Nepal 2024 – Cygańska alchemia
W przygotowaniu…
Zakładka „Wyprawy” to od lat serce naszej strony. Znajdziecie tu druzgoczącą większość fotorelacji z naszych wyjazdów, nazywanych szumnie „wyprawami”. Bywają ambitne mniej lub bardziej. To one nas w dużej mierze ukształtowały i właściwie zmieniają z każdą kolejną odbytą podróżą. To wyprawy gdzieś gdzie diabeł mówi dobranoc i w głąb samego siebie – gdziekolwiek ale zawsze jest tam egzotycznie. Wyprawy niby po rybę marzeń a w rzeczywistości po coś znacznie ważniejszego. Co to takiego? No właśnie – zapraszamy do lektury. Cieszcie oczy i serducha.
Jestem tym szczęściarzem, który z wędką lata po świecie już ponad 20 lat. Zacząłem stosunkowo wcześnie ale przez to wszystkie aspekty mojego żywota podlegają dyktatowi właśnie podróży. I nie ma miejsca, które się upomina o mnie częściej niż Patagonia, a konkretnie – Ziemia Ognista.
Był to powrót Mariusza Aleksandrowicza na Ziemię Ognistą po niespełna 10 latach. A trzeba pamiętać, że razem ją odkrywaliśmy organizując tam pierwsze polskie wyprawy wędkarskie. Od tego czasu bardziej zmieniliśmy się my sami niż te miejsca. Mariusza na przykład już nie kręci tak ganianie z wędką po krzakach jak z aparatem, by zrobić udane zdjęcie rzadkiemu gatunkowi jakiegoś ptaka. Jak sam twierdzi – „ryby to pikuś, ptaki to dopiero skqrwysyny!”
Finis Terrae to jedno z najwybitniejszych chilijskich win. Spokojne, eleganckie ale dość ciężkie, mocno wytrawne, dla niewprawionego podniebienia rzekłbym ciut za mocne, nawet ostre. Kupaż najlepszych smaków Cabernet Sauvignon i Merlot od winnicy Cousiño Macul. Taka też potrafi być Ziemia Ognista z Jej kaprysami, zmienną pogodą, nadzwyczajnymi ciągami ryb i tą jakże intensywną czerwienią… Czerwienią kropek pstrągów potokowych.
Powrót po prawie dwóch dekadach w nadzwyczajne miejsce. Tajga, która nie pozwoli się przedrzeć, choćby nie wiem co. Zapuszcza swe korzenie w sercu nieszczęśnika, zatruwa swym eterycznym zapachem, usypia w siodle kołyszącym krokiem koni jakby była z nimi w zmowie i nie dość, że nie przepuści to jak najgorsza kobieta bluszcz, nie puści. Reszty dopełni czar jarzębinowego szamana.
Powrót do dawnej Mongolii, Jej obyczajów, tradycji nomadów i ryb, które na przekór słowom malkontentów uparły się dalej w tamtych rzekach i jeziorach pływać i mieć się wyśmienicie. A może takie rzeczy nie są dawane wszystkim? Nie powinno się obojętnie mijać przydrożnych owoo.
1500 wysp na najbardziej bioróżnorodnej rafie koralowej, która jednocześnie jest domem 1400 gatunków ryb! Prawdziwy klejnot oceanów. Nadzieja oceanów! Naturalny matecznik, sanktuarium, w którym sama nasza obecność wydawała się grzechem.
Nic tak nie odświeża pamięci jak powrót do korzeni. Jakaż ryba jest bardziej zakorzeniona w pierwszych wspomnieniach młodego wędkarza jak okoń?! Ponownie zatem ruszyliśmy się odmłodzić – by połowić okoni w szwedzkim Jämtland. Nie jest to jednak takie proste jak się wydaje.
Napewno wielu z Was nie raz stoi przed dylematem wyboru – „gdzie na ryby i gdzie z rodziną?”. Bardzo proszę – tu macie najprostszą możliwą receptę, jak pogodzić jedno z drugim. Oto Bergen i płetwiaste niespodzianki jakie kryje.
Pożegnanie z Ziemią Ognistą z przytupem i fantastyczny w skutkach rekonesans w zupełnie nieznanym rewirze Regionu Magellanes y de la Antártica. Wisienką na torcie było zapuszczenie się na terytorium pum i spojrzenie w oczy tym przepięknym, dzikim kotom u podnóża majestatycznych Andów.
