Są wyprawy nasze (klubu) i czyjeś. Wyprawy pionierskie i wyprawy ciągnące czyimś śladem. Ta odbyła się śladem zeszłorocznego „Łososiowego farta”, który odbył się pewnie śladem kilkuset bądź kilku tysięcy wcześniejszych wypraw.

W przeciwieństwie do wielu, nie wstydzimy się przyznać, że coś powtórzyliśmy, że ktoś był przed nami, że wykorzystaliśmy czyjś pomysł, wiedzę, czasem czyjeś płacone „frycowe”. Chętnie dzielimy się naszą wiedzą, choćby w fotorelacjach jak ta. Cieszą nas czyjeś zdjęcia miejsc, które niegdyś odwiedziliśmy wcześniej. Cieszą informacje, że szczodre niegdyś dla nas łowiska ciągle żyją i darzą. Cieszą nawet gdy komuś poszło lepiej niż nam samym! Gratulować!
Oczywiście, najbardziej smakuje nieodkryte, tajemnicze, pionierskie – pewnie ociera się to nawet o próżność. W końcu udziela się to co musieli czuć ci wszyscy wielcy odkrywcy, którzy niegdyś jako pierwsi wbijali flagę w ziemię. Prawdziwa przygoda! Prawdziwe nieznane!
Wyjazd powtórzony z kolei niesie ze sobą większe prawdopodobieństwo, że się uda. Liczy się, że tym nowym razem będzie choć podobnie. Może to mało ambitne, może nudne. Jeśli ktoś buńczucznie tak postrzega podobne kwestie odbiera sobie zbyt wiele. My się nie wstydzimy. U nas działa to prosto – chcemy sobie po prostu połowić ryb w pięknej scenerii.
A wyjazd i tak będzie nasz, i tak będzie pełno nowego, niedanego nikomu wcześniej. I tak zobaczymy coś czego nie dostrzegł nikt inny, złowimy być może ryby, których nie złowił nikt wcześniej. Spłyniemy rzeką, która mimo tłumów nią wcześniej spływających nas obdarzy czymś szczególnym, czymś indywidualnym, niepowtarzalnym, czymś dla nas bardzo pierwszym.

Poza nadzieją na „łososiowy fart” 2014 pchało nas coś jeszcze – pogłębiający się regres połowów łososiowych w Skandynawii. Od kilku lat obserwuje się wyraźny spadek ilości ciągnących łososi do rzek Norwegii, Szwecji i Finlandii! Ten sezon zapowiadał się podobnie, dziś wiemy że się nie pomyliliśmy. Do chwili obecnej sezon łososiowy w Skandynawii postrzegany jest za tragiczny. Poza niskimi stanami wody w rzekach podejrzewa się wpływ bakterii pochodzących ze sztucznych hodowli tych szlachetnych ryb. Takich hodowli nie ma w Rosji, dzięki czemu wiele rzek ma w tej chwili swoje najlepsze lata! Może to skłoniło Jurka i Sławka Jurkanów do niestawienia się w dniu premiery na najlepszych rzekach Norwegii. Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat! Może to uświadomiło Ziółkowi, że warto. Może to nakłoniło Rafała by znów zorganizować wyjazd na rosyjskie Siomgi. Co nakłoniło takiego żółtodzioba łososiowego jak ja? Jak zwykle świadomość, że życie jedno a do tego krótkie jest. No i zdjęcia iglastych odcinków tajgi nad Warzugą z zeszłego roku! Serce zatrute jej zielenią jeszcze w Mongolii, od lat nie może pozbyć się tej toksyny. Ruszyliśmy. Celem Warzuga – jedna z najlepszych łososiowych rzek świata!

Pierwsze podarki od Warzugi dla zbliżających się zuchwalców – cietrzewie.

Oczywiście żal było zostawiać nasze pomorskie rzeki, na których właśnie zaczynała się rójka jętki majowej.

Świadomość, że jętka z pewnością obdarzy któregoś z naszych kolegów jeśli nie pięknym trofeum to pięknym czasem na pewno pomagała nie wciskać gazu do dechy.

Wcześniejsze pomysły by całą trasę zrobić jednym ciągiem, bez noclegów na szczęście tym razem przegrały ze zdrowym rozsądkiem. Po noclegach w Suwałkach i pod Kuusamo nawet wypoczęci dotarliśmy nad Kandałakszskają gubę.

Jej widok w pełnym słońcu napełniał radością, tym bardziej że chwilę wcześniej smacznie zjedliśmy u Kazacha w Kandałakszy.

Samiec cietrzewia (Lyrurus tetrix t.) zerwał się z drogi i zrobił coś o czym nawet bym nie śmiał marzyć – zapadł na czubku młodej sosenki przyglądając się nam w świetle zachodzącego słońca.

Jechaliśmy wtedy już naszym „krokodylem” – ZIŁ 131. Bardzo podobne, z zabudową po urządzeniach łączności z przebiegiem 1500km z rocznika 1980 można u nas kupić za mniej niż 15000PLN!!! Superokazja! Szczególnie, że potrafi w terenie spalić 200 litrów benzyny na 100km.

Podczas krótkich postojów za potrzebą i na stakańczyka, dookoła, w karłowatym lesie słychać było pełno gulgań, dziwnych rechotów, jakby śmiechów. Czasem pojawiał się i sprawca – po cietrzewiu i głuszcu kolejny kurak – pardwa (Lagopus lagopus). Tu samczyk zrzucający zimowe upierzenie.

Przydrożne krzyże przypominały, że nie jesteśmy sami. Patron Jurka – Święty Jerzy czuwa.

Co prawda mosty i rosyjskie realia nie są Jego specjalnością ale bez jakiejś opatrzności się nie uda.

Szczególnie gdy w ruch idzie kolejna butelka. Bar na zderzaku ZIŁa.

Koniec zimy, brak pokrywy śnieżnej i lekki przymrozek – idealne warunki na seksik! Dla cietrzewi! Te zatem urządziły sobie na naszym trakcie toki.

