Wszystko zaczęło się kilka lat temu podczas polowania na okonie nilowe w Egipcie.
Udało nam się wówczas złowić kilka a raczej nie udało nam się złowić kilkudziesięciu szalonych ryb.
Ryby pojawiały się znikąd, uderzały w przynętę z prędkością rozpędzonego lamborghini by po kilku świecach pozostawić rozdygotanego wędkarza sam na sam z uwolnioną przynętą.
Ryby tygrysy bo o nich mowa sprytem, siłą i walecznością na głowę biły nasze przymulone okonki.
Wiedziałem , że rabunkowa gospodarka rybacka na Jeziorze Nassera sprawi, że za chwilę nie będzie czego szukać nad jego skalistymi brzegami, że jeśli myśli się poważnie o spotkaniu z tygrysem trzeba poszukać czegoś innego. Ja myślałem.
Grzebałem w internecie, wypytywałem wędkarską brać gdzie by tu jeszcze w przeludnionej Afryce móc zmierzyć się z zębiastym przeciwnikiem. Wybór padł na Tanzanię. Dolina Kilombero, jej dopływy takie jak Mnyera i Ruhudżi -najczęściej słyszałem od wtajemniczonych.
Nie pozostało nic innego jak zebrać ekipę i pod koniec pory suchej wylądować łagodnie na tym najczarniejszym z kontynentów.
Nie wiedzieć czemu wylądowaliśmy na Zanzibarze- rajskiej wyspie łaskotanej falami Oceanu Indyjskiego.
Po przylocie błąkaliśmy się wąskimi uliczkami Stone Town aklimatyzując się skutecznie, podziwiając wszystko co było do podziwiania: kolonialne budynki, zapach wanilii i cynamonu, urodę tutejszych dziewcząt, szafirowy odcień wody, wielobarwność, urok chłodnego piwa w tropikalnym żarze, palmy i… urodę tutejszych dziewcząt.
O świcie po nocy spędzonej w obskurnym hotelu pierwszym promem oddaliliśmy się w kierunku Dar es Salaam, pięciomilionowego miasta z blachy i tektury, dawnej stolicy Tanganiki. Tam czekają na nas nasi przewodnicy, nasze auta, nasz prowiant, nasz…tak myśleliśmy. Na miejscu okazało się, że czekali na nas nasi przewodnicy ale bez aut, bez prowiantu, bez…nieważne, ważne ,że wszyscy są i to w dodatku cali i zdrowi a to nie tyle ważne co najważniejsze czyli powód do fiesty jest (skądś to już pamiętam, mimo, że kontynenty się nie zgadzają).A wyprawa? Nie ma się czym przejmować, wszystko będzie, wszystko później, hakuna matata, się załatwi, się zorganizuje, najważniejsze, że wszyscy są i to w dodatku cali i zdrowi. Tak więc poddaliśmy się ponownej aklimatyzacji i podziwianiu ale tym razem skupiając uwagę już jedynie na urokach chłodnego piwa w tropikalnym żarze i urodzie tutejszych dziewcząt. Do rana.
A rano? O dziwo wszystko było gotowe i mogliśmy ruszać na spotkanie z przygodą.
Jeszcze tylko musieliśmy pokonać tony kartonów i blachy falistej, przebić się przez niebywały smog i korki , o których nie śniło się nawet stołecznym akwizytorom. Wreszcie przestrzeń choć początkowo niezbyt ciekawa, przydrożne lepianki i plantacje najczęściej sizalu.
Po kilku godzinach jazdy, zaczęła się sawanna porośnięta z rzadka przez kolczaste akacje i brzuchate baobaby. Wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Mikumi.
Nagle zrobiło się ciekawie, naprawdę ciekawie. Gdziekolwiek nie spojrzeć wszędzie pasły się dzikie zwierzęta:
zebry
impale
bawoły
pawiany
słonie
I żyrafy
Po kilkudziesięciu kilometrach kończy się park i kończą się zwierzęta mimo, że park nie jest ogrodzony- tylko wielka tablica informacyjna oznajmia jego zakończenie. Ciekawe, czyżby zwierzęta nauczyły się czytać?
