigdy nie trafiły, albo jest ich tak dużo, że aż skarłowaciały – bez tegoż wszystkiego sukces nie smakowałby tak jak smakuje.
Z Dawidem planowaliśmy odwiedzić dawno nieodwiedzane jezioro Lynch, w którym populacja pstrągów jest tak duża, że ich łowienie traci sens. Prowadząca do niego droga znajduje się pod kuratelą tartaku, w którym należy się zarejestrować w specjalnej księdze wjazdów/wyjazdów podając datę planowanego powrotu. Jeśli się spóźni z wymeldowaniem 24godz. wyrusza ekipa ratownicza. Auta grzęzną tam na potęgę, do cywilizacji daleko a i można nie spotkać nikogo przez kilka tygodni – nie ma żartów. Niestety, po tegorocznych pożarach drogę zamknięto, chcąc uniknąć kolejnych ognisk przypadkowo zaprószonego pożaru. Ale nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Po zatankowaniu auta wracałem do Dawida z jeszcze jedną wiadomością. Tym razem dobrą. W warsztacie zaczepiło mnie dwóch gości z wędkarskiej lodge’y znajdującej się nad Rio Grande. Czekali na załatanie kapcia, a w międzyczasie pochwalili mi się pokazując zdjęcia pięknej troci i potokowca marzeń, złowionych dzień wcześniej. Czyli ryba w rzece była☝️
10 minut później mknęliśmy w kierunku Rio Grande, choć nieco przystopował nas krążący nisko nad drogą kogut kondora z wyłamaną, luźno furkoczącą podczas szybowania lotką. Chwilę wcześniej zmagał się z innymi kondorami o padlinę guanaco leżącą nieopodal w pampie. Liczyliśmy, że w końcu lotkę zgubi. Niestety…
Kompletna lampa nie była po stronie wędkarzy. Ale skoro powiedziało się „A” trzeba było powiedzieći „B”.
I, o dziwo po pół godzinie rzucania bez przekonania, na niepozornej, szybkiej płani łowię tegoż niewielkiego srebrniaka!
Kawałek wyżej Dawid zapina niewielkiego potokowca.
Jeszcze tego samego dnia spotka się z pradziadkiem tej ryby. Wówczas rybka cieszyła. Głównie kolorami.
Czerwień tych kropek jest w stanie przebić tylko szminka albo czerwień szpileczek od Louboutin’a w łóżku🤪
Nie minęło 15 minut jak z dala zobaczyłem Dawida zmagającego się z czymś naprawdę dobrym! Gdy dobiegłem z aparatem złoto-miedziana sztaba czekała już w podbieraku.
I to rozumiem!
71cm a do tegojakie!!!😍
Do tego te chmury w tle. Nigdzie indziej takich nie ma!
Dla mnie ten dzień miał jednak kolor srebrny (66cm)
Dawida trocie barwą zbliżone były do trawy coirón
Co za kropy!🤩
Trawa coirón (Stipa chrysophylla) – to w dużej mierze dzięki niej południowoamerykańska polędwica wołowa jest tak uznawana na świecie. Przy czym zapamiętajcie – argentyńska może się cmoknąć w pompkę przy tej z Urugwaju!
Żeby do głowy Wam nie przyszło usiąść w niej albo nie daj Bóg czołgać w podchodach do strusi czy guanaco. Jej źdźbła są tak ostre i kruche, że przebijają każdą odzież i lubią się ułamać, zostając pod skórą.
Flamingi chilijskie na Ziemi Ognistej spotykaliśmy często, jednak nigdy nad wodami płynącymi.
No nic – nie tylko one miały swoje powody by być tam gdzie były. Dawid gdzieś tam, kilkadziesiąt minut męczył dołek, w którym odprowadził mu 80cm potokowiec! Kto wie – może to ten ze zdjęcia jakie zobaczyłem w tartaku, może inny – podobny (?) Tak czy inaczej – nadzwyczajny pstrąg, nawet jak na Patagonię.
A w złotej godzinie, zrywające się do lotu flamingi nad Rio Grande wyglądały wybornie.
Phoenicopterus chilensis. Niestety trend liczebności populacji tego gatunku od lat wyraźnie spada, prawdopodobnie przez wysychające słone akweny, które są dla nich głównym źródłem pożywienia.
Guanaco (Lama guanicoe) wydają się nie mieć tych problemów. Ich populacja ma się z roku na rok coraz lepiej, choć ciągle należy pamiętać, że obecnie na naszej planecie żyje tylko 3-7% populacji tego gatunku sprzed pojawienia się w Ameryce Południowej hiszpańskich konkwistadorów!
Guanaco są często spotykane na dużych wysokościach – do 4000 metrów n.p.m. (z wyjątkiem Patagonii, gdzie południowa szerokość geograficzna oznacza, że roślinność na tych wysokościach jest pokryta przez lód). Aby guanaco przetrwało w warunkach niskiego poziomu tlenu występującego na tych dużych wysokościach, ich krew jest bardzo bogata w czerwone krwinki. Łyżeczka krwi guanaco zawiera około 68 milionów czerwonych krwinek – cztery razy więcej niż krew człowieka!
Do tego futro guanaco jest miękkie, ciepłe w dotyku i przez to uznane przez producentów luksusowych tkanin. Z dziko występujących zwierząt w Ameryce Południowej przebija je tylko futro wikunii. Podobnie jak ich domowy potomek – lama, guanaco jest podwójnie pokryte grubym włosem ochronnym i miękkim podszerstkiem, którego włos ma średnicę około 16-18 µ i jest porównywalny z najlepszym kaszmirem.