Tuż przed Ingilem. I pomyśleć, że przed laty jeździłem specjalnie nad Biebrzę by choć zobaczyć a co dopiero sfotografować te ptaki. Na tokowisko trzeba było dotrzeć jeszcze za ciemnego nim ptaki zapadną (wylądują) a że robiły to raczej mało zgrabnie było słychać najpierw jak fruną a po chwili „bach”, „bach”, „bach” – waliły w ziemię niczym pilot kiepskich linii lotniczych. Potem zaczynało się bełkotanie i czuszykanie (odgłosy wydawane przypominają „bul-got, bul-got” i „czuu-szyyy”. Koguty biegają po ziemi i stroszą się by zaimponować kurom. Coś na wzór dyskotekowych bojków;)

Wyobraźcie sobie, że podczas srogich zim, w najtęższe mrozy ptaki te potrafią się zakopywać głęboko w śnieg by uniknąć dotkliwości niskich temperatur.

Jadący na pace ZIŁa jednak nie zdawali sobie nawet sprawy z tego co dzieje się na zewnątrz. Niektórzy przestawali nawet kumać co się dzieje w środku pojazdu! Ale rybki się już zaczęły.

I pierwsze spojrzenie na cel naszej podróży – Panę. Jest ona prawobrzeżnym dopływem Warzugi. Niesie znacznie przejrzystszą wodę od głównej rzeki dorzecza. Może dlatego szczególnie sprawdzają się tam bombery. Mimo całej urokliwości widoku nikt się nie odważył rozłożyć wędek. Byliśmy na odcinku dzierżawionym przez Anglików i kolejnego dnia czekało nas spłynięcie kilkunastu kilometrów do strefy gdzie wolno było nam łowić.

Trudno zrozumieć relacje lokalnych władz Rosji i Angoli, którzy dzierżawią kilka sektorów w dorzeczu. A jeśli nie wiadomo o co chodzi… Patrzeć i podziwiać na szczęście nikt nie miał prawa nam bronić.

Po nocy w ZILe o poranku nastąpił ruch w obozie.

Trzeba było napompować nasze pontończyki. Do NRSów, do których przywykliśmy w Nepalu naszym Seahawk’om daleko ale te i tak poradzić miały sobie wyśmienicie. Nim jednak nabrałem do nich zaufania musiało minąć kilka dni i parę razy musiałem przeryć podłożem po dnie rzeki.

W końcu ruszamy na tych naszych zabaweczkach.

Pana nie jest wielką rzeką choć dwuręczne kije śmiało można używać.

Rafał z Andrejem

Sławek z Jurkiem

I Ziółek (Marek) ze mną

Dzięcioł czarny (Dryocopus martius). Główny sprawca dziupli w drzewach nadwarzudzkich lasów. Kucie dziupli z reguły zajmuje mu 2-3 tygodni w zależności od drzewa (gatunku i stanu zdrowia). Jego silny instynkt sprawia, że do lęgów kuje kilka dziupli, z których wybierana jest najlepsza. Resztę zamieszkują gatunki, które same dziupli wykuć nie potrafią jak gągoł, gołąb siniak, kawka, szpak, włochatka, czy kraska, ale też nietoperze, kuny, wiewiórki, osy, szerszenie i dzikie pszczoły. Często występowanie tych gatunków na danym terenie w dużej mierze zależy od obecności dzięcioła czarnego, gdyż jest on najważniejszym zwierzęciem wykuwającym dla nich dziuple. Uważa się, że z działalności tego dzięcioła korzysta kilkadziesiąt gatunków ptaków, ssaków i zwierząt bezkręgowych.

Jak wspominałem – chłopaki po raz pierwszy odpuścili sobie otwarcie łososiowego sezonu w Norwegii i rozpoczęli go właśnie tak – w Rosji.

Angielska baza, dzięki której nie wolno było nam łowić w tak pięknych, szybkich miejscach.

Wiosłując zatem poczęstowaliśmy jednocześnie zarządzających lodge’ą staropolskim, ciepłym pozdrowieniem 😉

I ruszyliśmy przed siebie dalej. Rzeka wyraźne bystrza miała poprzedzielane głębokimi plosami pełnymi ponoć ogromnych szczupaków. Szukanie tam łososi przypomina szukanie igły w stogu siana zatem odcinki te są od lat przez Angoli odpuszczane, dzięki czemu nizinni predatorzy osiągaja tam zacne wymiary.

Spokojne odcinki upodobały sobie także piżmaki (Ondatra zibethicus). Niewiarygodne ale cała euroazjatycka populacja pochodzi od sprowadzonych ze Stanów kilku sztuk, które zdołały uciec z hodowli w Czechach w 1905 roku.

Iglasta tajga radowała swym widokiem niesłychanie – zupełnie opuściła mnie chęć ścigania się z pozostałymi pontonami.

Spojrzenie z ujścia Ponzuja – niewielkiego dopływu kończącego odcinek dla angielskich lordów. W końcu kto może sobie pozwolić na wydatek 5800£ za tydzień łowienia?!

Początek dostępnego dla łowienia odcinka wabi mnóstwo ludzi z lasu. Ich widokiem Sławek nie zrażał się nic a nic. Konkurencję wręcz doprowadzał do osłupienia gdy zaczął słać swą muchę dalej niż oni blachy.

W czwartym rzucie zapina pierwszego łososia wyprawy!

Ryba nie poddaje się do końca.

Siomga idealna. 82cm srebra o wzorowych proporcjach. Nic dziwnego, że łosoś ten walczył szczególnie widowiskowo.

Pana powyżej Ponzuja – tam jeszcze nie wolno! A szkoda.

Po rozbiciu obozu, przeprawiliśmy się na przeciwną stronę. Pierwszy do ryb dobrał się tam Zwier. Na zdjęciu z jedną z 3 złowionych tam ryb.