Na horyzoncie pojawiają się góry. Pejzaż zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki- niebosiężne szczyty pokryte tropikalną dżunglą. To kolejny park narodowy- Udzungwa.
Wciąż jedziemy. Wreszcie dotarliśmy do Ifakary, ostatniego na naszej trasie miasta. Tu załatwiamy licencje wędkarskie. Nie do wiary. Okazuje się, że do licencji potrzebujemy po 4 zdjęcia paszportowe każdy. Nie mamy więc czeka nas jeszcze wizyta u fotografa. Afrykańska biurokracja.
Jesteśmy już nieco znużeni i zakurzeni niczym listy do Nadieżdy w archiwum pewnego muzeum, asfalt się skończył i okazuje się, że czeka nas najtrudniejszy odcinek trasy. Za wszelką cenę chcemy dotrzeć na miejsce i tak straciliśmy już dwa dni, choć może nie zupełnie: aklimatyzacja i podziwianie ma swoje dobre strony np. urok chłodnego piwa w tropikalnym żarze…nie, nie tym razem, wystarczy musimy dotrzeć na miejsce za wszelką cenę. Tak ustaliliśmy i tego się trzymajmy.,
Dojechaliśmy do wielkiej rzeki Kilombero gdzie czeka nas przeprawa promowa. Czekając na prom przyglądamy się baraszkującym w wodzie hipopotamom. Jeszcze wydają się nam uroczymi stworzeniami. Nasz stosunek do tych opasłych zwierząt wkrótce ma się zmienić diametralnie.
Kilkanaście godzin drogi za nami. Skąd mamy wziąć siły na kolejne?
Nagle ktoś zgasił światło i zrobiło się zupełnie ciemno. O drzemce nie było mowy. Zafundowaliśmy sobie komfort jazdy zarezerwowany zazwyczaj dla worków ziemniaków. Wciąż musieliśmy uważać aby czubkiem głowy nie przebić dachu auta.
Po 22 godzinach zmagań z kierownicą nasz kierowca wyłączył silnik , pożyczył nam i sobie dobrej nocy, zamknął oczęta i nim zdążyliśmy odpowiedzieć cokolwiek zachrapał przeciągle.
Co robić, przy tym chrapaniu i w takiej ciasnocie nie zmrużymy oka. Otwieramy drzwi auta i nieufnie wypełzamy w ciemność. Jesteśmy chyba na terenie jakiejś opuszczonej wioski. W świetle latarek dostrzegamy maleńkie chatki ale jest zupełnie cicho, żadnego ujadania psów , żadnych głosów ani nawet żadnych zarezerwowanych dla nocy odgłosów. Postanawiamy rozbić namioty i zasnąć. Śpimy.
Rano głosy, odgłosy i ujadanie psów zrywają nas na równe nogi. Nasze namioty są otoczone. Wychylamy ciekawskie głowy, inne ciekawskie główki na nasz widok milkną natychmiast wlepiając w nas swoje przerażone spojrzenia.
Stanowiliśmy w wiosce nie lada atrakcję ale i w nas jej mieszkańcy budzili żywe zainteresowanie.
Po wzajemnych oględzinach przychodzi pora aby omówić dalszy plan podróży…
i zatankować paliwo na ostatniej dostępnej stacji benzynowej
W wiosce dowiedzieliśmy się, że nasza docelowa znajduje się już niedaleko, wystarczy tylko przejechać przez… no właśnie przez co, ani to busz ani sawanna tylko zwarte chaszczowisko trzcin, traw, bambusów wysokich na kilka metrów.
Wreszcie dotarliśmy. Nasza wioska, nasz dom na najbliższe dni. Maleńkie lepianki pokryte trzciną należą do plemienia Sukuma. To ich terytorium.
Okolicę wioski porastają przyjazne i zazwyczaj smakowite rośliny
bananowce
papaje
bambusy
drzewa kiełbasiane
Na jednej z chatek dostrzegamy mroczny obiekt pożądania- ryby. Nie są to co prawda tygrysy ale… no właśnie-co to jest, jaki to gatunek pytamy.