Kolejnego dnia, po nieudanym rekonesansie innego odcinka Rio Grande, koło południa wróciliśmy po kawie w rewiry dnia poprzedniego i znów się zaczęło! Takich potokowców na niepozornych prostkach można było złowić po 20!
No ale nie po to tam byliśmy! Ryba ta, najpierw mi wyszła ale byłem pewien, że się spłoszyła moim widokiem. Nie pierwszy raz się przekonałem czym jest mój mizerny warsztat wędkarski przy Dawidowym.
Srebrniak samicy troci wędrownej 74cm!
By tu dopłynąć musiała pokonać ponad 150km
Co znaczy rzeka bez kłusownictwa, a do tego drożna na całej długości, włącznie z górnymi, tarliskowymi partiami oraz wszystkimi dopływami! Jedyne co nęka tą rzekę to wędkarze. Presja po stronie argentyńskiej, w dolnym biegu jest wyraźna a do tego przywleczono jakże inwazyjnego glona z Ameryki Północnej. Didymo (Didymosphenia geminata) obrasta kamienie tworząc celulozopodobne, grube maty pokrywające nie tylko tarliska ale całe kilometry rzek. Jest on na tyle inwazyjny, że rozprzestrzenia się nawet pod prąd, poważnie wpływając na wodne ekosystemy i skłaniając ryby do przemieszczania.
Lampa nie odpuszczała. Dobrze, że nieustannie wiało, co marszczyło wodę ograniczając płoszenie podchodzonych od dołu ryb. Szliśmy w górę i łowiliśmy, ściągając obrotówki w dół rzeki.
„Protestujący” potokowiec przy kamieniu porośniętym didymo.
Cała rzeka wtłoczyła się w ten wlew. Dawid zabrał się za dwie ryby, które zobaczył powyżej wlewu…
A ja po tym jak straciłem fantastycznie skaczącego brązowego samca, wyciągnąłem tą, wyraźnie mniejszą ale równie świetnie walczącą samicę – 76cm.
Wszystkie ryby były sparowane i po braniu jednej można było liczyć na branie drugiej albo nawet kolejnych, jeśli tych par ustawiło się więcej. A ryby ciągle płynęły. Nigdy nie zapomnę jak podczas wypinania mepps’a spod przeciwnego brzegu coś przepłynęło mi między nogami, obijając piszczele i łydki ogonem!!!🤯
Kolejna nudna prostka to kolejne „nudne” potokowczyki. Szliśmy od bystrza do bystrza – tylko tam można było liczyć na brania.
No i w końcu udaje mi się złowić tego samczura!
Chodziło tam więcej ryb. Marszczyły powierzchnię wody grzbietami, niczym torpedy odprowadzające mą obrotówkę. Pokusiła się ta jedna ryba. Za to jaka!💪
Przydymiony, bardzo silny samiec troci wędrownej 81cm!
Mieliśmy z Dawidem jedzenie. Nie było potrzeby zabijać tych pięknych stworzeń. Obyśmy się z nimi i ich potomstwem jeszcze spotkali.
Dawid z drugą wizytą u swojego potokowca.
Daleko zaszliśmy. Jeśli chcieliśmy wrócić za jasnego, pora było ruszać. Przed nami długa droga.
Szkoda, że nie zabraliśmy namiotów w górę rzeki. Zaoszczędziłoby to nam sporo fatygi.
Estancia zbudowana przez Juana Marcosa Czerwinskiego – byłego kapitana argentyńskich sił powietrznych o polskich korzeniach. Wsławił się w walce o Falklandy kiedy to jako jeden z dwóch pilotów uczestniczył wraz z dowódcą eskadry w pierwszej misji 1 maja 1982 prowadząc odrzutowiec Dassault Mirage M III
I te chmury!🤩
Na samym dole ekranu zegarka dystans jaki tamtego dnia przeszliśmy. Dla słabowidzących: 38,92km!!!
Generalnie Patagonia to destynacja, w której pokonuje się spore dystanse. Oczywiście można tego uniknąć stając się gościem ekskluzywnych lodge’y wędkarskich, w których przewodnicy z pewnością wiedzą co robią. Nas jednak na takie łakocie ani nie stać ani nie mamy ochoty łowić wg narzuconej procedury przydziału pool’i i ograniczonego czasu ich obławiania. Prawie 40km w nogach, po owsiance, bez obiadu – mieliśmy jednak całą rzekę po stronie chilijskiej tylko dla siebie (bo nikt inny nie przyjechał) i mogliśmy sobie łowić gdzie i jak długo tylko chcieliśmy.
Kolejny dzień, kolejna owsianka w naszej mobilnej „lodge”🤓
Zwinięcie namiotów zabierało nam 10 minut, śniadanie 20 minut, poranna kąpiel… dwa psiknięcia perfumiku👻
Półtorej godziny później byliśmy na miejscu właściwym.
Niestety ręce mi się miały trząść do końca dnia, straciłem tak obłędną rybę. Pamiętajcie – 0,35mm na Rio Grande to minimum. Mnie ta rzeka nigdy tam nie spotka z czymś cieńszym niż 0,40mm
W odnodze naćpanej trociami.
Niewielka ale zaliczona👏
Obrotówki prowadzone między trociami w Rio Grande nie mają łatwego życia😅😆
W tej prawej odnodze też mi odprowadziła dobra pyda!
Lampa tego dnia dała się we znaki najdobitniej. Wraz z ustaniem wiatru ustały brania ryb i zrobiło się naprawdę gorąco. Nawet woda w rzece zrobiła się niepokojąco ciepła.
Potokowiec z didymowego bystrza.
Spójrzcie na te łaty didymo, porastające całe dno rzeki.