Woda od wielu dni zdążyła się ogrzać do blisko 20 stopni Celsjusza! Panujące susze nie miały sprzyjać naszym połowom a w szczególności bezpiecznym powrotom ryb do wody. Każdą rybę należało umiejętnie reanimować. A gdy te dochodziły do siebie…

Aż serce się raduje!

W tym czasie Andriej zagęszczał nieco ruchy w obozie przy szykowaniu strawy.

Jeśli chodzi o posługiwanie się dwuręcznym kijem z Chapomy zapomniałem wszystko! Rzeźbiłem straszne kręgi w zbożu. Nadrabiałem dalekim wchodzeniem do wody. I o dziwo – udało się!

Jakie umiejętności taka ryba. Chyba najmniejszy spring’erek wyprawy. Choć z uwagi na miejsce powinienem napisać „zakrójka”, czyli ryba pochodząca z wiosennego ciągu tarłowego. Pierwsze stado wchodzi gdy tylko temperatura wody w rzece wyrówna się z temperaturą w morzu. Raporty angielskich baz informowały nas, że mnóstwo ryby wpłynęło 2 tygodnie wcześniej i zatrzymało się na dolnym odcinku, tuż przed sporym przełomem rzeki. Na Panie pierwsze ryby zaczęły padać 5 dni przed naszym przybyciem na ujście Ponzuja.

Jurkowe umiejętności poparte kilkudziesięcioleciami doświadczeń na łososiowatych rzekach Norwegii już od pierwszego dnia dawały o sobie znać. Miał jakby najmniejsze parcie na ryby, najmniej szalał, chyba też najmniej łowił, w noce spał, snu nie zakłócał, stakanów nie odmawiał a swoje i tak konsekwentnie łowił.

Ziółek zaś miotał głowicami ino furczało. Jego styl i umiejętności miotacza są niebywałe. Można siedzieć na kamieniu i się tylko gapić.

Kolejna ryba Jurka. Jak się wkrótce miało okazać, filozofii z doborem much wielkiej nie było – miała być najczęściej pomarańczowa.

Jak zwykle fascynuje, że też tak piękne, niemałe ryby biorą na takie maleństwa. Pudełko pełne cacuszek spod ręki Artura Duchnika i Marcina Gregorka. Dzięki chłopaki!

Jaba Shrimp Marcina Gregorka – recepta na wyższą ale cieplejszą wodę Warzugi! Gdy się jeszcze podszarpnęło w miejscu spodziewanej ryby… deadly combination!

Ucha spod ręki Andrieja – rzadki to moment, że robił cokolwiek poza spaniem.

Drużia w obozie

Kto jednak złowił tamtego dnia największego?! Reszta to cieniasy i nie umieją tak…

Nie ma to jak chłodne piwko w upalny dzień i to z takim widokiem w tle. Ach… gdyby je jeszcze raczyła podać taka pani jak z puszeczki, w oprawie tych dwóch wspaniałych… kufli.

Kolejny dzień to kolejne pakowanie i kolejne kilometry rzeki…

… kolejne ryby.

Krajobraz świeżo pozimowy. Brunatny pas suchych traw pokazuje jaka jeszcze niedawno woda spływała korytem rzeki.

W tym miejscu dzięki Ziółkowi zrozumiałem najważniejszą zasadę. „Główny nurt”! Łosoś to nie troć i trzyma się zawsze najszybszego nurtu. I choćby rzeka pozornie płynęła wolno i nizinnie, zawsze się znajdzie załamanie, delikatny uskok, spadek. Tam woda nieco przyspiesza i bądźcie pewni – jeśli gdzieś w okolicy ma stać łosoś stoi właśnie tam!

Kolejny spring’erek z Pany, właśnie z nurtu odbitego przez występ brzegu.

Przyjechałem jako totalny żółtodziób, wyjechać miałem także jako żółtodziób. Może trochę mniejszy ale z łososiami, jak mawia Grzesiu Gęsiarz „nigdy nie wiadomo”.

Znacznie więcej na ich temat wie za to Sławek. Od pierwszego dnia podkręcał rywalizację niesłychanie.

To ostatnie miejsce przed wpłynięciem na Warzugę; ostatnia szansa na połowienie w klarownej, przejrzystej w pełni wodzie.

Ryby szły środkiem raz po raz płosząc drobnicę, która wyskakiwała jakby goniona przez szczupaki. Trudno było mi dorzucić, choć podglądanie mistrzów powoli coś klarowało w pustej głowie. Jak wspomniał Ziółek – „40 godzin ćwiczenia rzutów i zaczniesz coś trybić”. To prawda – jeszcze dwa dni.

Budowanie D-loop’a

I fruuu… Ziółek pewnie znowu mnie opieprzy, że publikuję zdjęcie, na którym pętla źle się ułożyła. Ja po prostu lubię tą fotę. A jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, czy kolega Ziółek doprawdy jest taki dobry jak mówią to niech ma świadomość – jest lepszy! Wszystko czego się o łososiach nauczyłem, miałem się w głównej mierze nauczyć od Niego. Facet wymiata!

Pierwszy na Warzugę spłynął Zwier. Nim dotarliśmy w to samo miejsce, ciągnął już czwartą rybę!

Po niej jednak został zmyślnie wyeliminowany. Oczywiście niechcący! Nie, nie buchnął mu nikt drugiego buta. Nie napiszę kto ale jeden z Norwegów (młodszy) nie mógł się już dłużej powstrzymać by nie sprawdzić jak wygląda chmura gazu pieprzowego, który kupił rok wcześniej w Kanadzie na niedźwiedzie. Psiknęło efektownie. Pech jednak chciał, że wiatr poniósł ją na skraj obozu, gdzie wędziła się na ruszcie ryba! Nieco ją pieprzyk doprawił i biedny Zwier miast łowić, pił, pił i pił… Tak to ADHD załatwiło Rafcia 😛

Tuż przed próbą pieprzową.

Ziółek ze srebrniakiem z ujścia Pany do Warzugi.