– Samaki- pada odpowiedź
– A to?- wskazujemy na płotkopodobne stwory leżące nieopodal
– Samaki sadogo,
– A te albo tamte?- pytamy dalej wytykając palcami kolejne gatunki.
Samaki albo samaki sadogo za każdym razem pada odpowiedź. Denis tłumaczy, że w języku suahili samaki to po prostu ryba a samaki sadogo to mała ryba. Tak więc miejscowi znają tylko dwa gatunki: rybę i małą rybę. Wystarczy.
Podczas gdy nasz przewodnik ustalał ze starszyzną wioski warunki naszego pobytu my pomknęliśmy nad rzekę. Pierwsze spojrzenie. Niestety nie była to rzeka marzeń. Spodziewałem się szybszej i czystszej wody, brzegi miały być porośnięte drzewami. Tymczasem rzeka wyglądem przypominała naszą rodzimą Narew.
Nie ma co marudzić – trzeba popróbować. Nie na darmo taszczyliśmy naszą 400 kilową krypę przez pół Tanzanii. Na wodę!
Niestety na rzece w pobliżu wioski mieliśmy sporą konkurencję.
Ruch na rzece i w jej pobliżu przypominał Marszałkowską w godzinach szczytu.
Na dodatek brzegi rzeki były całkowicie niedostępne, zazwyczaj, gliniaste skarpy porośnięte ścianą trzcin. Wędkowanie w piątkę z jednej łodzi też nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Trzeba płynąć w górę. Jak najdalej w górę, jak najdalej od wioski. Niestety rzeka płynie dziesiątkami odnóg w większości ślepych, potrzebujemy przewodnika.
Jest nim stary Ongoli, który ponoć zna rzekę jak własną kieszeń.
Mówi, że jakieś 30 km wyżej do Mnyery wpada Ruhudji, tam woda jest szybsza, jednokorytowa, brzegi są lepiej dostępne z licznymi plażami.
Płyneliśmy z zawrotną prędkością 8 km/h ale już po godzinie zrobiło się spokojniej więc, podziwialiśmy lokalną, latającą faunę
po kolejnej niemal całkowicie z oczu zniknęli nam ludzie a ich miejsce zajeły krokodyle i hipopotamy.
Hipopotamy są ogromne ale dobre nie są.
– Nie dobre są- mówi Ongoli. Kiedy zobaczą łódź próbują zbiec na brzeg, niestety jeśli brzegi są niedostępne, wysokie i gliniaste po pierwszej nieudanej próbie ucieczki zawracają i szarżują wprost na łódź. W niecałe kilka minut po tym jak Ongoli opowiedział nam o zwyczajach tych opasłych ssaków na środku kanału ujrzeliśmy wspomnianego bohatera. Dalej wszystko potoczyło się dokładnie tak jak opowiadał, po ześlizgnięciu się ze skarpy hipcio momentalnie odwrócił się i rzucił w naszym kierunku, zanurkował a my przepłynęliśmy na pełnym gazie nad jego głową, modląc się by nie wywrócił łodzi. Udało się.
Wpływamy w kolejne odnogi. Wreszcie rzeka stała się tak wąska, że nie byliśmy w stanie płynąć dalej. Jesteśmy już niedaleko, musi być jakaś droga żeby się tam przebić. Niestety Ongoli jej nie zna. Mówi, że jest sucho, że woda za bardzo opadła i trzeba wracać.
Więc wracamy, ale wracając próbujemy porzucać z łodzi. Robimy to na przemian. Pierwszą rybę zacina Marek. Widać , że jest przyzwoita, kij wygięty w pałąk , szpula kołowrotka obraca się jak trzeba, wreszcie ryba postanawia pokazać się w całej okazałości wyskakując na metr ponad powierzchnię wody. Miło z jej strony, niestety postanawia też się pożegnać i w jednej chwili uwalnia przynętę z zębatej paszczy. I tyle.
Po niej pokazują się następne, wszystkie miłe i żegnające się z nami równie szybko jak pierwsza.