Ileż to razy budzimy się w nocy i przez krótki moment nie wiemy gdzie jesteśmy? Coś w rodzaju zaćmienia po mocno zakrapianej imprezie, tyle że głowa nie boli ale puzzli w pamięci jakby brak. Po chwili słyszymy Jej cichy oddech, śpiew szpaka za oknem i… wszystko wraca do normy. Czasem jednak słychać skrzek chimango albo dziwnie skrzypiące witryny okna, coś jak szum morza – tańczące od wiatru gałęzie drzew i… znów wszystko wraca do normy.
Na pierwszy rzut oka nostalgiczne pustkowie. Jakby wypalone niegdyś przez samego Smauga. Porośnięte mchami i krzaczastą karłowatą brzozą. Plac zabaw dla wiatru i wszelkiej maści latających krwiopijców, zimą śnieżyc i zjawiskowych zorzy polarnych. Właśnie te ostatnie zdają się odbijać nieustanne piętno w pewnych stworzeniach. To dla nich przybyliśmy. Zorze falują i pulsują, mienią się całą feerią barw… w płetwach grzbietowych tamtejszych lipieni.
Fantastyczny, łatwy wypad do naszych północnych sąsiadów. Wyraźny wdech pełen północnego tlenu i jednocześnie zrealizowane marzenie o wyprawie wędkarskiej na duże okonie. A że znaleźliśmy najlepsze łowisko lipieni w Europie to już bonus.
Ostatnia nasza wyprawa nim świat zwariował. Nim świat podróży tak naprawdę zapadł mamy nadzieję tylko w hibernację. Hibernację, w której niestety jesteśmy pełni świadomości. Nadzwyczajnie piękne miejsce. Raj! Z którego niczym Miltonowscy bohaterzy zostaliśmy wypędzeni, wcale nie z naszej winy.
Najdalsze rubieże chilijskiej Ziemi Ognistej, które każdemu kogo skusiły każą o sobie myśleć niemal każdego dnia. Prześladują i uzależniają. Osamotniają ograniczając Przyjaciół do grona tylko tych co tam byli. Królestwo troci wszelkiej maści – jeziorowych, wędrownych, tęczowych.
John Wilson zapytany przed śmiercią, gdzie by wrócił z wędką gdyby mógł powędkować tam jeszcze jeden dzień, bez wahania wskazał na ugandyjskie Murchison Falls. Majestatyczne wodospady na Nilu, legendarne miejsce z którego pochodzą kolejne rekordy największych na świecie okoni nilowych.
Powrót po dziesięciu latach na niedźwiedzią ścieżkę, nad którąś z prawdziwie dzikich rzek Kamczatki. Mocne męskie realia w mocno męskim składzie musiały dać mocno męską przygodę.
Ktoś powie – oto Rosja. Nie – oto Kamczatka!
W lesie równikowym choć nie prowadzisz wojny to jednak ciągle walczysz o przetrwanie. Podczas naszej wyprawy pierwotny zachwyt, chęć przygody, buzująca w krwi adrenalina często zamieniały się w strach, bezradność a nawet ryzyko śmierci. Wspaniała, otwarta dżungla chwilami okazywała się bezlitośnie surowa. A wszystko to by znaleźć żywe złoto.
Praktycznie od początku naszych wypraw na Ziemię Ognistą towarzyszy nam pewna pieśń. Kto był, ten wie. Pokochaliśmy ją od usłyszenia pierwszych nut. Podobnie jak Ziemię Ognistą ukochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Brzmi nawet jak ona! Mniej wietrzna ale stara i nostalgiczna.
„Polecieć na ryby w Himalaje” – brzmi tyleż pięknie co nieprawdopodobnie. Szczególnie teraz, gdy zaraza szerzy się w świecie i kolejne kraje wprowadzają nowe obostrzenia uniemożliwiające podróżowanie. Było to jednak jeszcze w tych pięknych czasach, że wzbudzało tylko mój szacunek i przede wszystkim ogromną radość, że będę mógł pokazać Przyjaciołom i swej Miłości jedno z najpiękniejszych miejsc jakie było mi dane zobaczyć.
Ta wyprawa tak naprawdę zaczęła się już gdzieś w dzieciństwie, kiedy to wczytując się w książkę Arkadego Fiedlera „Zdobywamy Amazonkę” snułem wyobrażenia o gorącym słońcu nad niezmierzoną i zieloną dżunglą, o jej rdzennych mieszkańcach zamieszkujących dziewicze obszary egzotycznej flory i fauny a także o ogromnej rzece, której rozmiarów nie mogłem sobie wyobrazić.
Dwadzieścia lat temu przybył w te strony wielki „czarnoksiężnik” El Niño (zjawisko oceaniczne utrzymujące ponadprzeciętnie wysokie temperatury na powierzchni wody) i zarządził coroczny sabat. Sabat nieobliczalnych i porywczych czarownic w przepięknych płaszczach – najszybszych ryb świata!