Jedna z najsłynniejszych miejscówek na Rio Grande. Nie sposób zliczyć ile „wyjechało” stąd troci. Niestety aura była dla nas bezlitosna. Jest temat na przyszłe wyprawy. Dla najwytrwalszych piechurów.
Na branie w takim miejscu dzień, dwa wcześniej nie czekalibyśmy długo. Na drugie też nie.
Ujście tego dopływu uważane jest za kres wędrówki dla troci w Rio Grande. Pewnie pojedyncze ryby idą dalej w górę Grande, jednak rzeka od tego miejsca drastycznie zmienia charakter. Staje się spokojna, nizinna i … pachnie żabą. Dopływ zaś jest tarliskiem dla chinooków, które płoszą sporo mniejsze od siebie trocie.
Dawid długo czesał miejscówkę bo odprowadziła mu naprawdę duża troć. Niestety nie miała zamiaru wziąć.
Magelanki siwogłowe (Chloephaga poliocephala) nad Rio Grande spotykane są przez cały rok.
Należy pamiętać, że tereny nad Rio Grande należą do estancji, których głównym zajęciem wcale nie jest wędkarstwo tylko hodowla owiec.
1mln 9tys hektarów całej Ziemi Ognistej to tereny hodowli owiec. To 1/3 Ziemi Ognistej!
Rio Grande po stronie chilijskiej jest mega zarządzalna i czytelna. Z daleka widać dobrze poole, bystrza, rynny i płanie. Podczas naszego tam pobytu największe ryby widzieliśmy z dala, ponieważ marszczyły wodę ustawiając się po rzece. Brak wiatru ciągle bardzo negatywnie wpływał na aktywność ryb. Lepiej było się wykąpać i popływać schładzając przepalone styki.
Test czystości po kąpieli.
Check✔️
Potem lepiej było uciąć komara niż tracić parę na rzucanie w kompletnie bezproduktywnym czasie dnia. Całą nadzieję pokładaliśmy w wieczorze, że gdy słońce zbliży się do linii widnokręgu ryby się ruszą. Na zdjęciu w tle miejscówka zamieszkała przez „Dawidowego” potokowego króla.
No i pożegnanie z Rio Grande miałem tuż przed zachodem słońca.
Krajobraz z górnej Rio Grande
W 1946r Argentyńczycy wypuścili na Ziemi Ognistej (w ujściu świetnej rzeki Claro do jeziora Fagnano) 50 sztuk bobrów kanadyjskich z Manitoby w nadziei, że zaczną się rozmnażać i umożliwią lukratywny handel futrem w regionie. Bez północnoamerykańskich niedźwiedzi i wilków bobry kanadyjskie nie dość, że przetrwały to jeszcze ich populacja obecnie sięga prawie 300 000 osobników! Do dziś gatunek ten drastycznie zmienił 40% płynących wód Ziemi Ognistej. Bobry są odpowiedzialne za największe zmiany krajobrazu Ziemi Ognistej w holocenie (ostatnie 10 000 lat!) wpływając drastycznie na hydrologię i skład gatunkowy lasów tej największej wyspy Ameryki Południowej. Na rybach spotykamy się z nimi regularnie.
Ciekawe ile na tym sfotografowanym fragmencie rzeki znajdowało się wtedy troci (?)🤔 Bezsprzecznie była to nasza najlepsza wizyta na tej rzece od 2006 roku! I nawet w roku naszej premierowej na tej rzece wizyty (w najlepszym okresie późnego ciągu, bo na początku kwietnia) nie złowiliśmy tyle troci co w te minione trzy dni.
I bardzo zbliżony pomiar dystansu, jaki przeszliśmy tego dnia.
Czas na zasłużoną herbatkę, znów po kilkunastu godzinach wędkowania.
Kolejnego dnia obudziliśmy się w gęstej, skraplającej się mgle. Nie tracąc czasu zwinęliśmy mokre namioty, by osuszyć je na promie podczas przeprawy przez Cieśninę Magellana.
Produktywniej tego czasu nie mogliśmy spędzić.
Wysuszone, merynoskowe skarpetki pachniały niemal jak nowe!
Przed nami rekonesans nowej rzeki, z której w odmętach internetu nie kto inny jak sam Mariusz Aleksandrowicz znalazł film z holu przepięknej troci. Jedziemy wzdłuż Seno Skyring.
Łabędzie czarnoszyje (Cygnus melancoryphus) to najmniejsze z łabędzi.
Skunksowiec patagoński (Conepatus humboldtii)
Żywi się głównie owadami a także jaszczurkami, małymi ssakami a nawet padliną. Jedynym ich wrogiem, jaki ośmieli się na atak bez zważania na konsekwencje są sowy i inne ptaki drapieżne.
Magelanki zmienne (Chloephaga picta) to drugi najpowszechniej występujący gatunek gęsi w Regionie XII (Magallanes y de la Antártica Chilena)
Nie ma co – piękna ta Patagonia. Po drugiej stronie Isla Riesco – kolejny rozdział czekający na zbadanie.
Skyring jak w mordę strzelił. Kolejny nocleg pod Krzyżem Południa.
Poranek tyleż piękny co rześki.
Wschód słońca nad Seno Skyring
Ulubione drzewo tamtejszych papug – rudosterek krótkodziobych, które niestety tym razem nie chciały zapozować.
I pierwsze spojrzenie na jakże uroczą Rio Perez.
Wraz z Dawidem zrobiliśmy kilka kilometrów tej rzeczki. Niestety znaleźliśmy sporo wydeptanych wędkarskich śladów, co też wiązało się z wyraźnym stanem ichtiofauny rzeki. Trochę drobnych tęczaków, trochę potoczków…
To była jednak największa ryba, jaką udało się nam tam wydłubać. Po naszym powrocie do domu znalazłem raporty z połowów dwa – trzy tygodnie po nas. Zaczął się niemały ciąg srebrnych łososi – kiżuczy.