Gęba sama się śmieje. To po co przyjechaliśmy JEST! A w światku łososiowców jest to właśnie zawsze największa nieznana.

Wszyscy szybko zdali sobie sprawę, że jest dobrze i nie ma się co napinać. Takich chwil wyluzowania było jednak niewiele. Wkrótce opętać nas miał demon o imieniu SCORE! Sławcio z łyzeczką, którą miał przyjąć od taty kilka kolejek rosyjskiej wódeczki.

W dzień kiedy woda osiągnęła 20 stopni i późnym popołudniem łososie miały przestać brać całkowicie tajną bronią okazał się Willie Gunn.

Udało się też kilka razy machnąć jak na mnie zadowalająco daleko. Nim na nowo zaczęło się kwasić czułem się jak młody bóg! Strasznie kręcące to rzucanie dwuręcznymi muchówkami.

Amator Willie Gunn z ujścia Pany.

Ninja Jurek i Zwier, który zaraz zacznie pić 😛

No i jeden z zachodów słońca. To z linii horyzontu znikało o tej porze roku tylko na godzinę, więc książki można było czytać przez całą dobę bez żadnego doświetlania latarkami. Oczywiście ryby łowić też można było non stop! Nierzadko zatem mieliśmy kończyć dobrze po północy.

Ziołowy miotacz!

Jedna z moich fot życia! Modelem oczywiście Ziółek. Piękny na zdjęciu niemal jak jeleń na rykowisku;)

Ciekawe ile mi lat jeszcze zajmie jak nauczę się trzymać łapkę z wędką przy ciele jak Marek.

O poranku woda się nieco ochłodziła więc można było wrócić znów do pomarańczowych wzorów, choć ten był wyjątkowo mało skuteczny. Podobnie jak fatalny kołowrotek SCIERRA XLA! (chce ktoś kupić? Tanio sprzedam!:) )

Poniżej ujścia Pany Warzuga nabierała szerokości do poważnych 150 metrów. Ryby spławiały się jak szalone. A że ryby spławiające bardzo często brały nie ciągnęło nas do szybkiego spływania.

Warzuga to rzeka chyba z największym pogłowiem łososia w Rosji. Jej minusem jest to, że średnia łowionych ryb nie należy do imponujących. Co z tego, gdy np. na Tanie można łowić tydzień i fuksiarsko zaliczyć 1 (słownie: jedno) branie! Albo wcale!

Upał nie odpuszczał. Komary i meszki nie doskwierały tak bardzo. Zupełnie jak nie na Kolskim! Była szansa by wysuszyć nieco zaparzone warzywa i poukładać wszystko w beczkach jak należy.

Była też szansa się wykąpać. Tym bardziej przyjemnie, że woda koło południa znów była ciepła niemal jak zupa.

Niektórzy się opalali. Aktywnie opalali!

Piwo temu, kto znajdzie podobne zdjęcie w necie z Kolskiego! Opalający się kolo, bez komarów, bez meszek i ze srebrnym łososiem w ręku! Na lewo od Sławka głowy płynie Pana, na prawo – Warzuga.

Siomga zaraz wróci do wody.

Po południu w końcu się zebraliśmy i ruszyliśmy dalej.

Jedna z większych i prawdopodobnie najładniejsza z wysp na Warzudze.

Jurkany mijający siedzącą rybitwę popielatą (Sterna paradisaea). Niegdyś przyszło mi uciekać, gdy nieopatrznie nad Geiranger Fiord wszedłem w gniazdującą kolonię tych ptaków. Zaatakowały niczym ptaki Hitchcocka!

Samotny samiec bataliona (Philomachus pugnax)

Szlamnik (Limosa lapponica), który zimą potrafi odwiedzić nawet Australię! Ciekawe ile kangurów widział w swoim życiu!

Sławek zdawał się nie dostrzegać ptaszków. Był tu dla jednego celu – LAXY!

Jurek jak wspominałem, nie miał takiego ciśnienia ale konsekwentnie rzucał, zaliczając kolejne ryby.


Zawsze gotowy na spotkanie z niedźwiedziami.

W którymś momencie minęliśmy niemałą, płaską wyspę by rozbić obóz poniżej i skupić się tam na rybach. Jurek ze Sławkiem, którzy świetnie umieli typować miejsca postoju łososi nie odpuścili początku wyspy.

Jak się okazało, łososi odpoczywało tam bez liku!

Młócili na zmianę. Ojciec i syn! Ilu z Was chciałoby przeżyć coś takiego? Ramię w ramię ze swoim ojcem albo jeszcze lepiej – z synem?!

Kolejny obóz przy opuszczonej prowizorycznej ruskiej bani.

Uwijanie przed snem.

Jeszcze kolacja i o zgrozo „dobranocny stakan”.

Teraz jak patrzę na to zdjęcie to się nie dziwię, że Jurkany tak tam połowili. Wyraźny spadek, z natleniającym bystrzem. W dół i w górę przez kilkaset metrów nic tak ciekawego.

O poranku wraz z Ziółkiem i Zwierem przeprawiliśmy się poniżej wyspy, na przeciwną stronę i rozpoczęliśmy łowy w mniejszej ale głębszej odnodze.

Tam Ziółek już w pierwszym rzucie zapiął coś fajniejszego. Ryba długo nie chciała się zmęczyć.

W końcu jest! Piękne wybarwiony samiec.

80-tka zaliczona!

Na szczęście był klasycznie zacięty w nożyczki i dał się elegancko wypuścić.

Ziółek nie opuszczał miejsca, więc 100 metrów poniżej zauważyłem, że woda wychodząca z odnogi nieco przyspiesza. Każde napłynięcie tam muchy spotykało się z braniem. Podobne sytuacje miały już wcześniej miejsce ale zawsze brakowało trzeciego do fotografowania. Tym razem był z nami Zwiero.

I jako fotograf spisał się wyśmienicie!

Jaba Shrimp Marcina Gregorka dokonywał w odnodze spustoszenia!