Kiedy w majową Polskę uderzyły fale saharyjskiego powietrza nie wytrzymaliśmy. Trzeba było się schłodzić. Szybko, łatwo, w doborowym, kameralnym gronie i oczywiście na rybach. Islandia do takich rzeczy nadaje się idealnie. Tymbardziej, że otwarcie sezonu miała grube.
Każdy ma albo przynajmniej powinien mieć miejsce, do którego w jakiś sposób przynależy a to miejsce w jakiś sposób przynależy do niego. Rodzinny dom, pielęgnowana działka, ogród czy winnica, łowisko, na którym się zaczynało pierwsze wędkarskie kroki… My mamy naszą Ziemię Ognistą. To jak śpiewa argentyński bard José Larralde „Ziemia Święta”.
Do Chile zwykliśmy podróżować głównie na Ziemię Ognistą. Tym razem jednak ruszyliśmy śladem wyprawy sprzed równych 10 lat. Nieco na północ – w region XI, do samego serca Patagonii – w prowincję Aysén. Coś jednak mąciło spokój pełen pstrągów. Coś kazało gonić inne marzenie.
Nim paprocie na dobre zapuściły swe korzenie w mojej duszy, mech obrósł kręgosłup a sanflies’y wyssały ostatnią kroplę krwi by w żyłach popłynęła już tylko jakaś szmaragdowa woda tętniąca tęczakami albo humus pełen czarno-czerwonych kropek zaginęliśmy jeszcze w lasach Wybrzeża Zachodniego Wyspy Południowej.
Mieliście kiedyś tak, że obawialiście się własnego marzenia? Że pokładaliście w nim tyle nadziei i wizji, że aż zwlekaliście z jego realizacją? Ja tak miałem. Właśnie z wyspą wielgachnych pstrągów – z niezwykłą Nową Zelandią. A i tak przerosła moje najśmielsze oczekiwania.
Z reguły wędkując jesteśmy panami sytuacji. Oczywiście ryby mogą brać bądź nie, pogoda może płatać figla ale poza tym to my „rządzimy”. Jest jednak miejsce gdzie ryby mają bardziej wyrównane szanse. Od początku holu mogą nam dać wycisk nie mniejszy od tego jaki fundujemy im.
Spakować plecak i ruszyć wzdłuż rzeki. Oddać się jej humorom i rytmom. Chłodzić w krysztale wody i opalać na brzegu. Usypiany jej szumem śnić i wdychać zapachy ziół przez nią podlewanych. Pić klęcząc z wędką w dłoni i karmić się tym co podaruje. Detoks.
Oni przyjeżdżają do nas to ja pojadę do nich- pomyślałem i zaraz jeszcze- jak tylko przekazać to żonie. Wkrótce nadarzyła się okazja. – Musimy kupić nowy dywan do dziecięcego pokoju – oznajmiła głosem nie znoszącym sprzeciwu. – O, to może przywiozę z Iranu.
Himalaje – biodra i żebra pięknej bogini rysujące się pod śnieżną pościelą lodowców. Nad nimi gwiazdy – zgrabne tancerki wdzięcznie pląsające na ciemnym parkiecie nieba. Chwile tam tak urokliwe i grzejące męskie serca rządne prawdziwych przygód. To wszystko One.
Nasza wyprawa ruszyła śladami Dersu wśród wspaniałej i bujnej przyrody Rosji. Poznając ludzi a wśród nich ostatnich przedstawicieli Tunguzów przemierzyliśmy królestwo tygrysa syberyjskiego, aby dalej na obrzeżach tajgi ussuryjskiej zmierzyć się z carem tamtejszych wód, tajmieniem morskim – czewicą.
Niezwykle dużo niewiadomych, niezwykle tajemniczo, niezwykle daleko, niezwykle męcząco, niezwykle długo, niezwykle niewygodnie, niezwykle niebezpiecznie… A gdyby zostawić samo „niezwykle”? Na tym się skupiliśmy i ruszyliśmy – ku perłom Dalekiego Wschodu.
Lubicie filmy grozy typu „Teksańska masakra piła mechaniczną”? Ja zdecydowanie wyrosłem z tego typu produkcji, a mimo to wielkie wrażenie zrobił na mnie dokument o cieszącej się złą sławą kanadyjskiej „Autostradzie łez”.