Tamtejsze estancje przypominają tą z rancho Yellowstone z serialowej produkcji od Paramount z Kevinem Costnerem
Dawid całe życie marzył by zobaczyć pancernika. W końcu zobaczył!👻 Niestety ten wcześniej zaliczył spotkanie z innym autem.
„Może mi jeszcze kiedyś będzie dane spotkanie z bardziej pancernym pancernikiem?”🤪
Pampa przed Villa Tehuelches to dawne tereny indian tehuelczów. Antonio Pigafetta z ekspedycji Magellana już w 1520 roku nazywał ich przez ich duże stopy „Patagoni”. To od nich niemała a jakże bliska nszym sercom część południa tego kontynentu nazywana jest Patagonią.
Nie wiem jak kiedyś ale dziś zdecydowanie mieliby na co polować.
Nandu plamiste (Rhea pennata) – co ciekawe jaja tych strusi wysiadywane są tylko i wyłącznie przez samce najczęściej 40 dni. W tym czasie samiec jest agresywny wobec wszystkich intruzów zbliżających się do gniazda, nawet samic z własnego stada. Samice składają wtedy jaja w pobliżu samca, które to samiec stara się przetoczyć do gniazda. Jaja, które są poza jego zasięgiem, gniją i przyciągają muchy, które służą mu oraz nowo wyklutym pisklętom za pokarm.
Pióra Rhea uznawane są w świecie krętaczy muchowych za wybitny materiał. Długie i miękkie pióra nandu nawet po nawinięciu na haczyk zachowują objętość i formę. Mało wchłaniając wilgoć nie obciążają dodatkowo muchy. Popularne dziś na kingi i steelheady intrudery wiązane są właśnie z tego materiału.
Przed nami Sierra Baguales. Udomowione zwierzęta, które uciekły na wolność i zdziczały nazywane są w Chile właśnie „baguales”. To góry zbiegów – miejsce w sam raz dla nas, chcących choć na chwilę zrejterować od cywilizacji i pozwolić sercom zdziczeć.
Nocleg w osobliwym miejscu.
Nawisy i półki tych starych gór to dom dla kondorów.
Chwilowo i dom dla nas.
Na zdjęciu niechcący uchwycone ADHD Dawidka podczas palenia ostatniego tamtego dnia papieroska😉
To był nadzwyczajny dzień. Planowaliśmy 20-to kilometrowy spacer do pewnego akwenu zagubionego głęboko w górach. Po spakowaniu worów i przejściu pierwszych kilkuset metrów poddałem się, cofnąłem po auto i zdecydowałem użerać z prywatnymi właścicielami kolejnych posesji. Poznaliśmy każdego właściciela po kolei, powołując się na poprzedniego – poszło wyśmienicie!😎 Przemili ludzie. Najtrudniej było z ostatnim – właścicielem ziemi, na której znajdował się klejnot jeziorek górskich wypełniony pstrągami po brzegi. Powoływał się na wyłączną współpracę z samymi bonzami turystyki wędkarskiej w Chile. Pożałował nas jednak, że w dotarcie włożyliśmy tyle starań i przymknął oko. Gracias Señor Javier!🤜🤛
Pozostało podążenie kilku kilometrów w górę tego strumienia.
Co prawda chcąc skrócić drogę, jak to zwykle bywa się pogubiliśmy ale od czego tachałem drona☝️
Poderwałem śmigło i dwa kilometry w zupełnie innym kierunku niż zakładałem zobaczyłem takie cudo!🤩
Po południu byliśmy na miejscu! Niestety/stety rumik dotarł też.
Rozbiliśmy się w pobliżu wypływu strumienia z laguny.
Mając za kompana butelkę rumu wszystko szło wolniej niż zaplanowaliśmy.
Pierwsze pstrągi padły w pierwszych rzutach.
Branie następowało w każdym jednym. I to nic jak ryba nie trafiła albo spadła. W tym samym rzucie zawsze wzięła druga, czasem trzecia i czwarta! Obłęd! Ryb było mrowie.
Bez sensu było łowić na spinna. Na muchę właściwie też bez sensu😅
Pstrągi nie były duże. Biły w nich jednak waleczne serca i cieszyły bardzo.
Fantastyczne miejsce, fantastyczne ryby i fantastyczne towarzystwo! Tylko rum był zbyt fantastyczny!🤪
Zrozumiałem to gdy branie tegoż pstrąga prawie przewróciło mnie na brzegu😅
Zmęczenie materiału i odwyknięcie od alkoholu dało się mocno we znaki.
Lepiej było odetchnąć od łowów i pokontemplować okolicę.
Guanaco mają dobrze, że mogą się przeglądać w lustrze laguny kiedy tylko zechcą.
My wtedy też mieliśmy dobrze.
Druga runda okazała się dopełnieniem dnia.
Złowiliśmy kilkadziesiąt pięknie ubarwionych pstrągów potokowych.
Już wtedy podawałem tylko rybom, które widziałem.
Żadna nie pogardziła podrzuconym, ordynarnym piankowcem.
Dawid oczywiście złowił więcej. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Cieszyłem się jak nie wiem, że dotarliśmy tam we dwoje i mogliśmy doświadczenia tego dnia dzielić razem🤜🤛
Gadaliśmy do późna leżąc pod gwiazdami raz po raz przykrywanymi przez przesuwające się szybko kolejne chmury. A gdy zrobiło się chłodno rozmawialiśmy jeszcze przez ściany zamkniętych namiotów. Doświadczenie ostatnich wypraw nauczyło mnie, że ta odrobina intymności i wyłącznej przestrzeni jaką daje osobny namiot bywa nieoceniona. A o świcie zaczął padać deszcz. Tylko jakoś tak dziwnie padał… 🤨
Było widzieć nasze miny jak wypełzaliśmy z namiotów😅
W końcu góry.