Wkrótce miałem zrozumieć jak skuteczne na łososiach okazuje się streamerowanie.

O tym kogo miałem obok siebie przypominały co rusz holowane srebrne ryby.

Podciągnąć rybkę na płytką wodę, głową w stronę brzegu a na ogonie „wyjedzie” sama.

I już w łapkach swego oprawcy.

Mało jest rzek, gdy w momencie wypuszczania dostrzega się kolejną spławkę i nim ryba odpłynie po prostu wiesz gdzie wykonasz kolejny rzut!

Ale najpierw niech odpłynie.

W końcu każde sensowne miejsce Warzugi okazuje się gościnne i każde ciężko się opuszcza. Ale cóż…

Z tych gościnniejszych jednak spływa się szczególnie ciężko!

Sławek z bardzo poważnym osiemdziesiątakiem!

W tym czasie ojciec krytycznym okiem zerkał na poczynania syna! W rzeczywistości zawsze jest ze Sławka dumny ale rywalizacja między wędkarzami nie zna ulgi dla syna! 😛

Jedną rybę Sławka potrafił skwitować…

… dwiema, jedną po drugiej!

No ale nie ma to jak popołudniowy fajrant… a właściwie krótka przerwa w chlastaniu dwuręcznymi wędziskami. W końcu białe noce, cała doba do dyspozycji – szkoda marnować czasu!

Burczący żołądek jednak trzeba zaspokoić.

„Ziółek! Czy z fajniejszymi rybami tego dnia wygrałeś, czy przegrałeś?”

„Podczas holu, kto najczęściej Cię opętywał?”

„A jak smakuje ruska wódka?”

„A kto jest najlepszym łososiowym żółtodziobem, z którym miałeś do czynienia?”

„A jak się czujesz w dni, gdy ten żółtodziób łowi więcej od Ciebie?”

Cudowna rzeka pełna łososi, tajga, dobrzy kompani, pudełka jeszcze pełne much, butelki jeszcze pełne preparatu, dobry obóz – czegóż chcieć więcej?!

Kolejna wyśmienita ryba Sławka tamtego dnia.

Sławcio namawiał każdego by się z nim karnął na drugą stronę bo „tato! Tam laxy idą! Jak one tam chodzą!”. Dopiero koło północy zlitował się nad nim Andriej i powiosłował razem z młodym Jurkanem. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Jak dobili to Sławek z niedoczekania aż biegł z pontonu na miejscówkę! Na efekt nie musiał czekać.

Był też pierwszy na rybach o poranku!

Ryby same jednak się nie złowią. Trzeba rzucać i się przykładać, nie raz kolejkę odmawiać.

No ale śniadanie jest w stanie z wody zgonić nawet największych maniaków.

Po śniadaniu można kontynuować.


Inni w tym czasie się opierdzielają, nie wiadomo dla kogo na bóstwo się robią. Chyba dla jakiejś niewydepilowanej niedźwiedziej samiczki.

Jeszcze inni dopiero opuszczają cieplutki śpiworek. Cóż za „słodziak”! 😛

Łabędzie krzykliwe (Cygnus Cygus)

Ziółek zapina kolejnego łososia…

… i demonstruje sposób holu skandynawskiego, czyt. w sposób skandynawskich dziadów, którym nie chce się albo nie są w stanie pompować tylko – wędka na ramię i wychodzisz na brzeg.

No i rybka już przed obiektywem.

I żółtodziób…

Też potrafi sobie rybkę złowić.

Tym razem srebrna samica.

Kłębiące się cumulusy congestusy – grzmiały i przetaczały się ale burza dopiero miała nadejść w nocy. Póki co mogliśmy jedynie zafascynowani wiosłować, łowić i patrzeć jak chmury budują kolejne piętra.

Skuteczna mucha spod ręki Janusza Panicza. Resovia!

Kolejny przystanek na trasie spływu – tuż za Kriwcem.

I Jurek z typową warzudzką samicą.

Na wysokości Kriwca pojawiły się ładne formacje skał. Rzeka nabiera tam ładnego charakteru rasowej łososiowej rzeki.

To powód by stawać i obławiać każdą pachnącą łososiem miejscówkę.

Łososiowcy i ich transport.

Niby zabaweczki a spisały się wyśmienicie!

Pora na obóz.

Natychmiast czajniczek trafił na ogień.

Drużyna głodomorów podczas rzadkiej chwili wspólnego posiłku.

Kolejny dzień z przytupem zaczął Sławek.

Nie ma to jak siomga o poranku zamiast kawki.

Jurek znów nie mógł bezczynnie siedzieć i patrzeć, jak Jego syn wyciąga rybę za rybą.

W tym czasie, z Ziółkiem przepłynęliśmy na przeciwny brzeg i się zaczęło… Pierwszy rzut!


Niewielki ale się liczy. Score Panowie! Score!

Ładny samczyk. Dwa samczyki 😛

Jeszcze tylko zmierzyć i pluskajem.

Kilka rzutów później.

I znów kilka rzutów później

Widać, że rybka miała spotkanie z białugą – walem białym, których mnóstwo w okresie ciągu na ujściu. Byłem świadkiem ich polowań na łososie ale jesienią kilka lat wstecz. Piękny spektakl!

Z tej strony ślady po zębach widać lepiej.

Rzut oka na nasz obóz, po przeciwnej stronie rzeki.

Jurek się nie poddaje i z „przydomowej bani” nie schodzi. Wyszedł z założenia, że nie musi ganiać – łososie i tak koło Niego muszą przepłynąć. Nie mylił się.

Rzeka z piętrzącą tajgą i skałami nabrała majestatu i gracji. Mało przypominała pełną krzaków Panę i odcinek po połączeniu z tym dopływem.

Jedno z lepszych miejsc na rzece. Zmęczony holami w końcu wpuściłem Ziółka i wyciągnąłem aparat.

Wiedziałem, że na akcję długo nie będę musiał czekać.