Wszystkie spadają. Nie pomaga docinanie w trakcie holu, nie pomaga zanurzanie szczytówki w wodzie by utrudnić skakanie, nie pomaga ostrzenie kotwic, nie pomaga zmiana przynęt, nie pomaga zamiana plecionki na żyłkę, nie pomaga nic. Ryby spadają.
Kiedy jesteśmy już dostatecznie zniechęceni i postanawiamy wracać Boguś ostatnim rzutem na taśmę wyciąga chyba najmniejszą, nie chyba ale na pewno najmniejszą miłą rybkę. Przyglądamy jej się uważnie. W paszczy nie ma ani skrawka miękkiej tkanki i kotwica nie ma gdzie się wbić. Ale przecież musi być na to jakiś sposób.
Wieczorem w obozie założonym pod rozłożystym mangowcem , przy ognisku snuliśmy plany na kolejny dzień.
Przed zaśnięciem usunęliśmy z naszych namiotów dzikich lokatorów w postaci włochatych pająków, skorpionów i całej masy niezidentyfikowanego tałatajstwa
Postanawiliśmy udać się do ujścia Ruhudji nie łodzią a naszym niezawodnym land-roverem.
Droga lądowa to droga przez mękę. Pokonanie tych kilkudziesięciu kilometrów zajęło,nam niemal cały dzień.
Udaje się. Jesteśmy nad rzeką. A rzeka jest tu rzeczywiście inna. Taka jaka miała być, czysta, szybsza o brzegach porośniętych drzewami.
A plaże , o których wspominał Ongoli? Są ale po drugiej stronie a my nie mamy łodzi.
W niedalekiej zatoczce dostrzegliśmy przycumowanych kilka murzyńskich dłubanek a na brzgu ich właścicieli oddających się swojemu ulubionemu zajęciu czyli opalaniu.
Wskazując palcem na długą piaszczystą plaże po drugiej stronie poprosiliśmy o pomoc. Pomoc została udzielona.
Po na szczęście niezbyt długim, przyprawiającym o zawał serca rejsie chybotliwym, wydrążonym pniakiem po rzece pełnej wygłodniałych krokodyli oto już stoimy na wymarzonej plaży.
To co tu przeżyliśmy zapamiętamy do końca życia. Woda wręcz gotowała się od ryb. Po niemal każdym rzucie przynęty na środek nurtu potężne uderzenie niemal nie wciągało nas do wody, czasami nawet wciągało. Pamiętasz Boguś?
Oczywiście nasze końcowe sukcesy nie odbiegały od tych z poprzedniego dnia. Niemal każdy hol kończył się porażką. Niekiedy nawet po kilku minutowym holu kiedy wszystko wydawało się być przesądzone na naszą korzyść ryba zwyczajnie znikała.
Na 26 holowanych ryb ( całość zdarzenia trwała nie więcej niż 40 minut, po tym czasie nasz pomocnik z dłubanką najwyraźniej znudzony patrzeniem na ciągłe zrywanie ryb zaproponował natychmiastowy powrót lub też nocleg pod gołym niebem) wyjęliśmy tylko jedną.
Szczęśliwym łowcą okazał się Marek. Jego czterokilogramowy tygrys z frytkami i sałatką z pomidorów smakował wybornie.
Nasz pomocnik z dłubanką okazał się niezastąpiony. Nie tylko z powodu dłubanki, ale również znał drogę wodną z naszego obozu do rajskiej plaży. Umówiliśmy się , że nazajutrz przyjedzie do naszego obozu motorkiem a następnie naszą krypą uzbrojoną w 15 konny silniczek przypłyniemy na wiadome miejsce.
Przyjechał i przypłynęliśmy, choć nie było łatwo , często osiadaliśmy na mieliznach i musieliśmy przepychać łódź wskakując niemal w paszcze krokodyli.
Z tymi krokodylami to nie obsesja. Ongoli opowiadał nam, że każdego roku w ich paszczach ginie kilku mieszkańców wioski, nie dalej jak miesiąc wcześniej bestia odgryzła dzieciakowi nogi.