Mało która ryba potrafi pochłaniać wędkarską wyobraźnię tak jak łosoś atlantycki. Salmo Salar, najszlachetniejsza z ryb – król w srebrnej koronie na krystalicznym tronie. Jest jednak jeden z tronów, który z uwagi na historię postrzegany jest jako czerwony – rzeka Ponoj na Półwyspie Kolskim.
Najwyższa jakość. Owoc nie tyle najdłuższej i najbardziej złożonej pracy ludzkich rąk co sprzyjania natury. Odpowiednia ilość słońca, deszczu i właściwych temperatur, właściwego drewna w beczkach i czasu leżakowania. Synonim najlepszych doznań na języku i w duszy.
Zobaczyć wyspy greckie całkowicie poza sezonem, bez turystycznej stonki; obeżreć się soczystymi cytrusami; poczuć moc morskiego wiatru w żaglach, wykąpać się w styczniowym morzu i … oczywiście coś połowić! Takiż pomysł na spędzenie ferii zimowych.
Karen Blixen pisała „czary mają to do siebie, że jeżeli ktoś raz znalazł się w zasięgu ich działania, nigdy nie potrafi się zupełnie z tego wyzwolić”. Właśnie to zagoniło nas na Czarny Ląd. To i… tygrysy.
Karen Blixen pisała „czary mają to do siebie, że jeżeli ktoś raz znalazł się w zasięgu ich działania, nigdy nie potrafi się zupełnie z tego wyzwolić”. Właśnie to zagoniło nas na Czarny Ląd. To i… tygrysy.
Dawny mit ludowy mówiący o zjawach mknących w pełnym rynsztunku nieboskłonem. Wędrowni wilczy wojownicy najczęściej widywani podczas nowiu, gnający w dzikim szale na łów. Dowodził nimi ten najpotężniejszy – tak było i z nami.
„Rokrocznie książę zarzucał gigantyczną wędkę w oceanie. Przywiązywał do niej 50 krów. Po kilku dniach z wody wyciągał rybę tak gigantyczną, że mogła przez kilka dni wyżywić pobliskie wioski. I tylko wędkarze, którzy łowili małe rybki w stawach, nie mogli uwierzyć w prawdziwość tej historii.
Z Chin prosto, prościutko do Mongolii. Mojej Mongolii. Poznaliśmy się kiedy była skromną i szczodrą dziewczyną. Teraz przypomina dojrzałą kobietę po przejściach acz wciąż z seksem niewygasłym. W moim przypadku ta samo nasuwająca się personifikacja jest oczywistym następstwem ciągu zdarzeń.
Podróż na koniec Świata. Ileż razy to czytamy albo słyszymy? Szumne słowa wielu, niekoniecznie podróżników. Rzadziej wędkarzy. Jeszcze rzadziej wędkarskich podróżników.
Ileż to razy, przy zbiórce na koniec wędkowania pytamy kolegów „jak poszło”? Nie inaczej jest na wyprawach – w starej estancji, przy namiotach bądź przy aucie. „Jak Wam poszło?” Nierzadko ktoś żałuje, że w ogóle pytanie zadał.
Wyprawa, która zmieniła wszystko. Musiała! Zbyt wiele lat staraliśmy się tam dotrzeć i zbyt wiele trudu włożyliśmy by w końcu to nie wyszło. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Jurassic Lake – udało się.
Zrzuceni na samotnej, diabelskiej wyspie. Przewodnik ewakuowany do szpitala z atakiem malarii mózgowej. A wszystko w okolicy gdzie ciągle uprawia się ludożerstwo. Czyli jedzą mniej ryb. Dla nas lepiej.
Od 1949r Nepal był zamknięty dla cudzoziemców. Szczęściarze zaproszeni przez władców Rana nie mogli opuszczać Kotliny Katmandu. My już mogliśmy ale Rana też był z nami! 66lat później ruszyliśmy z potomkiem władców na wspólne łowy.
Papua. Nowa Gwinea. Irian Jaya. Druga co do wielkości wyspa świata, skąpana w wiecznej mgle. Na mapie przypomina prehistorycznego ptaka zrywającego się do lotu z Australii albo gumowego kurczaka z kabaretowych skeczy.
Podobnie jak główny bohater powieści Johannesa Helgiego my także potrafimy być poetami. Nie zawsze piszemy, rzadko deklamujemy (czasem po szklaneczce), zawsze jednak głęboko przeżywamy. Takie przygody jak ta islandzka pielęgnujemy w sercach.
Każdego prześladują jego własne demony, własne obawy. Narastający konflikt rosyjsko – ukraiński nie zachęcał w tym roku do odwiedzin bliskiego wschodu. Jeśli jednak człowiek sobie z tym poradził miał szansę samemu stać się demonem wojny.
