Półwysep Kolski – jedyne miejsce w Europie, gdzie można jeszcze złowić dzikiego łososia atlantyckiego. Dlatego tak regularnie, praktycznie każdego roku, udajemy się w tamte rejony w poszukiwaniu tych, chyba najpiękniejszych, ryb. Tym razem padło na Pulangę, rzekę uchodzącą do Morza Białego we wschodnich rejonach półwyspu. Trasa już dla nas klasyczna – Litwa, Łotwa, Estonia, potem promem do Helsinek, 950 km przez Finlandię
i już możemy wjechać na terytorium Rosji. Zostaje nam około 300 km i docieramy do Umby, praktycznie najdalej na wschód wysuniętej miejscowości, do której można dotrzeć osobowym samochodem. Tam już na nas czekają dwa Uazy, do których pakujemy nasz pokaźnych rozmiarów bagaż.
Musimy przecież zabrać ze sobą wszystko to, co będzie nam potrzebne w czasie prawie dwóch tygodni pobytu nad rzeką. Samochodami docieramy do ujścia Varzugi, jednej z największych rzek Kolskiego, tam czeka na nas kolejny środek transportu – kuter motorowy.
Nie jest to co prawda luksusowy jacht morski, ale dla nas jest jak najbardziej wystarczający. To nic, że pod pokładem roznosi się mazisty smród ropy, to nic że na falach łajba kołysze i choroba morska daje znać o sobie, bo z minuty na minutę, z godziny na godzinę jesteśmy bliżej i bliżej naszego upragnionego celu. Po 20 godzinach rejsu docieramy w ujście Pulangi – wreszcie po 3 dobach podróży jesteśmy u celu.
Jednak nasza cierpliwość jest wystawiona na dalszą próbę – ponieważ jest odpływ, kuter nie może dobić do samego brzegu i rozładunek musimy wykonywać na raty pływając niewielką łódeczką: kuter – brzeg – kuter – brzeg i tak w nieskończoność.
Ale dzięki temu mamy czas by dokładniej przyjrzeć się okolicy. Ujście rzeki z odległości 1 km jest praktycznie niewidoczne, rzeka najpierw tworzy jakby zatokę, a jej przewężenie łączy się z morzem.
Pływy są na tyle duże, że w czasie przypływu można odnieść wrażenie, iż woda z morza wpływa do zatoki, a w czasie odpływu jest na odwrót. Dookoła brak drzew, jesteśmy przecież już na obszarze tundry. Choć jest dość ciepło, bo świeci słońce, to wieje silny i chłodny, niczym patagoński, wiatr. Spoglądając na brzeg widzimy wiele olbrzymich płatów śniegu. To pozostałości po niedawnej zimie. Mamy nadzieję, że pora w której dotarliśmy nad rzekę jest właściwa i trafimy na ciąg srebrnych ryb.
Wreszcie udało się stanąć na brzegu. Dopiero teraz widać ile mamy bagażu. Musimy to wszystko przetransportować do miejsca, w którym założymy nasz obóz. I tu pierwsze zaskoczenie. Właśnie swój kilkudniowy pobyt nad wodą kończą Łotysze, a my myśleliśmy, że będziemy tu sami!
No nic, trudno, tym bardziej, że wiadomości które nam przekazują są jak najbardziej pozytywne: łosoś jest już w rzece, ale nowe ryby każdego dnia wchodzą z morza. Powinniśmy połowić. Te wiadomości tak nas podgrzały, że rozbijanie namiotów idzie już błyskawicznie.
Gorączkowe składanie muchówek, przygotowanie całego sprzętu i wreszcie możemy ruszyć nad rzekę na krótki rekonesans. To nic, że jesteśmy już naprawdę zmęczeni podróżą. Na pewno znajdziemy w sobie na tyle sił, by połowić. Przecież po to tu przyjechaliśmy! Idziemy kilkaset metrów w górę rzeki i wchodzimy na pierwsze miejscówki. Praktycznie każdy z nas w kilku pierwszych rzutach łowi kumżę, wędrowną formę pstrąga potokowego. Ryby są różnej wielkości – od 30 do 50 cm.
Choć jest ich sporo i są nadzwyczaj urodziwe to cały czas czekamy na coś innego. Coś, co jako pierwszemu przytrafiło się Emilowi. Kolejne branie, ale wędka natychmiast wygina się dużo mocniej niż przy poprzednich rybach. Błyskawiczny odjazd kilkadziesiąt metrów pod drugi brzeg rzeki. Tak, to On, król tej rzeki – Jego Wysokość Łosoś. I choć nie jest specjalnym okazem, to wszyscy gratulują szczęśliwemu Łowcy udanego holu. To pierwszy Salmo Salar Emila. Takich chwil się nie zapomina! Buziak i ryba wraca do wody.