Dawid sprawnie nastawił wodę na herbatę.
Smakowała wybornie.
Potem zajął się śniadaniem.
Do dziś tęsknię za tym śniadaniem mistrzów🤪. Owsianka z bakaliami na mleku z proszku dowalona kajmakiem! Śmieję się ale naprawdę nie potrzebowaliśmy nic więcej. Obojgu z nas przydało się zrzucić trochę masy i nie marnowaliśmy czasu na pierdoły. A uwierzcie mi – bawienie się w Makłowicza w tak cudnym miejscu byłoby grzechem!
Sprawdziliśmy tylko czy się coś zmieniło u pstrągów wykonując po jednym rzucie. Nie zmieniło się nic – wyjechały dwa na śnieg i… zabraliśmy się za pakowanie majdanu.
Do auta mieliśmy dwie godziny piechotą a w południe musieliśmy opuścić teren posesji, ponieważ właściciel wyjeżdżał na trzy dni i miał zakluczyć bramkę. Chyba byśmy ocipieli jakbyśmy trzy kolejne dni mieli łowić pstrągi w tej górskiej lagunie. Co za dużo to nie zdrowo.
Dostaliśmy wszystko to po co przyjechaliśmy.
Pora na kawkę u Alicji🤓
Noo… po tym jak dupsko zmarzło w nocy w namiocie taka kawka przy kominku dobrze zrobiła.
I ten widok!
Aranżacja wnętrza – I klasa👌
Hacienda 3R – fantastyczne miejsce by pojeździć konno i połowić pstrążków.
Płacicie 1150$ USD i śpicie sobie w tym o to łóżeczku😅
Kiedyś…
Hacienda ma swoje stado koni, choć dzikusów też w tych górach nie brakuje. Przysparzają one wiele kłopotów i trzeba pilnować, np. żeby się nie skrzyżowały. Przybysze, którzy tu przyjeżdżają robią to by właśnie pojeździć konno albo się powspinać.
My byliśmy by łowić ryby. Niestety mieliśmy pecha jak cholera! Spotkaliśmy wędkarzy! Nie jakichś tam profesjonalistów bo w jeans’ach i adidaskach z topornymi spinningami ale myślę, że ryby nam przepłoszyli.
Jedna jaskółka wiosny nie czyni ale co ważne – to była ryba pierwszego rzutu.
Oczywiście mniejszych potokowców było najwięcej. Choć wcale nie były to jakieś imponujące ilości. Do tego bardzo płochliwe.
Łowienie w górę rzeki było konieczne.
W końcu spod tej piany wyskoczył dobry 50-tak! Niestety szybko zawrócił, spuszczany mu na łeb wobler nie odniósł najmniejszego skutku. Chyba właśnie poprawialiśmy.
Kilka razy natykaliśmy się na świeże ślady. Niestety… Dobrze, że chociaż obławiali rzekę niedokładnie i bardzo dużo wody zostawiali nieobrzucanej.
W tym nasza nadzieja. Takie jednak „bankowe” miejscówki były przecwelone na wylot.
Widać, że stan wody był wybitnie niski.
A rzeka sama w sobie była nadzwyczajna! Występujące tam formacje skalne przypominały wylęgarnię alienów.
Jaja z twarzołapami!👻
Doprawdy nie była to zwyczajna rzeka.
Szkoda, że poprawialiśmy po tych gamoniach.
No ale udało się! Coś fajniejszego nagle wyskoczyło z tego nurtu za moim woblerem ale jakby się niemal natychmiast rozpuściło w wodzie. kiedy straciłem pewność, że nie był to jeden ze zwidów, za chyba 10 rzutem w to samo miejsce… przyfandzolił!
Wymarzone 60cm z małej, do tego nadzwyczajnej rzeki.
Do tego skamieniałe brzegi wypchane były amonitami.
Nieźle się namęczyłem by wydłubać dwa z nich.
Rio Xenomorph
Dotychczas tylko na Islandii na Geirlandsie czułem się jakbym łowił na innej planecie. I teraz ta!
🤯
Rzeka potrafiła też nagle zmieniać swój charakter.
Wszystko na skalnych płytach.
Widać pstrągi potokowe w kamiennych wannach też znajdą warunki do życia.
To czego nie przepłoszyła konkurencja dało się złowić.
Oczywiście złowić i wypuścić. Mieliśmy przecież makaron. Po co więc zabijać te kropkowane klejnoty tak nadzwyczajnego cieku.
Po chyba 50 rzutach miałem tam dużą rybę. Niestety po kilku zrywach się spięła z Executora Salmo.
Dawid marzył o obłowieniu tego „kamyka” odkąd go z góry zobaczył.
Z resztą podobnej wielkości kamieni nie brakowało w korycie.
Tu zakończyliśmy połów. Musieliśmy jeszcze znaleźć miejsce na obóz i rozbić namioty.
Tam na dole, pod tym widocznym urwiskiem mieszka mój 60-tak😎
Kolejnego dnia ruszyliśmy głębiej w Andy.
Torres del Paine w pełnej krasie.
Trzeba mieć kupę szczęścia by zobaczyć te góry w tak dobrą pogodę.
Centralnie na środku Cuernos del Paine (Rogi Paine) – wszystkie powyżej 2000m n.p.m.
Dawid marzył by znaleźć się w tym miejscu.
Lodowców w Parku Torres del Paine też nie brakuje. Almirante Nieto 2640m n.p.m.