Są wyprawy nasze (klubu) i czyjeś. Wyprawy pionierskie i wyprawy ciągnące czyimś śladem. Ta odbyła się śladem zeszłorocznego „Łososiowego farta”, który odbył się pewnie śladem kilkuset bądź kilku tysięcy wcześniejszych wypraw.
Czy widzieliście holowane duże pstrągi po drugiej stronie jeziora, które w swej ilości, skokach i tańcach na ogonie przypominały wzbijające się do lotu wodne ptaki? Udało się nam być w samym środku takiego „stada ptaków”. Co więcej – nasze serca zachowują się jak one.
Dom zaginionych chłopców – kraina, w której wszystko się udaje. Nie w tym roku. Słoneczna pogoda. Nie w tym roku. To co wcześniej wychodziło wynikało chyba tylko z łaskawego kaprysu Patagonii i jej trzech pięknych córek – Wichury, Ulewy i Śnieżycy.
Tak się czasem składa, że nagłe, niespodziewane zmiany przynoszą bardzo ciekawe efekty.Można na przykład niechcący zmierzyć się z jedną z najszybszych ryb świata! Najszybszych… najsilniejszych… najsmaczniejszych.
Nowa Zelandia, ziemia obiecana każdego pstrągarza. Zasobna w dzikie i wielkie ryby. Dodatkowo rzeki i otaczająca przyroda są dziewicze i przepiękne (ależ nasi melioranci mieliby pracy … tyle natury do zniszczenia). Kilka lat temu pojawiła się pierwsza myśl, aby wybrać się do kraju hobbitów.
Musiało upłynąć sześć lat wody w Opali byśmy odważyli się wrócić nad jej pełne niedźwiedzi brzegi. Ryb spodziewaliśmy się wszędzie – słusznie. Niedźwiedzi też wszędzie – jeszcze słuszniej. Trzeba było się dobrze przygotować.
Pamiętacie jak tuż przed osobliwą pieszczotą elektrowstrząsami McMurphy odkrywa w korytarzyku szpitala psychiatrycznego, że Wódz Bromden wcale nie jest głuchoniemy? Chwilę później marzą o ucieczce.
Fart – nieodłączny element wędkarskiego życia. Czasem przeceniany, czasem bagatelizowany – jednak nikt nie zaprzeczy, że bez niego trudno o udany wypad na ryby. Szczególnie łososie, szczególnie w Rosji…
Wyobraźcie sobie piratów z Karaibów. Tylko tych prawdziwych- władców mórz z XVIIw. , prących w nocy w górę dziewiczej rzeki płynącej przez dżunglę. Prących by splądrować wspaniałą Granadę. Cicho wiosłują pośród ławicy wielkich, srebrnych ryb – wielkich sabalo.
Bywają wyprawy i bywają „wyprawki”. Celem stają się coraz częściej destynacje niezwykle odległe, ambitne, nieznane turystom, nieznane wędkarzom. A niechby połączyć urlop rodzinny, siłą rzeczy mniej hardcore’owy z ostrym łowieniem. Gdzieś stosunkowo blisko. Stosunkowo tanio.
Z pewnością większość z Was czytała „Piotrusia Pana”. Pamiętacie? Chłopcy, którzy uciekli od rodziców i obowiązków. Uciekli od dojrzewania, starzenia się. Dom znaleźli w zapomnianej, niedostępnej krainie – Nibylandii. My też uciekliśmy. Tak naprawdę uciekamy od lat.
Z pewnością większość z Was czytała „Piotrusia Pana”. Pamiętacie? Chłopcy, którzy uciekli od rodziców i obowiązków. Uciekli od dojrzewania, starzenia się. Dom znaleźli w zapomnianej, niedostępnej krainie – Nibylandii. My też uciekliśmy.
Boliwia, w ogóle Ameryka Południowa, nigdy jakoś mi się nie marzyła. Pewnie że ciekawe miejsca, ale gorąco, pełno robali i innego plugastwa. No i te, jak im tam? Malarie, febry, gorączki krwotoczne czy tam inne sraczki-dziwaczki. Dziękuję, wolę niedźwiedzie w Rosji. Jednak …
Eryk Rudobrody, zwany też Rudym – syn wikinga, mordercy, recydywisty ruszył wraz z wygnanym ojcem z Norwegii na Islandię. Że nie pada daleko jabłko od jabłoni, wygnano wkrótce jego samego za podobne rzeczy także dalej na zachód. Z nieco innych powodów pognało tam i nas.