Zwróćcie uwagę gdzie do wody wchodzi linka a gdzie skacze ryba.

Boom!

Łosoś w herbacianej wodzie Warzugi. Prawdziwie dzika, zdrowa ryba.

Wspominam o dzikiej, niedotkniętej plagą chorób populacji ryb, które nie mają kontaktu z łososiami z hodowli sadzowych tak popularnych u wybrzeży Norwegii czy Wielkiej Brytanii. Sytuacja z ciągiem łososi w rzekach wspomnianych, jakże rozwiniętych krajów jest tragiczna. Ryb do rzek w Norwegii z roku na rok wraca makabrycznie mniej. Ten rok w przeciwieństwie do Rosji w Norwegii był wręcz tragiczny! Na internetowych forach wędkarskich aż wrzało. Powstały dwa obozy – pierwszy by chronić wszystkie łososie i wprowadzić kategoryczny Catach&Release + skrócić sezon połowów, drugi obóz zaś mocno forsował ideę „To ostatni gwizdek by jeszcze coś złowić, więc robimy krwawą jatkę i napierdzielamy wszystko co się rusza”. Takie trochę wikingowskie!

A lubicie zjeść sobie wędzonego łososia norweskiego? Ja uwielbiam! Niestety – naukowcy mocno przed tym przestrzegają a hodowcy próbują tuszować sprawę!
WĘDZONYCH ŁOSOSI NORWESKICH NIE WOLNO JEŚĆ!!! Wszystkie pochodzą ze sztucznych hodowli. Ich mięso zawiera niebywale większe stężenie kwasów tłuszczowych OMEGA-6 niż prozdrowotnych OMEGA-3 (pochodzących ze spożywanego zooplanktonu, ryb, krewetek czy kałamarnic). Dieta większości Europejczyków pełna fast-food’ów obfituje w kwasy OMEGA-6, których spożywamy 5-krotnie za dużo! Powinna być równowaga – w łososiach hodowlanych jest mocno zaburzona.
Łososie hodowlane faszeruje się antybiotykami i lekami w celu kontroli ognisk bakterii i pasożytów. My to jemy!
Łososie w hodowlach dla zdrowego wyglądu karmi się mączką bogatą w specjalny barwnik – astaksantynę, który nadaje mięsu ładny, łososiowy kolor. Sama mączka jednak pochodzi wielokrotnie z wysokotłuszczowych źródeł pozyskiwania mięsa w środowiskach wysoce uprzemysłowionych – nie ma to nic wspólnego z krystalicznie czystymi wodami norweskich fiordów!
Dioksyny i pestycydy, na które narażone są ryby hodowlane również odkłada się w ich mięsie. Norwescy lekarze udowodnili, co jest zamiatane pod dywan, że substancje szkodliwe zawarte w mięsie łososi hodowlanych niekorzystnie wpływają na rozwój mózgu. Kobiet, które w ciąży spożywały duże ilości mięsa tych łososi dzieci rodziły z wyraźnie niższą masą urodzeniową, statystycznie rodziło się także więcej dzieci z autyzmem, nadpobudliwością i zmniejszonym IQ. Bije się na alarm by mięsa łososi z hodowli szczególnie unikały, poza kobietami w ciąży dzieci i młodzież.
Toksyny w mięsie łososi hodowlanych mogą mieć negatywny wpływ także na inne narządy wewnętrzne, system immunologiczny i metabolizm!
Mięso łososi hodowlanych zawiera wyraźnie wyższe stężenie 14 substancji rakotwórczych! W tym dioksyn, polichlorobifenów (PCB), lindanu, DDT i toksafenu!!!
Autorzy wielu europejskich badań stwierdzili stężenie dioksyn w norweskim łososiu 4 razy większe niż podają Norwegowie! Zatem pamiętajcie: NIE WOLNO JEŚĆ MIĘSA ŁOSOSI NORWESKICH!!!! (W Polsce norweskich łososi dzikich na rynku nie ma)
Jak negatywnie hodowle sadzowe łososia wpływają na dzikie populacje łososi to temat rzeka. Sytuacja na rzekach Europy północnej i zachodniej jest z roku na rok gorsza, podczas, gdy populacja dzikich łososi wchodzących np. do Warzugi od kilku lat przeżywa boom i wchodzi ich coraz więcej!!!

My na szczęście byliśmy daleko od wszelkich dioksyn, toksafenów, DDT.

Łososiowe ADHD jednak nas nie oszczędzało. Nadpobudliwość rosła przy każdej kolejnej holowanej (nie hodowlanej) rybie!

Ostatnia faza holu już wyskakanej ryby. Score Panowie! Score!

I jest. Ryba idealna! Miejsce idealne! Radość w sercu idealna! Tylko mina nieidealna;)

„Skoro Ziółek przerobił miejscówkę, przesuwając się nieco niżej to rzucę sobie parę razy” – pomyślałem i w pierwszym rzucie…

Chłopaki w obozie mogli się tylko bezradnie przyglądać daleko wyskakującym naszym rybom.

Kolejna ryba Ziółka…

… wraca do wody w wyśmienitej kondycji. Woda przez minione kilka nocy się ochłodziła co wyraźnie lepiej wpływało i na walkę ryb i na szybszą ich reanimację po forsownych holach.

Rafael (Zwier) po śniadanku wziął muchówkę i pomaszerował w górę ze słowami na ustach „Korci i nęci mnie tamten nurcik”. Po chwili…


Ta ryba w rzece była mniej niż 24 godziny. Mówiły o tym delikatne łuski i wszy morskie, których nie zdołała się jeszcze pozbyć.

Jakże miło siedzieć, dziabać herbatkę i patrzeć na radość kolegów z holowanych ryb!

Tylko Sławek nie zajmuje się takimi pierdołami – działa jak terminator! 😉

Branie ryby i gwałtowne podniesienie wędki. Znów patrzcie gdzie ryba a gdzie wchodzi do wody linka!