Przez kilka najbliższych dni wracaliśmy na naszą plażyczkę, odwiedziliśmy też kilka innych równie obiecujących. Niestety porażka poganiała porażkę. Nasz łowieckie umiejętności przypominały pigmeja w sterowaniu concordem. Na kilkaset ryb , które były tuż tuż, pod samymi nogami, na wyciągnięcie ręki, na milimetr od podbieraka (gdybyśmy go mieli), udało się wyholować kilkanaście,
Afrykańskie ryby tygrysy (hydrocynusy) należą do rodziny kąsaczowatych tej samej co amazońskie piranie. Jest ich kilka gatunków, największe zwane goliatami zamieszkują dorzecze Konga i dorastają do 70 kilogramów. Nasze to endemiczne tygrysy tanzańskie mogące ważyć i 20 kilogramów.
Z całą pewnością mieliśmy na kijach ryby dwucyfrowej wagi.
Zęby są cechą, która od razu rzuca się w oczy przy pierwszym kontakcie z tą rybą. Gdy hydrocynus straci zęby, wówczas niczym jaszczurczy ogon w mgnieniu oka pojawia się nowe , kompletne uzębienie.
Złowiliśmy również jakiegoś dziwaka o tajemniczej nazwie mgundu, który uzębieniem przypominał koleżankę z ławy szkolenej- to nie żart. Podobnie jak południowoamerykański morocoto miał zęby całkiem podobne do ludzkich.
Pora ruszać w drogę powrotną.,
Już się nam tak nie spieszyło więc morderczą drogę rozbiliśmy na raty. Zatrzymaliśmy się w górach Udzungwa i ruszyliśmy w góry na poszukiwanie prysznica by zmyć trudy obozowego życia. Po parogodzinnej wspinaczce dochodzimy do bajkowego wodospadu.
Mimo, że temperatura otoczenia przekracza 30 stopni, woda jest zimna i kojąca.
A otaczająca dżungla niesamowita. Udaje nam się zobaczyć kilka gatunków małp w tym endemiczne Iringa i kilka dziwacznych stworów o wyłupiastych oczach albo pasiastych futrach w jednej chwili rozpływających się we wszechogarniającej zieleni.
Góry zawierają w sobie niespotykane nigdzie indziej na świecie unikalne gatunki roślin i zwierząt. Z sześciu rodzajów ssaków naczelnych, dwa są endemiczne właśnie Iringa Geraza i Sanje Creseted Mangabey, o których istnieniu nie wiedziano aż do roku 1979. Co więcej odkryto cztery nieznane ptaki, co czyni Tanzanię najbogatszą krainą ptaków leśnych i jednym z trzech najważniejszych obszarów ochrony ptactwa na kontynencie Afrykańskim.
Góry Udzungwa Montains są prawie nie skażone ludzką stopą. Pokryte zielenią, wzbijają się w górę. Przepiękny las polany piegowatym słońcem, gdzie grzyby, porosty, mchy i paprocie wkradają się w każdą szczelinę. Niektóre drzewa są naprawdę niesamowite np. jak to krokodyle drzewo:
albo ten kamuflażowy okaz
Występują tu także największe na świecie liany:
a widoki ze szczytów na rozległą dolinę rzeczną zapierają dech w piersiach
Ostatni dzień wyprawy spędzamy na plażowaniu w dosłownym sensie słowa.
Plażowaniu na Zanzibarze i jak w pierwszy dzień na podziwianiu urody tutejszych dziewcząt i uroku chłodnego piwa w żarze tropików.
Z błogiego lenistwa (w pełni zasłużonego) wyrwało nas jedynie poczucie głodu więc udaliśmy się jeszcze wynajętą łódeczką na połów kolacji, którą okazała się bogusiowa barakuda.
Miejscowi upiekli ją na liściach bananowca.Z odrobiną carry, skropiona limonką była… no cóż. Jakby to powiedzieć- domówiłem kurczaka.
Afrykańskie safari dobiegło końca.
W wyprawie udział wzięli:
Marek Sielicki
Rafał Zimmermann
Tomek Ciesielski
Boguś Orczyk
Mariusz Aleksandrowicz
Tekst i opracowanie: Mariusz Aleksandrowicz
zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Marek Sielicki, Bogdan Orczyk, Rafał Zimmermann, Tomasz Ciesielski;