Dawno temu, jak miałem 12 może 13 lat, zostawałem w domu, rezygnowałem z gry w piłkę lub niedzielnych spotkań podwórkowych aby móc obejrzeć nowy odcinek podróży Tony Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Marzyłem aby kiedyś móc pojechać w miejsca równie odległe, dzikie i nieznane. Stało się.
To był powrót do jezior i rzek, które niegdyś pokochaliśmy i jak się miało okazać – które pokochały i nas! Cinco varones – „pięciu samców” na ziemiach niegdyś zamieszkiwanych przez plemię Onas.
To był powrót do jezior i rzek, które niegdyś pokochaliśmy i jak się miało okazać – które pokochały i nas! Cinco varones – „pięciu samców” na ziemiach niegdyś zamieszkiwanych przez plemię Ona.
Pierwsze co przykuło uwagę Magellana to smugi dymów z indiańskich ognisk – stąd przedstawił te ziemie królowi Hiszpanii jako „Ziemię dymu”. Karol V stwierdził jednak, że „Ziemia Ognista” zrobi większe wrażenie. I zrobiła! Przynajmniej na nas.
Staroindyjski epos Purena mówi „I przez sto boskich lat nie mógłbym opowiedzieć wam wspaniałości Himalajów…”, dlatego opowiem tylko przygodę z kanioniu szmaragdowej rzeki, kanioniu zamieszkałego przez dzikie koty.
Staroindyjski epos Purena mówi „I przez sto boskich lat nie mógłbym opowiedzieć wam wspaniałości Himalajów…”, dlatego opowiem tylko przygodę z kanioniu szmaragdowej rzeki, kanioniu zamieszkałego przez dzikie koty.
Jesienny ciąg łososia atlantyckiego – większego i waleczniejszego. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zmierzyć się z tą legendarną rybą. By to zrobić nie ma lepszego miejsca na świecie niż Półwysep Kola.
Nie opadł pył z butów naszych towarzyszy z ekipy Mariusza a już następni wędrowcy szukali szczęścia w zakazanej strefie, gdzie każdy marzył o złowieniu tajemniczego stwora o rozmiarach tego, o którym pisał niegdyś Putrament w „Szkarłatnym krzewie” … Było nas pięciu.
apach piołunów i rumianków po raz kolejny. Tym razem żadna pryszczyca nie pokrzyżowała nam planów i śmiało zmierzamy na wschód, jak najdalej na wschód, nad naszą tajną rzeczkę. Kłębią się myśli, wspomnienia… jak będzie tym razem.
Plateau Putorana – jedno z ostatnich nietkniętych miejsc; zapomnianych a właściwie niespecjalnie odkrytych i już wogóle nieopisanych. Zakątek Syberii – tej niemal świętej, mitologicznej, w naszych planach zajmującej specjalne miejsce.
Ludzie dżungli wierzą, że bóg słońca zesłał na Ziemię dwóch synów by rządzili dwiema domenami. El tigre, czyli jaguar stał się panem lasu deszczowego drugi zaś z braci został władcą rzek – nazywa się dorado. Złote jak słońce dorado. Pojechaliśmy zmierzyć się z boskim synem.
Na początku tego roku patagoński wiatr przywiał mnie aż na Ziemię Ognistą. Celem były słynne, wspaniałe plataedos – srebrniaki troci wędrownej z dorzecza Rio Grande. Tym razem w Argentynie – bliżej oceanu, by sprawdzić czy jego potęga jeszcze udziela się srebrniakom podczas walki.
Nowa Zelandia, mekka pstrągarzy z całego świata. Wiele lat marzyłem by pewnego dnia osobiście zawitać z wędeczką do krainy długiej, białej chmury. Wreszcie marzenie spełniło się z pomocą niezastąpionego Bigosa i Salmo Adventures.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu podczas polowania na okonie nilowe w Egipcie. Udało nam się wówczas złowić kilka a raczej nie udało nam się złowić kilkudziesięciu szalonych ryb.
„Po prostu wiesz, że to steelhead już w drugiej sekundzie po braniu!” – z wciąż brzmiącymi słowami w uszach, do tego nauczeni doświadczeniami z zeszłego roku wybraliśmy się znów zmierzyć ze stalogłowymi. Byliśmy późniejszą jesienią, a ponadto tydzień po pełni księżyca.
Tajga – całkowicie odizolowana od świata zewnętrznego. Nie prowadzi do niej żadna droga lądowa, za to wybiegają tam nasze serca jakby autostradą. Jedna z lepszych przygód minionych lat.
Coś co nas wędkarzy łączy – marzenia. Żyjemy nimi. Są wśród nich te nierealne, które bliższe są fantazjom, jak chociażby wizje odnalezienia niewiarygodnie rybnego zapomnianego łowiska.