Salto Grande na przelewie z Lago Nordenskjöld.
I jeden z najsłynniejszych landschaftów Parku Torres del Paine – Lago Pehoe, z hotelikiem o tej samej nazwie na 5ha wyspie, do której wiedzie jedynie piesza kładka.
Spojrzenie na Cuernos del Paine, a dokładnie od lewej:
- Cuerno Principal 2600m n.p.m.
- Cuerno Este 2200m n.p.m.
- Cuerno Oriental 2200m n.p.m.
- Torre Central 2800m n.p.m.
- Torre Norte 2600m n.p.m.
Nie ma to jak wychylić takiego browarka patrząc na szczyty z nalepki na żywo.
Salud!
„Parkowe” guanacos są zdecydowanie śmielsze od tych z Ziemi Ognistej. Widać przywykły do kontaktu z turystami.
Dzięki temu można porobić bardzo fajne fotki. Populacja guanacos ostatnimi laty w parku Torres del Paine bardzo się powiększyła.
Dzikie mustangi też mieszkają pod Wieżami Paine. Czyż nie piękne?
Niby kadr podobny do Maciejowego znad Bahia Inuitil z poprzedniej relacji a mimo tego, że tło znacznie ciekawsze to jednak Maćka zdjęcie o niebo lepsze!
Po kilku latach wracamy nad jeziorko, które odwiedzaliśmy już trzykrotnie (pierwszy raz w 2006r) i nigdy nie zawodziło. Łowiliśmy nie dłużej niż 3 godziny.
Dłużej nie było sensu, choć to akwen w którym łowiliśmy i 70-taki.
Po co marznąć na tym piździejewie?!😅
Ja łowiłem na żyłkę, Dawid na plecionkę. Ryby podskubywały jak nienormalne, należało tylko zatrzymać zwijanie a blacha była zmiatana natychmiast. Ja robiłem to w ciemno, Dawid z czystą świadomością.
Większość bardzo gęsto nakrapiana i z widoczną macro stigmą za okiem, co może świadczyć o zbyt gęstej obsadzie tego przecież niewielkiego akwenu.
Niestety największe pospadały ale zdecydowanie na nudę nie mogliśmy narzekać.
Oczywiście wszystkie pstrągi wróciły do wody.
Woda w tym jeziorze jest tak krystaliczna, że w zależności od natężenia światła inaczej je absorbuje. Holowane pstrągi, przed wyjęciem z wody wydają się jakby miały fluo-zielone grzbiety.
Ostatnia ryba wyprawy.
Karakara czarnobrzucha (Caracara plancus) na polu namiotowym.
Ptaki te są oportunistami. Ze zdobyczy zwierzęcej żywią się zarówno żywą zwierzyną (m.in. gekonami, wężami, ślimakami, płazami, parecznikami, dżdżownicami, prostoskrzydłymi, na Falklandach ośmiornicami; niekiedy atakują jagnięta), jak i padliną, również zwierząt potrąconych przez samochody. Ptaki obserwowane w Reserva El Bagual (prowincja Formosa) zjadały truchła pancerników, majkongów krabożernych (Cerdocyon thous), koati (Nasua nasua), kapibar, wydr, nandu, bocianów i zwierząt domowych, w tym bydła. Na Falklandach zjadają m.in. martwe pingwiny, owce i bydło. Karakary czubate wykazują zainteresowanie płonącymi (podążają za uciekającą zdobyczą) lub spalonymi już polami.
Na plażach zjadają jaja żółwie. Zdarza im się wybierać z gniazd jaja i pisklęta, m.in. warzęch, czapli, a nawet karakar jasnogłowych (Milvago chimachima). W Argentynie obserwowano karakary czubate zjadające jaja sępników pstrogłowych (Cathartes burrovianus) i kariam czerwononogich (Cariama cristata) oraz jaja i pisklęta bocianów sinodziobych (Ciconia maguari). Jedzą również pokarm roślinny – orzeszki ziemne, rośliny strączkowe, awokado i owoce palm. Niekiedy wykazują kleptopasożytnictwo i odbierają ptakom ich pokarm.
Kolejny dzień był naszym ostatnim w Torres del Paine. Dawid marzył o trekkingu w górach, ja o sfotografowaniu pum. Więc rozdzieliliśmy się o poranku by pełni wrażeń spotkać się późnym popołudniem. To co tego dnia przeżyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
Na obrzeżach Parku Narodowego Torres del Paine mieści się prywatne terytorium i estancja rodziny Goic.
Estancja Laguna Amarga była jednym z wielu rancz hodowlanych należących do Sociedad Explotadora Tierra del Fuego (SETF), największej i najważniejszej firmy zajmującej się hodowlą owiec w Patagonii. Funkcjonowała od 1893 do 1973, kiedy to firma w wyniku nowej chilijskiej reformy rolnej została rozwiązana. Pod koniec 1900 roku, wielu europejskich imigrantów i rodzin przybyło do Chile z nadzieją na lepsze życie, a wielu z nich zaczęło pracować w przemyśle owczarskim. Wśród tych rodzin, które przybyły z Europy, była chorwacka rodzina Goic.
Kiedy Chile wdrożyło reformę rolną, grunty SETF zostały podzielone na mniejsze działki i wystawione na sprzedaż. Rodziny, głównie europejscy imigranci, którzy pracowali jako pracownicy firmy, kupiły te estancje, a w 1976 roku majątek Estancia Laguna Amarga kupił Juan Goic Arbunic i jego żona Olga Utrovicich Pavlov. Rodzina nadal wykorzystywała estancję do zarządzania żywym inwentarzem, mając ponad 55000 owiec.