Ja idę kilkadziesiąt metrów wyżej, gdzie główny nurt przelewa się na lewą stronę i tworzy dość głęboką rynnę. W pierwszym rzucie niewielka kumża, drugi pusty, rzucam trzeci raz i widzę jak koniec linki przesuwa się w górę rzeki. Zacięcie. Po drugiej stronie zaczęło się istne piekło. Trzy wyskoki, jeden po drugim, a potem gwałtowny odjazd, jeszcze jeden wyskok i …. luz. Moje pierwsze spotkanie z łososiem nie jest zbyt szczęśliwe, ale i tak jestem zadowolony. Tych kilka chwil kiedy miałem rybę na wędce jest dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Wiem, że złowię jeszcze nie jednego. Tym bardziej, że jak się później okazało, był to jeden z dwóch łososi, których nie udało mi się skutecznie wyholować.
Na następną rybę nie musiałem zbyt długo czekać. Kilka metrów niżej kolejne branie. Po krótkiej chwili holu orientuję się, że ta ryba nie jest wielka. Ale to pierwszy złowiony przeze mnie łosoś na Pulandze.
Na pierwszy krótki wypad nad rzekę wystarczy. Czas wracać do obozu i odpocząć.
Nad rzeką spędziliśmy 11 dni. Pewnym utrudnieniem był fakt, że obóz mieliśmy rozbity u ujścia rzeki do morza i od dobrych łowisk na rzece dzieliła nas spora odległość. To oznaczało codzienną wędrówkę przez podmokłą tundrę, potem kilka, kilkanaście godzin łowienia i ponowny powrót do obozu. To było naprawdę wyczerpujące. Łowiliśmy łososie – w sumie naszym łupem padło kilkadziesiąt ryb; kumże – to wędrowna forma pstrąga potokowego; oraz dzikie, pięknie ubarwione pstrągi potokowe. Te dwa ostatnie gatunki dość często pojawiały się na naszych wędkach, więc na nudę nie narzekaliśmy. A oto jak wyglądały nasze dni spędzone nad Pulangą:
Pewnego dnia udaliśmy się na rzekę Lihodievka, która uchodzi do Morza Białego około 15 km na wschód od Pulangi.
Na tej rzece przeżyłem wspaniałą przygodę wędkarską. Ponieważ nie jest to zbyt duża rzeka, postanowiliśmy zapolować na duże kumże, z których słynie Lihodievka. Ja i Grześ łowiliśmy na lekkie jednoręczne wędki, a Rafał używał dwuręcznej łososiówki. Będąca tu przed nami grupa łotewskich wędkarzy i miejscowi kłusownicy dość skutecznie uszczuplili stado tych ryb. Brań nie było zbyt dużo i byliśmy trochę rozczarowani. Okazała, sześćdziesięciodwucentymetrowa kumża, którą złowił Rafał potwierdziła, że w tej rzece są duże ryby. Tylko nie w takich ilościach jakbyśmy sobie tego życzyli. Trochę zrezygnowany wykonuję kolejne rzuty. W pewnym momencie poczułem delikatne dotknięcie muchy. Powtarzam rzut w to samo miejsce. Pusto. Drugi raz. Mucha spływa tym samym łukiem, przytrzymanie, lekkie zacięcie i w powietrze wystrzeliwuje srebrna ryba. To łosoś, a ja w ręce trzymam krótką muchówkę klasy 4! Przypon 0,17! Szybki odjazd w dół rzeki, próbuję przytrzymać rybę, ale wędka na zbyt wiele nie pozwala. Niebezpiecznie szybko łosoś zbliża się do silnego nurtu, ale na szczęście przed nim się zatrzymuje. Teraz delikatnie mogę rybę odciągnąć od niebezpiecznego miejsca i korzystając z tego, że się uspokoiła, idę w górę rzeki żeby zyskać trochę miejsca do walki. Kolejny gwałtowny odjazd zakończony efektownym wyskokiem
i zaraz potem kolejny. Delikatna wędka wspaniale amortyzuje wszystkie ruchy ryby i pewnie trzyma muchę w jej pysku. Żeby tylko przypon wytrzymał! Po około 15 minutach udaje mi się chwycić rybę za ogon i bezpiecznie wyjąć z wody. Sukces! 75 cm żywego srebra wyciągnięte na tak delikatny zestaw.
Jeszcze długo potem rozkoszuję się tymi chwilami. Po takie 15 minut warto było jechać tak daleko, tu na wschodnie obrzeża Półwyspu Kolskiego. Takie chwile pozostają na zawsze w pamięci wędkarza. Niedługo potem Grześ przeżył podobną przygodę i na swoją muchóweczkę klasy 6 dostał podobną rybę.
Czas spędzony nad wodą szybko minął i przypływający po nas kuter przypomniał nam o powrocie. Po tych kilkunastu dniach spędzonych w surowych warunkach, w krajobrazie północno-rosyjskiej tundry, z pewnym zadowoleniem zaczynamy myśleć o powrocie do domu, gdzie czekają wszelkie wygody. Ale odpływając z ujścia Pulangi, widząc jej wartkie wody uchodzące do morza już tęskniliśmy za jej mieszkańcami – najwspanialszymi łososiowatymi rybami – Salmo Salar. Na pewno po nie tu jeszcze wrócimy!!!
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Zieliński.