Zazwyczaj za łososiem polscy wędkarze udają się do Skandynawii, Brytanii. Ci co się nie boją uderzają na znacznie dzikszy od zachodu wschód – Półwysep Kolski. A gdyby ruszyć jeszcze dalej? Na Półwysep Archangielski.
Pionierska wyprawa na przyźródłowy odcinek Tęczowej rzeki, gdzie żaden wędkarz jeszcze nie dotarł! Solongo-goł miała nam umożliwić łowienie najpiękniejszych lipieni świata! Przez ich intensywnie żółte ogony dostrzegaliśmy je w dołkach już z daleka.
Jest taka rzeka na północy, która płynie niemal w księżycowej dolinie. Góry jakby zaczarowane, jedna nawet nazywana jest „baranią”, w powietrzu czuć dziwną atmosferę, poranne mgły nie pozwalają nic zobaczyć, a noce są najcichsze na świecie.
W ciele każdego prawdziwego faceta już od najmłodszych lat bije dzikie serce. Serce poszukiwacza skarbów, przygód, samotności, serce poszukiwacza mitycznej Atlantydy czy legendarnego El Dorado – w naszym przypadku pełnego wielkich, złotych ryb El Dorado.
Mimo, że Dzika Orchidea większości kojarzy się ze znaną produkcją filmową z Mickeyem Rourke i zjawiskową Carre Otis nam od zobaczenia jej pierwszy raz nad Rio Caura na zawsze kojarzyć się będzie z zdecydowanie większym temperamentem morokoto, skaczących payar i aymarami.
Jesienią ponownie ruszyliśmy po nową przygodę do Ameryki Południowej. Jak przystało na porę deszczową wody w rzece było nieco więcej, zatem do ryb należało podejść nieco inaczej. Za to dzięki wodzie rozbujany las deszczowy odkrył niespotykane dotąd nowe duchy.
Ależ to była wyprawa. Z całą pewnością najbardziej ekstremalna i niesamowita z wszystkich w jakich dotychczas braliśmy udział. Kamczatka to dla nas nie pierwszyzna ale tym razem wybraliśmy się na jej północ , na terytorium Koriackiego Obwodu Autonomicznego.
Wikingowie wpływający na swych łodziach do nowego, nieodkrytego fjordu, nie chcąc spłoszyć zamieszkujących go dobrych duchów najpierw toporami odcinali groźne figury na dziobach swych łodzi. My zaś wyciągaliśmy wędki.
Półwysep ognia i lodu po raz kolejny. Tym razem wiosennie. Zawsze kamczacka ziemia gościła nas wrześniową porą, porą kiżucza i czerwieniejących liści. Postanowiliśmy zobaczyć co dzieje się w rzekach kilka miesięcy wcześniej, wkrótce po zejściu lodu.
W końcu po 3 latach ciągłych prób i podejść… udało się. Strefa zamknięta na wschodzie Mongolii, z której wyjeżdżaliśmy w 2006 roku po krótkim areszcie ze świadomością, że już nigdy nie zmierzymy się z tamtejszymi tajmieniami znów stała się dostępna.
Którz po lekturze Arkadego Fiedlera nie marzył by choć na moment znaleźć się w zielonym piekle dżungli gdzieś nad Orinoko? Rozwiesić hamak i spędzić tam noc po sutej kolacji w postaci upieczonego kajmaniego ogona? A gdyby jeszcze złowić słodkowodną latimerię lub podwodnego wampira? .
Zazwyczaj przygotowanie wyprawy zajmuje kilka miesięcy. Tym razem było inaczej. W zimowy wieczór zadzwonił mój przyjaciel z Brazylii z pytaniem czy nie wybrałbym się do Patagonii na ryby. Kiedy? Za tydzień – pada odpowiedź.
Ten wyjazd obiecaliśmy sobie rok wcześniej, będąc jeszcze w Pietropawłowsku. Los chciał, że ponownie na ziemie Kamczadałów zawitała grupa w zupełnie innym składzie niż planowaliśmy. Rzeka pełna płetwiastego, leopardziego plemienia – tajemniczej kundży. Znaleźliśmy ją.
Kolejny rok i kolejny raz zdecydowaliśmy się na Mongolię. Dlaczego? Jest coś w tych miejscach magicznego, coś co przyciąga, coś co nie pozwala zapomnieć o tych bajecznych miejscach, wspaniałej przyrodzie i gościnnych ludziach.