Hodowla owiec w Patagonii nigdy nie była łatwa – gleba nie jest tak żyzna jak w innych częściach Chile z większymi opadami i wyższymi temperaturami, co wymaga tysiąca hektarów pampy na wykarmienie owiec. Zajęcie użytków zielonych zapoczątkowało pierwszy konflikt z lokalną przyrodą – guanaco. Zjadają one mniej więcej tyle samo co owce. Kiedy więc guanacos weszły na pastwiska owiec, te miały mniej jedzenia, a rolnicy zaczęli polować na guanaco. Ich liczba przez to spadła, co wpłynęło na inny lokalny gatunek – na pumę andyjską.
Mając mniej guanaco do upolowania, puma zaczęła polować na łatwiejszą zdobycz – owce. Zatem rolnicy zaczęli polować i zabijać pumy. Ich liczba w tamtym okresie zaczęła drastycznie maleć. W całej Patagonii zabito tysiące pum. Dziś zabijanie pum jest oczywiście nielegalne ale niestety nadal jest to praktykowane na prywatnych posesjach gdzie hoduje się owce. A ponieważ osoby postronne mają zakaz wstępu na prywatne posiadłości – nie ma świadków.
W szerszym ujęciu, zawsze istniały konflikty między ludźmi a zwierzętami drapieżnymi, od Afryki z ich lwami, po Stany Zjednoczone z ich kuguarami i wilkami. Niestety, niewiele jest historii, w których koegzystencja ludzi i zwierząt drapieżnych współgra bez zgrzytów.
Gamechanger pojawił się w 1995 roku, kiedy to wszystkie pastwiska południowego Chile pokrył śnieg a temperatury spadły do minus 20 stopni Celsjusza. Przez wiele dni owce nie miały nic do jedzenia i ponad 80 procent tych zwierząt padło, zostawiając miejscowych rolników zdruzgotanych i w stanie upadłości. Dziś ta zima jest wspominana jako „Terremoto Blanco” – białe trzęsienie ziemi. Wraz z utratą zwierząt wielu rolników musiało sprzedać swoje posiadłości i rozpocząć nowe życie. Rodzina Goic była jedną z tych rodzin, które również ucierpiały, tracąc większość inwentarza żywego na tym śniegu. Mimo tragedii jednak nie sprzedali swojej ziemi. Na domiar złego w 2005 roku wydarzyło się nowe nieszczęście, nie tylko dla estancji, ale także dla sąsiedniego parku Torres del Paine. 17 lutego w rejonie Laguna Azul wybuchł pożar zapruszony przez turystę. Z powodu silnego wiatru ogień szybko wymknął się spod kontroli, spalając ponad 14 000 hektarów, z czego około 2 000 hektarów znajdowało się na terenie Laguna Amarga.
Terremoto Blanco było przełomowym wydarzeniem, które sprawiło, że rodzina Goic całkowicie zmieniła styl życia. Większość z 7000 hektarów pampy nie była użytkowana przez ponad 25 lat, podczas gdy kolejne pokolenia – dzieci i wnuki Juana i Olgi, zajęły się czymś innym od rolnictwa. Miało to niespodziewanie ogromny wpływ na lokalną florę i faunę: pampa odżyła zarówno po pożarze, jak i hodowli owiec, a dzikie zwierzęta powróciły na ten obszar w niesłychanych ilościach. Zwłaszcza pumy, na które przez wiele lat polowano w wielu pobliskich estancjach w czasach SETF. Samice pum zaczęły rodzić młode, a wraz z rosnącą populacją guanaco nie brakowało im pożywienia by wykarmić młode kocięta.
Przez te wszystkie lata zachodzących zmian sąsiedni park Torres del Paine każdego roku zaczęło odwiedzać coraz więcej turystów, w tym miłośników obserwacji i fotografii dzikich kotów. Członkowie rodziny Goic postanowili poświęcić swój czas pumom w stu procentach, ściśle współpracując z profesjonalnymi gajdami i tropicielami.
Estancja Laguna Amarga jest dziś bez wątpienia najlepszym miejscem na Ziemi do obserwacji pumy andyjskiej w jej naturalnym środowisku. Na zdjęciu widzicie jej samo serce🤩
Pierwszą pumę namierzyliśmy jeszcze po ciemku. Matka trzech kociąt obgryzała guanaco upolowane tuż przy samej drodze dzień wcześniej. Niestety ilość aut innych przewodników i przygodnych turystów skłoniła nas do szybkiej zmiany rewiru. I to był strzał w dziesiątkę! Ręce mi się trzęsły i nie wierzyłem w to co widzę!🤯
A widziałem matkę andyjskiej pumy (Puma concolor) bawiącą się z jednym z dwóch kociąt.
Koty te na terenie parku jak i na terenie Estancji Laguna Amarga mają prawdziwy raj!
Młode jakby mogły to cały czas by się bawiły.
I dobrze! Zabawy te trenują w nich instynkt i gibkość prawdziwych drapieżników na szczycie drabiny pokarmowej.
Jako indywidualny klient przewodników Estancji miałem prawo z nimi poruszać się po jej terenie i mimo, że to nie tania impreza, jednak warta każdego wydanego dolara.
Istnieje kilka żelaznych zasad, z których zachowanie minimalnego dystansu 30 metrów i nie zachodzenie kotów od tyłu by nie wywoływać na nich presji to dwie najważniejsze. Wszystkie robione kotom zdjęcia cykałem już wysłużonym Nikonem d7200 + Nikkorem 80-400mm
Puma, którą przewodnicy nazwali Blinka, po tym jak nie wiedzieć czemu straciła jedno oko, jest bardzo wyrośnięta jak na samicę i obecnie opiekuje się dzielnie dwoma kociętami – przyszłością gatunku.