Odjeździk

Hole w wykonaniu Sławka są często spektakularne, trochę w nich aktorstwa ale patrzy się na to wyśmienicie. Ryby holuje nie tylko bicepsami ale i mięśniami brzucha, łydek a i pewnie mięśnie Kegla też swój udział mają! 😛

No ale holuje bezbłędnie. Jest bardzo dobrym, doświadczonym wędkarzem. Co więcej, wychowanym przez łowcę łososi na norweskich rzekach jeszcze wtedy pełnych łososi!

Ostatnia faza, tuż przed podebraniem.

Niewielki ale cieszy wielce.

Portret

Po złowieniu łososia w górze, Zwier obszedł obóz I posłał muchy gdzieś poniżej. Ryba w szybszym nurcie odjechała daleko.

Też nosiła ślady od ataku białugi.

Jako, że noce często zarywaliśmy na łowach, deficyt snu uzupełnialiśmy około południowymi drzemkami. Tylko czemu, na litość boską koledzy uparli się przypominać mi o pracy!

Zaciągnięcie się z takich spodnio butków, gdy zzuło się je w końcu przed wejściem do śpiworka groziło znów przypomnieniem mej smutnej profesji.

Drużyna tuż przed kolejną rundą batalii z „łosiami”.

Jeszcze tylko kilka ważnych rzeczy do zrobienia.

I znów z Ziółkiem mogliśmy niemal w samotności śmigać po przeciwnej stronie rzeki.

Może nie największy ale jakże piękny. Mój chyba najpiękniejszy!

Ślad po zębach białugi dodawał tej królewskiej rybie tylko uroku.

I zaraz odpłynie w popołudniowym słońcu.

Na deser – okoń!

Ziółek też dziabnął sobie jeszcze kilka rybek.

Ciepło promieni zachodzącego słońca daleko za plecami a jakie ciepło w ser duchu i na twarzy!

Każdy prawdziwy łowca łososi powinien tego doświadczyć – dzikiej, pełnej ukochanych ryb Warzugi!

O poranku żegnaliśmy się z miejscówką.

Obóz w górze już zwinięty. Ziółek od rana młócił rybę za rybą a ja przełykałem pokorę żółtodzioba.

Z ulgą chwytałem za wiosło, czując że to nie mój dzień z wędką. Tamtego dnia miałem stracić 6 ryb pod rząd! Strasznie się nawściekałem 😛

Przystanek na popas.

Rybka, podobnie jak czajnik trafiła na kratkę od grilla a Zwier wygrzebał „mineralną”.

W końcu rybka lubi pływać.

Wyżera dochodzi.

Jest dobrze!

Spotkanie z przyjaciółmi. Dwóch poznaliśmy jeszcze w 2011 nad Chapomą. Jak się okazało, jeden z nich jest rzecznikiem prasowym premiera Estonii!

No ale Warzugą płynęliśmy nie w celach towarzyskich – no chyba, że by zapoznać się z jak największą liczbą łososi.

Na długiej, nudnej i wolnej prostce chłopaki znaleźli takie miejsca, że mi do głowy by nie przyszło, że staną tam łososie!

Aura zmienna – bo raz lampa, raz chmury a ryby ciągle brały.

Rafael z pięknym samczurem atlantyka.

2 w nocy!
Przed wyjazdem spakowałem czołówkę i zapas baterii na wypadek chęci czytania w nocy, w namiocie. Książek przeczytałem trzy, nie zapalając latarki ani razu.

Kolejny dzień, mimo że rozpoczęty łososiem Jurka miał być…

… moim dniem! Red Francis, przechrzczony przeze mnie na Red Barona, imadła Marcina Gregorka z Bydgoszczy (www.flyformers.com) wraz z znów Jego Jaba Shrimp całkowicie po wcześniejszym dniu odwróciły mi kartę!

Tego poranka miałem złowić 10 ryb! A nim wybiła 23:00 na koncie miałem ich 21!!!

Dobrze dobrana mucha i agresywne prowadzenie. Nie było ryby, która by się oparła dwóm, trzem szybkim pociągnięciom muchy nad jej stanowiskiem! Oczywiście ciągle rzucaliśmy 90 stopni od brzegu w rzekę, więc muchy i tak spływały bardzo szybko.

Rafał, Który muchy Gregorka niechcący zostawił w domu kilka wyprosił i efekt był natychmiastowy!

Red Baron!

Oboje Jurkanów było zaś wiernych swoim skandynawskim, tubowym patentom i też łowili!

W imię ojca i syna… zaraz odpłyną razem. Widok Jurkanów holujących ramię w ramię był tak poruszający, że o niczym innym nie marzyłem jak wrócić tam kiedyś z synem i przeżyć coś podobnego!

Jurek – wyraźnie spokojniejszy, wyszumiany już (chyba) lubił przysiąść na kamieniu i przyglądać się jak syn rzuca, łowi, wypuszcza. Jak myślicie – co może czuć łowca łososi, któremu udało się wychować syna na łowcę łososi?

Komu z Was by nie zadrżało serce gdybyście nie zobaczyli takiej oto ryby w rękach Waszego syna?!

Prawie 90cm może doprowadzić wędkarza do naprawdę szerokiego uśmiechu.

I king już na swym herbacianym, płynnym tronie.

A Zwier jak to zwier – łowi, wychodzi, zje. Nie rozkminia się zbyt długo nad relacjami ojcowsko-synowskimi, kiedy makaronik z mielonką i cebuchą dobry został;)

Tuż przed wpakowaniem gratów na pontończyki.

Sławek potrafi śmigać znacznie dalej niż na załączonym obrazku. Czyż nie pięknie?

Wraz z ociepleniem, wyroiły się znowu komary i meszki. Te potrafią naprawdę uprzykrzyć życie!
„I am not an animal!” 😉

Ależ lufa! Pod osiemdziesiąt!

Jaba Shrimp flyformers’ów! Wraz z Red Francis – mój nr 1 tegoż wyjazdu!