Miało być tak pięknie! Od tygodni internet pełen był informacji o panującej w środkowej Azji nadzwyczajnej suszy. Lecieliśmy pewni krystalicznych rzek z niskim stanem wody. W dniu naszego lądowania w Ułan Bator zaczęły jednak intensywnie padać deszcze.
Półwysep Kolski – jedyne miejsce w Europie, gdzie można jeszcze złowić dzikiego łososia atlantyckiego. Dlatego tak regularnie, praktycznie każdego roku, udajemy się w tamte rejony w poszukiwaniu tych, chyba najpiękniejszych, ryb.
Tym razem ruszyliśmy opętani wizją misterium, jakim jest wędrówka łososi pacyficznych w górę rzek na tarło. Możliwość napotkania wielkich grizzli dodatkowo nas dopingowała a skończyło się niemal walką o przetrwanie – w sercu kamczackiego matecznika niedźwiedzi nad rzeką Opalą.
Wiernym towarzyszem kolejnej wędkarskiej wyprawy do krajów dawnej Jugosławii jest moja żona Bożena, z którą już wcześniej dwukrotnie odwiedziłem Słowenię oraz Bośnię.
Legendarne złote królestwo – Nubia. Oczko w głowie faraonów, cezarów w końcu sułtanów. Zasoby złota wielokrotnie ją gubiły, tyleżkrotnie ratowały – wabiły rzesze władców sąsiednich krain, wizjonerów, bandytów i awanturników. Nas zdołały skusić inne skarby tych ziem.
Nękani wspomnieniami z pogranicza wschodniej Mongolii i Chin po dwóch latach postanowiliśmy ponownie zawitać na dawne ziemie Księstwa Mandżurii, by u stóp Wielkiego Chinganu znów móc spróbować swych sił z tajmieniami.
Jak zwykle wszystko rodzi się w bólu, ale w końcu warto. Spotkanie na Okęciu w Warszawie: Grzegorz, Rafał, Folker i Piotr, szybka odprawa na lot do Moskwy, dwie godziny w powietrzu i już na tranzycie u mateczki Rasiji.
Tierra del Fuego – „Ziemia Ognista” w XVIw wabiła Ferdynanda Magellana dymem unoszącym się z dziesiątek indiańskich ognisk, nas zwabiła pstrągami. A gdy nieustannie dmiący wiatr zmusił nas do schronienia się u podnóża Andów, również i tam przyszło nam łowić te wspaniałe ryby w cieniu kondorów.
Pamiętacie putramentowskie opowieści o wielkich tajmieniach z rzeki Tarvagataj? Ja pamiętałem jadąc w jej kierunku. Droga do rzeki nie była usłana różami lecz szarotkami. Śródleśne połacie łąk zwarcie porośnięte były tymi subtelnymi roślinkami.
Musiały upłynąć dwa lata wody w Szyszchidzie nim go znowu zobaczyłem, nim tajga znów zdołała zatruć moje serce kolejną dawką siebie. Zatruć bo w Polsce nie pozwala przestać myśleć o sobie. Wszystkie zmysły znów porwał zielony czar.
Wszystko zaczęło się w Gdańsku. Wizja dotarcia na Półwysep Kolski aby zmierzyć się ze srebrzystymi łososiami właśnie się urzeczywistnia. Zamierzamy dotrzeć tam bez zbędnych przystanków czy noclegów autem, zmieniając się jedynie za kółkiem.
Pod koniec stycznia wylądowaliśmy w Manaus, w ponad dwumilionowym, portowym mieście leżącym nad Amazonką a raczej w widłach Rio Negro i Solimoes, rzek tworzących właściwą Amazonkę.
Zazwyczaj do Mongolii udawaliśmy się na spotkanie z Jego Wysokością tajmieniem gdzieś w dorzecze Jeniseju, tym razem było podobnie ale zupełnie inaczej, postanowiliśmy uderzyć w całkiem przeciwnym kierunku, na wschód, jak najdalej na wschód.
Kamczatka kojarzyła mi się z mrocznym, skalistym, zatopionym w wulkanicznej lawie miejscem, o surowym klimacie, ubogiej florze i przede wszystkim bardzo odległym.
Był to chrzest żółtodzioba. Duchy Mongolii w końcu i o mnie się upomniały. Nie miałem innego wyjścia. Ruszyliśmy z Polski w trójkę pod koniec czerwca i wróciliśmy będąc już zupełnie innymi ludźmi.
Tajmień (hucho taimen) – gatunek z rodziny ryb łososiowatych, blisko spokrewniony z głowacicą. Dochodzi do 2 m długości i 70 kg wagi. Tajmień zasiedla rzeki o silnym nurcie, głębokie, z kamienistym dnem.