Lago Sarmiento jest ich naturalnym wodopojem, do którego udają się w ciągu dnia kilka razy by ugasić pragnienie. Tego dnia wiał wyjątkowo mocny wiatr. Szkoda – bo w bezwietrzne dni znacznie prościej znaleźć te koty po samych odgłosach guanacos, które rżą ostrzegając się nawzajem. Zjawisko wyrywania wody z gnających bałwanów środkiem jeziora było fascynujące.
Wtedy zrobiłem prawdopodobnie swoje dwa najlepsze zdjęcia tych kotów. I nie sądzę by kiedyś udało mi się zrobić lepsze. Pożyjemy zobaczymy.
Anglojęzyczna nazwa tego gatunku to „mountain lion” – górski lew. I nie dziwię się, wiele razy kocica ta przypominała mi lwicę. Królowa Andów – Blinka z kociętami.
Z uwagi na zagęszczenie populacji zdarza się, że przetną się ścieżki dwóch dorosłych kotów. I tak było tego dnia! Blinka w pewnym momencie zerwała się do biegu, podczas gdy kociaki nie wiedzieć czemu dały drapaka. Po chwili widzieliśmy jak ciut mniejsza ale już dorosła puma kładzie po sobie uszy i mruczy z poddaniem na matkę kociąt. Nie walczyły ale Blinka śledząc przegoniła drugą pumę daleko od swych dzieci. Spostrzegawczy na fotce poniżej zobaczą dwa oddalające się spokojnie koty.
Struchlałe ze strachu kocięta długo się tuliły czekając na matkę. Chęć do zabawy wyraźnie je opuściła. Długo czekaliśmy. Po dwóch godzinach zobaczyliśmy Blinkę w oddali. Królowa miała wszystko i wszystkich na oku, podczas gdy wszyscy się zastanawiali jak ta konfrontacja dwóch dorosłych samic się skończy.
Wiatr nie miał zamiaru ścichnąć.
Mata negra (Mulguraea tridens) to roślina, z którą życie pum u podnóża Andów jest mocno związane. W jej krzakach się kryją przed wiatrem, innymi kotami i spojrzeniami ludzi a także budują zasadzkę.
Po południu wróciliśmy do upolowanej dzień wcześniej guanaco. Moja przewodniczka zapewniała, że dopóki nie pojawią się kondory, ofiara z całą pewnością jest pilnowana przez drapieżnika, który może ją odstąpić tylko na chwilę, by ugasić pragnienie w jeziorze. Gdy zwątpiłem w Jej słowa w ciernistym kłębowisku jagód calafate i maty negro zobaczyłem coś co zjeżyło mi włosy na karku. Cały czas byłem obserwowany.
To inna kocica, wychowująca tym razem troje kociąt! Przez swoje drobne rozmiary zyskała wśród przyrodników przydomek „Petaca” czyli piersiówka albo małpka (mała flaszka alkoholu).
Kiedy odeszła wróciliśmy do Blinki
Podobnie jak z gorylami w Ugandzie sami starannie zachowywaliśmy minimalny dystans, ale zaciekawione zwierzęta same postanowiły go skrócić.
Jedno z kociąt Blinki postanowiło podejść do nas na dosłownie 4 metry! Po chwili zaniepokojona Blinka pisnęła nakłaniając dziecko do niespiesznego ale posłusznego powrotu.
To spojrzenie sobie w oczy nie sposób porównać z czymkolwiek innym.
Ponowne RAZEM rozpoczęte powitalną toaletą.
Podczas naszego wypadu do Petaki i jej kociąt, Blinka upolowała pancernika! Szkoda, że nie było nas wtedy przy niej. Są to jednak nieliczne zdjęcia pumy z upolowanym pancernikiem. Tym bardziej, że pumy z rewiru Torres del Paine głównie polują na guanaco, czasem na króliki, bądź gęsi.
Żegnałem się z nimi rozczulony ale i spokojny o ich przyszłość. Oby tylko nie zmieniły rewiru na inną estancję a wszystko będzie ok. Do zobaczenia. Kiedyś przyjadę z lepszym sprzętem i może uda się cyknąć coś jeszcze lepszego.
Mój tropiciel Junior Mendes i przewodniczka Javiera Vargas – prawdziwi profesjonaliści w swoim fachu, których mogę polecić z ręką na seru. Cały rok uganiają się za dzikimi kotami – za pumami pod Andami bądź jaguarami na bagnach Pantanalu. Tego dnia podarowali mi kilka gwiazdek z nieba!🙃
Najsmutniejsze w tych naszych wyprawach jest to, że się kiedyś kończą. Oczywiście wracamy do bliskich z bagażem nowych doświadczeń, zaliczonych kolejnych ryb, z pięknymi opowieściami i zdjęciami je dokumentującymi. Ta relacja jest tym wszystkim właśnie po trochu – czymś skompresowanym w pigułce. Kolejny raz się utwierdziłem jakim jestem szczęściarzem w życiu, że jest mi to dane… wróć… że po to sięgam! Oczywiście jest kilka składowych w prezencie od losu tudzież Boga, jak np. zdrowie. Resztę przy wsparciu najbliższych wypracowałem sobie sam. Ty też możesz mój drogi czytelniku. Dawid mógł. Moi wszyscy wcześniejsi kompani też. Czemu więc po to nie sięgać?🤷♂️
Świat jest zbyt piękny i zbyt wrażliwy by zwlekać.
W wyprawie udział wzięli – dwaj niewinni czarodzieje (od lewej):
Rafał Słowikowski i Dawid Pilch
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
zdjęcia: Dawid Pilch i Rafał Słowikowski