Ależ przeżyłem tam szkołę miotania wędami DH. Największe podziękowania Ziółkowi i Jurkowi! Bez Was chłopaki byłbym jak dziecko w polu kukurydzy i to nocną porą.

Chwila przerwy i wymiana doświadczeń w promieniach zachodzącego słońca.

Jurek jak zwykle, w przyobozowej bańce.

I też ciągle łowi.

Kiedy słońce o tej porze roku zachodzi na godzinę około 2 w nocy, na niebie rozgaszcza się niemal w pełni księżyc. Jakby tylko ciut nad tajgą.

Oblicze wiosny.

I inne ziółka o poranku.

Rafael tuż przy obozie.

„A może już dość?”

Jedno z fajniejszych miejsc – próg z bystrzem przez całe koryto rzeki. Ryby muszą go pokonać, po czym chwilę odpoczywają…

… a tam na nie czekamy już my i nasze muchy!

Skała powyżej Wojengi kąpiąca się znów w zachodzącym słońcu.

I Ziółek kąpiący się w srebrnołuskiej radości.

Jeszcze tylko ostrożnie wypiąć i niech płynie. W końcu ma jeszcze swój przyjemny obowiązek do wykonania.

Kilometr za winklem był obóz. Ileż myśmy ryb wyciągnęli pod tą pochyloną sosenką!

Rosyjska tajga na skałach – królestwo niedźwiedzia brunatnego przecięte na pół przez srebrnodajną królową rzek wybrzeża karskiego.

Ziółek charakterem porównał to miejsce do słynnej „dziury milionerów” na Gauli! O czymś to świadczy. Ryb pewnie też wyciągnęliśmy tam podobną średnią ilość.

Kolejny dzień miał być męczącym powrotem do cywilizacji. Musieliśmy jeszcze tylko „zrobić” ostatnie miejsce.

Rafałowy Catapult, ze stajni Vision jak widać spisywał się wyśmienicie. Spisuje się tak od lat!

Sztaba srebra wraca do skarbca.

Długo nie byłem w stanie przebić się przez masę lipieni, które łykały moje shrimp’y jak głupie. W końcu zmieniłem muchę na burgundową Scandi i po bardzo delikatnym braniu wyciągnąłem tą samicę.

Chwilę później drugą.

Score zamknęliśmy wynikiem:
Ziółek 83 sztuki
Sławek 71 sztuk
Słowik 70 sztuk
Zwier 69 sztuk (jak seksualnie! 😉 )
Jurek 33 sztuki
RAZEM: 326 dzikich, srebrnych łososi atlantyckich!

Nasze ręce miały dosyć! Meszki rozpasały się już na dobre.


Wszystkie swoje ryby złowiłem na wędkę pod nazwą swej rumskiej konkurencji. Czemuż nie zrobią modelu „OSTATNIA POSŁUGA”?! Czuję, że złowiłbym więcej! 😉

Niestety dalej łowić nam nie było wolno. Znów Anglicy dzierżawią najpiękniejszy odcinek rzeki od ujścia Arengi z fantastycznym przełomem, wyraźnie zwalniającym łososiową wędrówkę. Czyż to nie niesprawiedliwe, że mogą tam łowić tylko Ci, którzy są w stanie wybecalować 6800 funciaków?!

Znów rybitwa popielata (Sterna paradisaea). Ptaki te każdego roku potrafią wędrować 32 000km!!! A ponieważ gniazdują w czasie północnego lata i odwiedzają morza wokół Antarktydy podczas południowego lata, doświadczają w ciągu roku więcej dziennego światła niż jakiekolwiek inne zwierzę naszej planety!

Wpływamy w przełom o przemawiającej do wyobraźni nazwie „Biały Jonasz”.

Jurek ze Sławkiem po pierwszym etapie przełomu.

Chwilę przed naszym dopłynięciem startował z tego odcinka angielski helikopter z lordami z angielskiego campu. Spokojna prosta to tylko odsap przed spadkiem właściwym, z którym jednak nawet nasze niespecjalnie profesjonalne pontony dobrze sobie radziły.

Przerwa na ciepłą herbatkę z Ziółkowego MSR-a.

Brodząca w kaczeńcach samica szlamnika (Limosa lapponica). Zimuje często w Australii. Wraz z samcem wysiadują na zmianę swoje cztery zawsze jaja. Gdy jedno wysiaduje, drugie zawsze pilnuje okolicy z pobliskiego krzewu lub niskiego drzewa.

Rozlewisko poniżej wyspy Angoli

Gdy w końcu zamajaczyła przed nami cerkiew w miejscowości Warzuga, mieliśmy 8 godzin wiosłowania za sobą!

Dzięki Bogu, wiatr który uparł się uprzykrzać nam cały dzień na końcowym etapie zupełnie ucichł.
Kolejnej Przygody nadszedł kres.

W wyprawie udział wzięli (od lewej): Jurek Jurkan, Sławek Jurkan, Rafał Słowikowski, Marek Ziółkowski i Rafał Czuba.

Stosunkowo prosty spływ, który zawsze jest przyjemnością samą w sobie; dobry kompan u wiosła; namiot; ogniska w tajdze a na nich czajnik z gotującą wodą i kociołek z prostą strawą; białe noce; przyroda; rzeka pełna atlantyckiego łososiowego plemienia; pudełko pełne pomarańczowych much i dwuręczny kij w dłoni – zapomina się o domu i staje się częścią tej krótkiej listy. Częścią szepczącej nurtami Warzugi. Częścią życiodajnego krwiobiegu, którym ciągną do serca łososie. Nie trzeba nic więcej.

Jeśli Cię interesuje przeżycie podobnego wyjazdu, śmiało pisz:
rafalslowikowski@yahoo.com
lub
r.czuba@wp.pl
albo dzwoń:
501 762 321 Słowik
886 380 514 Rafał Czuba

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Rafał Czuba, Jerzy Jurkan, Sławomir Jurkan, Rafał Słowikowski, Marek Ziółkowski